Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 64567 articles
Browse latest View live

Nanu – wykonuj połączenia telefoniczne całkowicie za darmo

$
0
0
nan

W sklepie Google Play pojawiła się nowa aplikacja, która pozwala na wykonywanie połączeń do użytkowników komórek i na telefony stacjonarne, tylko i wyłącznie za pośrednictwem transferu danych.

Nanu to aplikacja na telefony z Androidem, która pozwala na wykonywanie telefonów do innych użytkowników, zarówno z zainstalowaną aplikacją, jak również tych, którzy aplikacji nie mają zainstalowanej. Gdzie jest zatem haczyk zapytacie? Dlaczego dostajemy coś za darmo za co normalnie na co dzień trzeba płacić? Nanu wykorzystuje stary pomysł polegający na serwowaniu reklam w trakcie gdy oczekujemy na nasze połączenie. Jednak zaraz po tym jak osoba po drugiej stronie odbierze, reklama jest przerywana i możemy śmiało rozpocząć naszą konwersację. W rozmowie z The Next Web przedstawiciele Nanu twierdzą, że prowadzą zaawansowane rozmowy biznesowe z KFC, PayPalem, HTC i Nestle. Jeżeli negocjacje przebiegną pomyślnie Nanu może sporo namieszać wśród użytkowników komórek, choć pomysł stojący za aplikacją nie jest wcale nowy.

Dużą zaletą aplikacji ma być możliwość wykonywania połączeń nawet, gdy jedyną standardem transmisji danych jest 2G, co może mieć duże znaczenie w przypadku popularyzacji aplikacji w krajach, gdzie standardy transmisji danych nie są jeszcze rozwinięte.

wu

Na razie wykonywanie telefonów do użytkowników bez zainstalowanego Nanu ograniczone zostało do 15 minut i jedynie dla pierwszego miliona osób, które zainstalują aplikację. Warto zatem się pośpieszyć. Ci którym się to uda mogą wykorzystać swoje 15 minut rozmów bez względu na destynację połączenia. Pierwszy pakiet darmowych minut ma być jedynie początkiem. Wraz ze wzrostem liczby użytkowników Nanu chciałoby docelowo oferować darmowe połączenia dla wszystkich, niezależnie gdzie i do kogo dzwonią. Oczywiście wykonywanie telefonów między innymi użytkownikami aplikacji jest całkowicie darmowe.

W trakcie krótkiego testu, który wykonałem, wszystko przebiegłego bez najmniejszego problemu. Wykonałem dwa połączenia zarówno podłączony do Wi-Fi jak również za pośrednictwem transferu danych od operatora. Co prawda jakość dźwięku daleka była od HD Voice, jednak w zupełności wystarcza do normalnej komunikacji. Aplikacja jest bardzo intuicyjna w obsłudze, trzeba jedynie pamiętać o dodaniu odpowiedniego numeru kierunkowego dla kraju do którego dzwonimy. Zainstalowanie aplikacji to zaledwie kilka sekund i już jesteśmy gotowi do wykonywania darmowych połączeń.

Nanu niedługo zadebiutować ma na iOS, OS X i Windowsa. Jeżeli tylko uda się zebrać odpowiednią liczbę użytkowników, a reklamodawcy wciąż będą chętni do współpracy, możemy być świadkami małej rewolucji.

The post Nanu – wykonuj połączenia telefoniczne całkowicie za darmo appeared first on AntyWeb.


Zjazd Twórców Gier znów będzie rządzić!

$
0
0
ZTG

VII Zjazd Twórców Gier, wydarzenie już na skalę europejską, odbędzie się podczas targów Poznań Game Arena 25-26 października. ZTG co roku przyciąga kilkudziesięciu czołowych polskich i światowych prelegentów z branży, a także odwiedzany jest przez tysiące miłośników gier. Tak zacną imprezę Antyweb obejmie oczywiście patronatem medialnym.

Prelegentami tegorocznej edycji będą: Reiner Knizia (twórca gier planszowych), Maciej Miąsik (Indie Game Developer), Jacek Głowacki (Indietrendy/Onet), Krzysztof Maliński (Huuuge Games), Daniel Sadowski (Nitreal Games), Riad Djemili oraz Johannes Kristmann (MaschinenMensch), Artur Ganszyniec (ATGames), Erwan Bancal oraz Jakub Rokosz (CD Projekt RED), Michał Marcinkowski (Transhuman Design), Vlad Micu (Critical Force Entertainment).

Oprócz wykładów i paneli w ramach zjazdów organizowane są również akcje charytatywne, konkursy tworzenia gier, polskie premiery filmowe (w ubiegłych latach Indie Game: The Movie, Minecraft: The Story of Mojang) oraz prezentacje nowinek technologicznych (Makey Makey, Oculus Rift, Leap Motion).

W minionych latach impreza gościła prelegentów z Polski i zagranicy z takich firm jak Rovio, Zynga, Vlambeer, Techland czy Vivid Games. Nie zabrakło również jednych z najlepszych polskich twórców niezależnych, a byli to między innymi Sos Sosowski (McPixel), Michał Marcinkowski (Soldat, KAG) i Piotr Iwanicki z ekipą SUPERHOT. Wielu twórców wsparło również Charytatywny Game Jam, z którego dochód w całości został przekazany dla Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niesłyszących im. Józefa Sikorskiego.

Za organizację odpowiadają Politechnika Poznańska, Ruch Projektantów Gier Politechniki Poznańskiej, niezależny twórca Fanotherpg oraz Polish Invasion. Już teraz partnerują im niezależne studia developerskie – RobotGentleman, BlackMoonDev oraz Transhuman Design, a także twórcy Poznańskiej Gildii Graczy.

Kniaź Kniza

Dr Reiner Knizia to jeden z najbardziej znanych i płodnych projektantów w branży. Ponad 600 gier i książek jego autorstwa opublikowano na całym świecie w ponad 50 językach. Ze sprzedażą przekraczającą 20 milionów egzemplarzy zdobył wiele międzynarodowych nagród. Otrzymał tytuł magisterski na Uniwersytecie Syracuse (USA), a doktorat z matematyki na Uniwersytecie w Ulm (Niemcy). Nim skupił się całkowicie na tworzeniu gier, był dyrektorem operacyjnym brytyjskiej firmy z segmentu bankowego (kredyty hipoteczne) o obrotach 10 mld funtów brytyjskich. Dr Knizia jest wykładowcą goszczonym na wielu międzynarodowych uczelniach oraz instytucjach, gdzie omawia tematy z obszarów technik nauczania, zarządzania oraz projektowania gier.

Źródło: ztg.pl

The post Zjazd Twórców Gier znów będzie rządzić! appeared first on AntyWeb.

Kiedy grę przygodową odziera się z gry

$
0
0
The Wolf Among Us

Telltale Games jest na fali. Najpierw fenomenalny pierwszy sezon The Walking Dead, aktualnie już drugi, do niedawna przeplatany równoległym The Wolf Among Us. Do tego na zapleczu gotuje się już Game of Thrones i Tales From the Borderlands. Śmiały plan wydawniczy: coraz więcej marek, coraz większy zespół deweloperski… Tylko czemu coraz mniej jest samej gry w ich przygodówkach?

Ekipa z San Rafael ma nie tyle szczęście do licencji, co zbiera owoce swojego w pełni zasłużonego sukcesu The Walking Dead: Season One. Nie pamiętam, żeby ktoś początkowo pokładał w tym tytule większe nadzieje, szczególnie, że ówczesny dorobek Telltale nie zawierał dzieł ani wybitnych ani nawet świetnych (choć bardzo dobre owszem, vide Tales from the Monkey Island).

Pierwszy sezon The Walking Dead okazał się znakomicie napisaną i odegraną historią interaktywną, z elementami przygodówkowymi i mnogością moralnie niejednoznacznych decyzji do podjęcia. Narracja wygrywała z akcją, ale i jedno i drugie niezmiennie trzymało w napięciu, ponieważ nawet dialogi (a może w szczególności one) ważyły o losie bliskich nam postaci. Wszystko to zamknięte w świecie przedstawionym z szacunkiem odnoszącym się bardziej do komiksowego niż serialowego pierwowzoru (co osobiście – jako oddany fan – uważam za ogromną zaletę).

Zapowiedziany niedługo po zakończeniu pierwszego sezonu TWD, The Wolf Among Us, oparty na licencji znakomitej noweli obrazkowej Fables, zdawał się obiecywać przynajmniej to samo, jeśli nie więcej i lepiej. To co w takim razie poszło nie tak, że średnio zaawansowany miłośnik przygodówek i bardzo zaawansowany miłośnik gier nie dostrzega w tym tytule ani jednego, ani drugiego?

Zacznę od podstaw: The Wolf Among Us burzy nieco gameplayowe proporcje wyznaczone przez TWD.

  • Jakieś 5% rozgrywki to walka i QTE (Quick Time Events)
  • 10% – chodzenie postacią i klikanie na zakreślone elementy otoczenia
  • 85% – czytanie, słuchanie, oglądanie… i okazyjne klikanie.

Tak, The Walking Dead również sprowadzało się do dialogów. Tak, tam również kilkało się na elementy otoczenia. Problem w tym, że TWAU sprowadza te czynności do absurdu.

  1. Eksploracja w przygodówkach jest zawsze ograniczona, ale niewidzialne ściany maskowane są najczęściej krawędziami ekranu. W TWAU jest inaczej – Bigby Wolf (Wielki Zły Wilk, czyli protagonista… tak, Fables jest wyjątkowe) nadziewa się na całkiem dosłowny niewidzialny mur, nawet jeżeli sceneria zachęca do wykonania kilku kroków naprzód więcej. Jeszcze gorzej wypada klikanie na elementy otoczenia: nie dość, że są one natarczywie zakreślane, to najczęściej wiążą się z jedną zaledwie akcją, np. obejrzeniem lub otwarciem. Płytkość, złudność i powtarzalność.
  2. Przygodówkowy ekwipunek. Czy można sobie wyobrazić przygodówkę bez “plecaka” z przedmiotami? (Można, np. The Cave, ale udawajmy, że tego nie napisałem). W TWAU jest jak najbardziej obecny. Ba, cały czas wyświetla się w lewej krawędzi ekranu. Sporadycznie wpadają tam przedmioty i… nic. Na przestrzeni pięciu odcinków nie natrafiłem na jedną choćby sytuację, w której przedmioty noszone przez moją postać znalazłyby jakiekolwiek zastosowanie. Gorzej: zdarzyło mi się ukraść pieniądze z marynarki jednej z postaci, a kiedy inna poprosiła mnie o wsparcie finansowe… mój bohater wzruszył ramionami. Nie miałem nawet wyboru. Jest to więc przygodówka, w której gracz wie, że gromadzi jakieś śmieci, których celem egzystencji jest wyparować w następnym odcinku. Brawa, Telltale.
  3. Zagadki. Mmmm… pyszne puzzles, bez których nie może się obejść żadna przygodóweczka, a w szczególności opowiadająca historię detektywa. Jak skonstruować łamigłówki, bez używania ekwipunku? Twórcy przeszli samych siebie – każda zagadka opiera się na tym samym schemacie: natrafiasz na postać, która ewidentnie coś ukrywa -> dostrzegasz, że brakuje Ci środków perswazji w opcjach dialogowych -> klikasz na kolejne elementy otoczenia, aby uruchomić nowe opcje dialogowe -> używasz nowych opcji dialogowych -> rozwiązujesz zagadkę. Wciśnij X aby wygrać!
  4. I wreszcie: dialogi i interakcja z postaciami. Brakuje w The Wolf Among Us niestety tych samych emocji, które obecne były w The Walking Dead, mimo iż postaci (dzięki palecie baśniowych inspiracji i pomysłowości autora Fables) okazują się najmocniejszą stroną tytułu. Problem w tym, że podczas każdego dialogu można odejść od komputera, a rezultat fabularny będzie dokładnie taki sam. Nasze decyzje nie mają głębszego znaczenia, bo gra i tak skoryguje je na swój sposób. Jest to znacznie boleśniej odczuwalnej niż w przypadku gry o świecie opanowanym przez chodzące trupy.

Produkcja opierająca się więc w całości na narracji i interakcji między postaciami załamuje się pod własnym ciężarem – nie zapewnia ekscytujących wrażeń nawet w tak kluczowym dla siebie aspekcie. Eksploracja wypada tylko gorzej, a akcja sprowadza się do banalnego uderzania we wskazane przyciski… (co wcale nie musi być nudne, raz jeszcze The Walking Dead).

Brak kontroli nad poczynaniem postaci, bezczynność, powtarzalność, niewidzialne ściany. Telltale stworzyło grę, która nie wymaga myślenia i przygodówkę, która boi się ekscytować. Oczywiście, są lepsze i gorsze momenty – tych drugich jest zdecydowanie więcej, ale przynajmniej odcinek trzeci chwilami trzyma w napięciu. Szkoda, że wrażenie szybko zostaje zatarte przez porażająco płytką mechanikę i chroniczny brak wyzwania.

Z miejsca przyznaję: nie grałem jeszcze w drugi sezon The Walking Dead, ponieważ czekam na “pełne doświadczenie”. Biorę więc poprawkę na to, że odpowiednik w świecie zombie nadal zachowuje te zdrowe “telltalowe” proporcje między grą, przygodą i narracją. The Wolf Among Us to jednak niepokojący dowód na to, jak narracja może wyprzeć grywalność i przygodę w grach, które mienią się “grami przygodowymi”. Mam szczerą nadzieję, że Telltale nie powieli tego schematu w Game of ThronesTales from Borderlands. W innym wypadku powinno porzucić nie tylko gatunek gier, którym się zajmuje, ale może i przebranżowić w kierunku historii interaktywnych.

The post Kiedy grę przygodową odziera się z gry appeared first on AntyWeb.

Sztuka z 4chana za 90,000 dolarów? To już było…

$
0
0
People_Children_Young_artist_023259_

Artystą może dzisiaj zostać każdy i to bez żadnych większych zdolności. Współczesny twórca sztuki nie musi dzisiaj znać podstawowych technik rzeźbienia, malowania, grania na instrumentach. Nie musi mieć żadnego talentu, może być także słoniem, małpą, psem, kotem i w sumie… to każdym zwierzęciem. Ważnym ogniwem jest tutaj jednak człowiek, który o dziwo – sztukę potrafi zobaczyć dosłownie we wszystkim. Nawet w kupie.

Z rozumieniem współczesnej sztuki jest u mnie nieco jak z wejściem na wątpliwej „jakości” osiedle, gdzie łypią na mnie rycerze ortalionu, ludzie, którzy mają nieco inne priorytety intelektualne, inne zwyczaje i często stanowią odrębną od „mainstreamowej” kulturę. Dla mnie współcześni „artyści”, którzy zrobią choćby najdziwniejszą rzecz i po tym stają się „artystami – samozwańcami” to wypisz-wymaluj owi dresiarze z nieco inaczej poukładanymi umysłami, tyle, że sens ich życia nie zawiera się we wszystkich niecenzuralnych odmianach słowa, które określa powszechnie czynność płciową. Mają swój świat, swoje kredki… w sumie to owymi kredkami może być dla nic wszystko, nawet ich własne ekskrementy.

Internetowa sztuka to dziedzina stosunkowo młoda, która wcale nie kończy się na memach, błyskotliwych demotywatorach, czy nawet powieściach wydawanych w Sieci (patrz Rekonfiguracja, polecam). Tutaj można znaleźć czasem naprawdę niedorzeczne sposoby określania czegoś „sztuką”. Wszak ów wyraz nie ma jasno sprecyzowanej definicji tego, co sztuką jest, a co do niej się nie zalicza.

Stąd pewnie zrodził się pomysł na to, by wpis w serwisie 4chan nazwać sztuką. Mało tego, tekst ten wręcz wrzeszczy do odbiorców, że zalicza się do zacnego grona rzeczy, które powinny wywoływać określone emocje w krytykach współczesnej sztuki.

Ilu na świecie jest ludzi, tyle jest definicji sztuki. Ktoś, według kogo sztuką może być absolutnie wszystko odnalazł w Internecie ten oto wpis:

jekk2l3jmt801gpdo6kf

Można go przetłumaczyć ten sposób: „Niegdyś sztuką było to, co należało kochać. Dzisiaj absolutnie wszystko może być sztuką. Ten post jest sztuką.”

Tak oto post został wystawiony na eBayu. „Szczęśliwy nabywca” po wygraniu aukcji miał otrzymać wydrukowany wpis z 4chana oprawiony w ramkę. Machina poszła w ruch, za pierwszymi dolarami pomknęły następne, kolejne, aż w końcu znalazł się ktoś, kto zechciał za „sztukę” wyłożyć ponad 90 tysięcy dolarów.

Albo jestem stary, albo jestem ignorantem

Nie wiem, czy ze mną jest gorzej, czy po prostu nie nadążam za światem. Dla mnie sztuką jest to, co piękne, wymagało pewnego wysiłku, czerpie garściami z ludzkich talentów. Tymczasem i ja mogę zostać artystą – jeśli tylko napisze, że ów wpis jest sztuką i macie mu bić pokłony. Wtedy to wśród znajomych, rodziny, przyjaciół mogę nazywać siebie twórcą współczesnej sztuki, ustawić sobie taki status na Facebooku i opisać siebie tak na Twitterze.

242977

Historia jednak pokazała, że jako sztukę określano „gorsze rzeczy”. Gówno artysty to dzieło Manziniego, w którym dosłownie dał „cząstkę siebie”. Do 90 ponumerowanych puszek narobił… tfu. To znaczy umieścił w nich 30 gramów swoich ekstrementów i następnie sprzedawał owe puszki po takich cenach, jakie akurat trzeba było wyłożyć za złoto. Nic jednak nie jest wieczne, nawet sztuka, toteż puszki z kupą po pewnym czasie skorodowały, zaczęły pękać lub nawet eksplodować. Manzini tego chyba nie przewidział… chyba, że to właśnie ma być dowód na geniusz włoskiego artysty.

To jak? Umawiamy się, że ten wpis jest sztuką? Czy może jednak mam rację w porównaniu wpisy z 4chana z przejawem artyzmu „gównianego artysty”?

Grafika: 1, 2, 3

The post Sztuka z 4chana za 90,000 dolarów? To już było… appeared first on AntyWeb.

Operatorzy komórkowi, dajcie żyć!

$
0
0
Telephone Switchboard Operators - a vintage circa 1914 photo

Pewnie każdy posiadacz komórki na abonament przez to przechodzi. Ciągłe telefony od swoich usługodawców (lub ich reprezentantów), którzy próbują wciśnąć kolejny numer telefonu, smartfona, pakiet danych, albo tablet. Niekiedy takie zmasowane ataki potrafią trwać tygodniami.

Skończyła mi się umowa czasowa z moim obecnym operatorem. Zaczął się horror. Codziennie ktoś do mnie wydzwania i próbuje wcisnąć mi „nowy, lepszy plan taryfowy, który pozwoli na obniżenie kosztów. A do tego może jeszcze zaproponujemy kolejny numer i tablet oraz internet domowy”.

Jestem grzeczny i uprzejmy. Doskonale rozumiem, że osoba do mnie dzwoniąca musi wyrobić swoją normę, spędza kolejne godziny na klepaniu wyuczonych formułek zgodnych z polityką komunikowania firmy. I z pewnością nie jest to praca marzeń. Mój znajomy miał „przyjemność” popracowania w ten sposób przez kilka miesięcy. Wbrew pozorom to robota koszmarnie stresogenna. Z jednej strony można trafić na osoby, które postanawiają na takim konsultancie wyładować wszystkie swoje negatywne emocje, z drugiej świadomość tego, że w każdej chwili „nadzorca” może podsłuchiwać rozmowy i w przypadku jakiejkolwiek nieprawidłowości (czasami wyimaginowanej) wezwać na poważną rozmowę motywującą.

Nic więc dziwnego, że po całym dniu takiego kieratu, pracownik call center ma jedynie ochotę zalać robaka i zapomnieć o wszystkim. Dlatego też staram się za każdym razem uprzejmie odpowiadać, że „dziękuję bardzo, ale nie jestem zainteresowany”. Niestety po tygodniu codziennego bombardowania nawet mnie kończy się cierpliwość, zwłaszcza wtedy, kiedy trafiam na konsultanta niewrażliwego na moje tłumaczenie, że to samo słyszałem wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu.

Według badań Urzędu Komunikacji Elektronicznej, w zeszłym roku używano 56 milionów kart SIM, co było wzrostem o prawie sześć procent względem roku 2012. To pokazuje jak mocno rynek telefonii komórkowej zaczyna być nasycony. Rosnąca popularność tabletów z pewnością przyczyni się do utrzymania tendencji wzrostowej, jednak można zaryzykować stwierdzenie, że powoli osiągamy polskie maksimum w tym zakresie. To wymusza na operatorach bardziej agresywne działania w celu pozyskiwania nowych klientów i utrzymywanie obecnych.

Orange, Plus, Play, T-Mobile, robicie to źle!

Jedyne co osiągacie „telefonicznym molestowaniem” to coraz większą niechęć. Ile razy mam tłumaczyć waszym konsultantom, że nie jestem zainteresowany/nie mam czasu/nie chce mi się. Ileś razy ładnie prosiłem, żeby zaznaczyć przy moim profilu w waszym systemie, że nie życzę sobie permanentnego nękania. Albo nie dawało to efektu, albo miałem spokój na kilka dni, albo dowiadywałem się, że teraz to dzwoni jakieś inne call center współpracujące z operatorem. Absurdy potrafią być jeszcze większe:

„Jak będę chciał nową ofertę, to do was przedzwonię i się wypytam” – mówię przez telefon pani o aksamitnym, ale zmęczonym głosie.

„Wtedy jednak nie dostanie pan tak dobrych warunków” – odpowiada konsultantka wyuczoną frazą.

Że co? Jak sam się zgłoszę do operatora, z którym związany jestem od kilkunastu lat, to wtedy dadzą mi gorszą ofertę? Gdzie tu logika? Poza tym, kiedy słyszę coś takiego, to od razu mam ochotę zabierać swoje zabawki i iść do innej piaskownicy, bo przecież to próba wymuszenia gry nie na moich warunkach.

Tego typu sytuacje można mnożyć, z pewnością większość z Was może opowiedzieć podobne historie. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby operatorzy komórkowi zrozumieli, że ich sposób postępowania prowadzi do tego, że zamiast myśleć o przedłużaniu z nimi umowy, człowiek pragnie uciec do innego dostawcy usług.

Najsmutniejsze jest jednak to, że zmieniając operatora i tak pewnie sytuacja się powtórzy…

Zdjęcie: reynermedia via photopincc

The post Operatorzy komórkowi, dajcie żyć! appeared first on AntyWeb.

Posiadacze NAS-ów Synology strzeżcie się – SynoLocker czyha! Oto jak się przed nim bronić

$
0
0
Health_virus

Synology to firma ciesząca się dużym uznaniem. Użytkownicy tych serwerów – czy to domowi, czy też biznesowi częstą nie szczędzą im pochwał. Same produkty dobrze wypadają też w recenzjach. Popularność ta została jednak okupiona wysoką ceną, bo zwróciła uwagę cyberprzestępców.

Cryptolockery nie są nową metodą ataku. Przez minione lata powstało ich wiele mutacji i modyfikacji, które uprzykrzały życie internautom. Jeden z nich, SynoLocker zbiera właśnie obfite żniwo. Celem są, jak nietrudno się domyślić, użytkownicy NAS-ów Synology. Złośliwy robak szyfruje wszystkie zgromadzone tutaj dane, a następnie wyświetla komunikat o konieczności zapłaty okupu w wysokości 0,6 bitcoina (w przeliczeniu daje to ok 1,2 tys. złotych). Co istotne, na zrealizowanie płatności ma się ograniczony czas. W przeciwnym wypadku żądana kwota zostanie podwojona.

Co robić? Możliwości są bardzo ograniczone. Bez klucza szyfrującego na odzyskanie naszych danych nie ma większych szans. Czy zapłacić? Cóż, przez wiele lat zawsze wpajano użytkownikom, że jest to absolutna ostateczność i nie powinno się ulegać takim żądaniom. Sęk w tym, że skutecznej metody na obronę nie ma.

Na całą sytuację szybko zareagował producent. W oficjalnym komunikacie firma Synology tłumaczy, że atak wykorzystuje lukę załataną w grudniu 2013 roku. Narażeni są zatem użytkownicy oprogramowania DSM 4.3-3810 lub wcześniejszych jego wersji. Nie zaobserwowano jej obecność w najnowszej, oznaczonej numerkiem 5.0 wersji DSM. Jak zwykle zatem popłaca profilaktyka i szybka aktualizacja, która teoretycznie powinna nas uchronić przed jakimikolwiek nieprzyjemnościami. W oficjalnej informacji czytamy również, że posiadacze wydań 4.X powinny rozglądać się za następującymi aktualizacjami:

  • Dla DSM 4.3 – wersji DSM 4.3-3827 lub późniejszych;
  • Dla DSM 4.1 lub DSM 4.2 - wersji DSM 4.2-3243 lub późniejszych;
  • Dla DSM 4.0 - wersji DSM 4.0-2259 lub późniejszych.

Synology jednocześnie zapewnia, że dokonuje analizy kodu swojego software’u pod kątem bezpieczeństwa i będzie na bieżąco informować użytkowników o jakichkolwiek innych wykrytych lukach bezpieczeństwa lub instrumentach walki z Synolockerem.

A co jeśli mimo szczerych chęci nasz NAS nie chce się zaktualizować i informuje o posiadaniu najnowszej wersji oprogramowania? To oznaka, że mogliśmy już paść ofiarą ataku. Synology jako dodatkowy objaw podaje obecność procesu synosync w monitorze zasobów. Ostatecznym potwierdzeniem jest oczywiście ekran z komunikatem o konieczności zapłacenia okupu.

Przykład Synology pokazuje cenę popularności. Płaci ją Windows na desktopach, Android w segmencie mobilny, a teraz właśnie Synology w świecie serwerów. Pozostaje mieć nadzieję, że problem udało się trafnie zidentyfikować i po aktualizacji użytkownicy NAS-ów tej marki będą mogli spać spokojnie.

The post Posiadacze NAS-ów Synology strzeżcie się – SynoLocker czyha! Oto jak się przed nim bronić appeared first on AntyWeb.

Ubisoft rozgrywa przejście pomiędzy generacjiami po swojemu – PlayStation 3 i Xbox 360 dostaną w tym roku Assassin’s Creed: Rogue

$
0
0
acrogue

Pozwólcie, że rozpocznę ten tekst straszliwym truizmem. Zmiany zawsze są ciężkie. Rynek gier wideo nigdy lekko nie znosi okresu przejściowego, podczas zmiany generacji konsol. Ubisoft ma jednak swoje podejście do gładkiego prześlizgnięcia się przez ten okres, jestem bardzo ciekaw, jak im się ten eksperyment uda.

Czołowa seria francuskiego wydawcy nie mogła dłużej tkwić już w rozkroku. Assassin’s Creed: Black Flag poradziło sobie dobrze wychodząc na wszystkie możliwe konsole stacjonarne poprzedniej i obecnej generacji, a także pecety. Była nawet wersja na Wii U. Jednak w przypadku następnej odsłony trzeba było iść do przodu – Assassin’s Creed: Unity wyląduje wyłącznie na PlayStation 4, Xboksie One i komputerach osobistych.

Jednakże Ubisoft nie jest gotów zupełnie odcinać się jeszcze od tych graczy, którym niespieszno po nową konsolę. Co zatem należy zrobić? Być bezkompromisowym! Można było przygotować okrojoną wersję Unity, ale zamiast tego firma postanowiła zaprezentować zupełnie nową, niezależną odsłonę serii. Powitajcie Assassin’s Creed: Rogue.

Po raz kolejny udamy się do Ameryki Północnej, ale tym razem, po raz pierwszy w historii serii, gra pozwoli nam się wcielić w Templariusza, śmiertelnego wroga frakcji Asasynów, z którą do tej pory się utożsamialiśmy. Assassin’s Creed Rogue wyląduje na Xboksie 360 i PlayStation 3 w 11 listopada bieżącego roku.

Podoba mi się takie podejście. Zarówno z punktu widzenia biernego obserwatora rynku, jak i konsumenta. Zamiast dostawać wybrakowany produkt, posiadacze konsol poprzedniej generacji mogą sięgnąć po nierozwojowy, ale idący fabularnie w ciekawą stronę tytuł. Natomiast jeżeli miałbym ocenić ten plan z biznesowego punktu widzenia, to Ubisoft strzeliło w dziesiątkę, chociaż z pewnością opóźniło w wielu domach moment, w którym będzie można z czystym sumieniem schować PS3/X360 do garażu, albo puścić w drugi obieg. Ciekawi mnie też, ile osób zdecyduje się na zakup w tym roku dwóch Assassinów.

The post Ubisoft rozgrywa przejście pomiędzy generacjiami po swojemu – PlayStation 3 i Xbox 360 dostaną w tym roku Assassin’s Creed: Rogue appeared first on AntyWeb.

Działania New Yorkera to dobry przykład dla innych z branży prasy drukowanej

$
0
0
Clipboard02

Decyzja Newsweeka o rezygnacji z rynku prasy drukowanej (z czego częściowo się wycofano) była jednocześnie niespodzianką, jak i działaniem do przewidzenia. Wydawnictwa podejmują przeróżne kroki, by utrzymać się na rynku, między innymi decydując się na wprowadzenie opłat za pełny dostęp do treści publikowanych w Internecie. The New Yorker również to zrobił, lecz przy okazji postanowił poeksperymentować.

Ten Amerykański tygodnik zasłynął między innymi z kontrowersyjnej okładki (przez wielu uznawanej za najlepszą w historii) przedstawiającej dwóch bohaterów Ulicy Sezamkowej w kontekście par homoseksualnych oraz wielu opiniotwórczych autorów, który publikują na jego łamach. New Yorker wydawany jest od 1925 roku i porusza tematykę społeczno-polityczną. Jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych i wpływowych marek na rynku amerykańskiej prasy. Jak odnajduje się w nowym, cyfrowym świecie?

Od dłuższego czasu pismo wydawane jest również na tablety, smartfony i czytniki. Pełen dostęp do treści online można wykupić wybierając jedną z oferowanych subskrypcji. To wszystko znamy, więc co zrobił New Yorker, czego nie zrobił nikt inny?

Pod koniec lipca strona internetowa pisma została odświeżona, co ma przełożyć się między innymi na wygodniejsze korzystanie z witryny na wszystkich typach urządzeń. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że archiwa pisma od 2007 roku*, do tej pory osiągalne tylko dla płacących czytelników, zostaną otwarte dla wszystkich na czas wakacji. Ponadto, do jesieni New Yorkera można czytać będzie w Internecie nie wydając ani grosza. Po upłynięciu okresu promocyjnego wprowadzony zostanie nowy system opłat, prawdopodobnie przypominający ten stosowany przez New York Times’a, lecz około pięciotygodniowy darmowy dostęp do wszystkich treści to niezłe posunięcie.

Tym bardziej, że wszystkie teksty publikowane w papierowej wersji New Yorkera, lądują także w wersji online, a dodatkowo dziennie przybywa ich jeszcze conajmniej piętnaście. Do tej pory tylko część z nich była publikowana online, co jak sami autorzy New Yorkera przyznali, nie było modelem idealnym.

Nadchodzi więc nowy rozdział w historii magazynu. Obecne czasy nie są zbyt przychylne typowym kioskom z prasą, należy więc docenić starania tych, którzy się nie poddają i próbują się w nich odnaleźć, nie rezygnując jednocześnie z szeroko pojętej tradycji wydawniczej.

* New Yorker w sieci dostępny jest od roku 2001, lecz do nowego formatu dostosowane zostały tylko teksty opublikowane w 2007 roku i latach późniejszych.

The post Działania New Yorkera to dobry przykład dla innych z branży prasy drukowanej appeared first on AntyWeb.


Windows 9 – system za darmo, dla wszystkich urządzeń i pozbawiony kryzysu tożsamości

$
0
0
windowsthresholdimg

One, one, one – wizja Nadelli zaczyna coraz śmielej wkraczać do świata Windows i wszystko wskazuje na to, że wraz z nadejściem Threshold ów zamysł zacznie być nie tylko strzępkiem doniesień z Internetu, ale rzeczywistością – taką, której jeszcze rok temu nie spodziewał się jeszcze nikt. Jeden system na wszystkich urządzeniach włączonych do ekosystemu, specjalizacja dostępnych interfejsów i darmowa aktualizacja do nowszej wersji dla starszych systemów operacyjnych Windows.

Jaki jest Windows każdy widzi

Zwykło się mawiać, że każda rewolucja wymaga ofiar. Windows 8 był właśnie czymś takim – gwałtownym odejściem od tradycji i wbijaniem użytkownikom nowego rozwiązania na siłę do głowy. Przycisk Start zastąpiono pełnoekranowym centrum aplikacji nieprzystosowanych do desktopowego interfejsu urządzenia. Pojawiające się na pulpicie Charms Bar-y, brak płynnych różnic między tym, co należy do Modern UI, a co do trybu desktopowego czyni Windows 8.1 systemem nieco schizofrenicznym, bez jednolitej tożsamości. Trochę tak, jakby z tabletu chciano na siłę zrobić desktopa, a z desktopa tabletohybrydę. Jak było z tabletami z Windows 7, czy XP wiemy wszyscy – chała.

2496133-0604148485-DSC05

Mimo wszystko, Windows 8.1 nie jest systemem złym. Zawsze mówiłem, że podoba mi się jako system, nie bardzo jako wizja. O ile zawarcie w jednym produkcie dwóch sposobów korzystania z urządzenia (mysz i klawiatura lub dotyk) jest jak najbardziej ok, to próba połączenia tych dwóch rzeczy na siłę Microsoftowi nie wyszła. I wyjść nie mogła.

Na urządzeniach, które nastawione są na obsługę klawiaturą i myszką praca w środowisku Modern UI to katorga. Wtedy lepiej sprawdza się interfejs desktopowy. Natomiast w przypadku tabletów i hybryd, dużo lepiej pracuje się w interfejsie immersywnym.

To się zmieni

Microsoft pracuje obecnie nad następcą Windows 8.1, który będzie eliminować niedogodności, które bezpośrednio sprawiły, że kolejna odsłona okienek nie przyjęła się na rynku tak, jak tego oczekiwałby gigant z Redmond. Tym samym możemy się spodziewać Windows, w którym pierwsze skrzypce od początku do końca będzie grać ten tryb, dla którego dane urządzenie jest stworzone. I tak oto otrzymamy spójny system operacyjny na każdym typie sprzętu.

W sieci znalazły się przecież już screenshoty nowej wersji systemu, w której widać przywrócony przycisk Start do jego pierwotnego scenariusza działania – czyli listy aplikacji oraz skrótów do najważniejszych ustawień w systemie.

Tą jednolitość zapowiadał Satya Nadella całkiem niedawno. Tymczasem na branżowych portalach pojawiły się niemal rewolucyjne pogłoski, mówiące o tym, że Microsoft jest rozczarowany słabym przyjęciem Windows 8.1 i faktem, że użytkownicy nie przeszli na niego z Windows 7, ani też nie porzucili XP. Jednym z pomysłów na zachęcenie ich do nowego systemu – jego nazwa robocza to Threshold – jest możliwość darmowej aktualizacji z poziomu XP, Vista, 7 i 8. Na ile jest to prawdopodobne – nie wiadomo. Co jednak pewne, to fakt, że w statystykach systemów operacyjnych na świecie 8 i 8.1 poniosły sromotną porażkę w stosunku do swoich „starszych braci” – czyli 7 i XP.

Mieliśmy już także okazję zobaczyć, jak sprawa ma się z ostatecznym ujednoliceniem systemów operacyjnych Microsoftu. Według Nadelli i wizji Windows vNext, podstawa ekosystemu giganta ukaże się w trzech odmianach na jednej wspólnej architekturze. Tak oto Windows dalej będzie systemem podzielonym na wersje dla telefonów, komputerów oraz konsoli, jednak spajać będzie je będzie „wspólnota” aplikacji. Tak oto pisanie programów dla desktopowych i tabletowych systemów Windows, mobilnych (telefony), oraz konsolowych będzie odbywało się jednocześnie z zastrzeżeniem, że będą wyglądać one nieco inaczej i również będą one w nieco inny sposób działać. To zrozumiałe, bo jak chodzi o aplikacje dla komputerów i komórek mamy barierę w postaci typu i wielkości ekranu. W przypadku konsoli zaś mamy do czynienia z interfejsem nastawionym na obsługę komendami głosowymi i w ostateczności – padem.

Ale w co gra Microsoft?

Zastanawia mnie fakt, że według pewnych źródeł Microsoft myśli o darmowym udostępnieniu kolejnej wersji Windows. Ma być ona dostępna jako uaktualnienie nie tylko dla posiadaczy urządzeń z Windows 8.1, ale i dla tych, którzy nadal „uparcie” korzystają z siódemki, a nawet Windows XP.

threshold9795_r1_c1

Ma to pewien sens, jeśli chodzi o dotychczasowe wypowiedzi Nadelli. Zrzucił on w kilku wywiadach Windows z piedestału najważniejszej części ekosystemu (chociaż tu operujemy na półprawdzie) i wyniósł na wyżyny usługi, które odtąd mają być oczkiem w głowie korporacji. Eksternalizacja ekosystemu Windows do innych zespołów produktów oraz usług świadczy o tym, że transformacja już się zaczęła – a zapewnienia Nadelli tylko umacniają media w przekonaniu, że to jeszcze nie koniec śmiałych zmian.

Dziwi mnie jednak to, że uaktualnienie ma otrzymać także Windows XP. System niewspierany już przez Microsoft i odchodzący z przyczyn naturalnych w zapomnienie. Ów system pamięta jeszcze konstrukcje, które z pewnością nie podołałyby i tak obniżonym już wymaganiom nowych wersji Windows. Więc albo jest to przeżuta przez kilka serwisów informacyjnych informacja (i ciągle powielana zresztą), albo Microsoft rzeczywiście tak uczyni, jednak pomijając naturalnie te urządzenia, które z pewnością Windows 9 by „nie uciągnęły”.

Jeśli ten scenariusz się sprawdzi, to będziemy mieć bardzo ciekawe lata na rynku nowych technologii

Microsoft nie chce i nie może pogodzić się z łatką wielkiego przegranego początku dekady na rynku. Nie chce, bo marka, renoma i dokonania zobowiązują i wstydem byłoby zaprzepaścić spuściznę poprzedniego modelu firmy, Monolitu, kolosa i niekwestionowanego lidera, który swego czasu rządził i dzielił oraz dyktował warunki.

Z drugiej strony także nie może, bo zmiana w Microsofcie i jej dalsze powodzenie to swego rodzaju być albo nie być dla giganta. Ekosystem bez mocnego, silnego i lubianego centrum, jakim jest system operacyjny to ekosystem niepełny i nawet Nadella swoimi słowami tego nie zmieni. Może próbować uszczknąć kawałek tortu z innych ekosystemów i dobrze, że tak robi – bo nie znam bardziej perspektywicznego sposobu na przekonanie do siebie rzeszy konsumentów nowych technologii. Ale w ekosystemie musi być Windows – i to nie jako dodatek, ale jako element spójnej całości. A spójności dotąd brakowało najbardziej.

Grafika:1, 2, 3

The post Windows 9 – system za darmo, dla wszystkich urządzeń i pozbawiony kryzysu tożsamości appeared first on AntyWeb.

The+Hug i wiesz, ile pijesz

$
0
0
large__7985698964

Na lato w tym roku nie możemy narzekać. Przynajmniej do tego powodów nie mają osoby, uwielbiające słoneczną, gorącą pogodę. Niezależnie, czy uwielbiamy afrykańskie upały, czy bliżej nam do klimatu, panującego w Norwegii, z dużą chęcią sięgamy latem po wszelkiego rodzaju napoje. Jeśli ćwiczymy, uprawiamy sport w czasie wolnym, to tym bardziej mamy świadomość, jak ważne jest odpowiednie nawodnienie organizmu. Teraz dzięki The+Hug nie odwodnimy swojego organizmu, a przynajmniej nas przed tym faktem ostrzeże.

The+Hug to ciekawy projekt kolejnej opaski, zaawansowanego czujnika, jaki pojawił się w serwisie Kickstarter. Trzeba nadmienić na początku, że tym razem nie mamy do czynienia z kolejną opaską, którą mamy nosić na nadgarstku, a na butelce z wodą, czy bidonie z napojem izotonicznym.

O tym, że organizm człowieka składa się w większości z wody, dowiadujemy się na samym początku naszej edukacji. Bez wody nie istniałoby życie. Jednak do odpowiedniego nawodnienia naszego organizmu przywiązujemy bardzo małą wagę. Większość z nas, o ile nie uprawia sportu w sposób wyczynowy, pije napoje od przypadku do przypadku. Nie znam nikogo, kto kontrolowałby ilość przyswajanych płynów w ciągu doby. Dzieje się tak nawet, gdy często słyszymy z ust różnych lekarzy o tym, jak ważna jest ta kwestia, w szczególności latem, gdy temperatury czasami przyprawiają o dosłowny zawrót głowy.the-hug-band-render-white

Teraz The+Hug, założony na butelkę z wodą, czy innym napojem, ma kontrolować, czy odpowiednio nawadniamy nasz organizm. Opaska, która ma pasować do wielu rozmiarów i kształtów butelek, dzięki wbudowanym sensorom, ma zbierać odpowiednie dane, a następnie je przekazywać przy pomocy Bluetooth LE do smartfona z zainstalowaną aplikacją mobilną.the-hug_gym

Aplikacja zainstalowana w smartfonie dostarczy nam rejestru ilości i częstotliwości przyjmowania płynów. Dzięki wprowadzonymi do niej danymi takimi jak płeć, wiek, wzrost oraz waga, sama skalkuluje minimalną ilość wody, jaką powinniśmy wypić w trakcie dnia, biorąc pod uwagę naszą aktywność fizyczną i warunki atmosferyczne. Gdybyśmy jednak zapomnieli o piciu, aplikacja dyskretnie przypomni nam o tym. Potencjał The+Hug objawia się w pełnej klasie dopiero, gdy weźmiemy pod uwagę, że twórcy udostępniają API swojego projektu i będzie można używać tego oryginalnego sensora w połączeniu z takimi aplikacjami jak FitBit, Runkeeper, czy w przyszłości może i Endomondo.the-hug-app_brickwall

Cena tego gadżetu zaczynała się od 59 dolarów, nie jest to dużo jak na gadżety sportowe i z kategorii tych, które mają dbać o nasze zdrowie. Czy to będzie hitem? Nie wiem, ale jestem pewien, że dzięki The+Hug nie zapomnimy o piciu – oczywiście wody ;).

photo credit: Muffet via photopincc

The post The+Hug i wiesz, ile pijesz appeared first on AntyWeb.

Flagowiec One M8 ciągnie HTC w górę. Firma wychodzi na prostą

$
0
0
main-3-mobile

Tajwański HTC ujawnił wyniki finansowe za drugi kwartał 2014 roku. Największym bohaterem tego okresu ma być smartfon One M8, którego sprzedaż, jak wynika z oficjalnych danych, znacząco podreperowała budżet firmy. Ale nie tylko na tym polu HTC zaczyna radzić sobie coraz lepiej.

Jeszcze kilka lat temu HTC było okrzyknięte złotym dzieckiem Androida. Firma skorzystała na współpracy z Google (czego rezultatem był smartfon Nexus), a następnie samodzielnie skonstruowała bardzo atrakcyjne portfolio, którego elementem rozpoznawczym była stale udoskonalana nakładka graficzna Sense.

Ale czas HTC przeminął. Na prowadzenie wysunął się Samsung, któremu nie zabrakło determinacji. Korreański producent budował swoją markę kompleksowo i nie pomijał również takich elementów jak aktualizacje swoich urządzeń (choć z tym było też różnie, co prawda). Tymczasem HTC, mimo, że miało w swojej ofercie świetnie zaprojektowane i wykonane słuchawki, popadało w coraz większe kłopoty. Nieudany mariaż z Beats Electronics, niezbyt imponujące eksperymenty z Windowsem Phone 8 – to wszystko sprawiało, że nad tajwańskim koncernem zbierały się ciemne chmury.

Drugi kwartał 2014 roku wydaje się być światełkiem w tunelu. HTC ogłosiło powrót do rentowności i pochwaliło się zadowalającą sprzedażą swoich słuchawek. W USA HTC One M8 jest dostępny u wszystkich czterech czołowych operatorów i skutecznie penetruje rynek. W Europie triumfy ma święcić natomiast jego pomniejszona wersja One M8 Mini. Zyski ma również przynosić linia Desire, z modelem Desire 816 na czele. Wraz z najnowszym flagowcem są one najchętniej kupowanymi urządzeniami na rodzimym, tajwańskim rynku. Warto jednocześnie zauważyć, że HTC po raz pierwszy jest tutaj liderem pod względem liczby sprzedanych sztuk, a także wartości sprzedaży.

2014-08-06_124715

Jak to wygląda wszystko w praktyce? Kwartalny przychód HTC wyniósł w opisywanym okresie 65,5 mld dolarów tajwańskich w porównaniu z poprzednim kwartałem, kiedy to zanotowano 33,1 mld dol. tajwańskich jest to imponujący wzrost o 97 proc. W skali roku jest jednak słabiej i to o 8 proc. Znacznie lepiej wygląda wskaźnik zysku operacyjnego, który wyniósł w Q2 2,3 mld dol. tajwańskich. Jest to o 118 proc. więcej niż przed rokiem. I choć trudno ciągle mówić o imponującym powrocie to jest to niewątpliwy progres. Zysk na akcje w tym czasie wyniósł 2,74 dol. tajwańskiego, marża brutto 22,2 proc, a marża operacyjna – 3,7 proc.

Co dalej? Trzeci kwartał dla HTC nie będzie już taki kolorowy, co sugerują same oczekiwania firmy. Wstępne prognozy zakładają przychód w zakresie od 42 mld NT$ do 47 mld NT$. Marża zysku brutto miałaby wynieść 22,50 proc. do 23,00 proc. Natomiast oczekiwany zysk na akcję waha się od 0,05 NT$ do 0,69 NT$. Już teraz pojawiają się informacje, że przychód za lipiec br. jest mniejszy o połowę od tego, wygenerowanego w czerwcu. Nie da się ukryć, że przez Tajwańczykami pracowity okres. Natomiast zbliżające się targi IFA w Berlinie mogą zadecydować o „być albo nie być” firmy.

 

The post Flagowiec One M8 ciągnie HTC w górę. Firma wychodzi na prostą appeared first on AntyWeb.

MiPad – udany debiut Xiaomi na rynku tabletów

$
0
0
DSC_0044

Xiaomi MiPad jest pierwszym tabletem w historii Chińskiego producenta urządzeń mobilnych. Dla fanów marki oraz systemu MIUI, to ogromny krok na przód – w stronę stworzenia ekosystemu, działającego pod wspólną banderą. Firma już w tym momencie, oprócz smartfonów i tabletów, posiada na rynku również telewizory i routery. Z coraz większymi staraniami, rozwijana jest synchronizacja pomiędzy każdym z urządzeń.

Autorami recenzji są Marcin Moszyk i Bartek Feltman z MIUIPolska.

MiPad, podobnie jak i wszystkie urządzenia ze stajni Xiaomi, cechuje się bardzo dobrą jakością wykonania, a przy tym wyjątkowo niską ceną. Aktualnie, urządzenie można kupić za nieco ponad 300$ (ceny po imporcie do nas, w Chinach to koszt około 240$). Dostępne jest w 5 wersjach kolorystycznych, oraz dwóch wersjach pojemnościowych – 16 i 64 GB. Zasoby tego tabletu, można rozbudować o dodatkowe 128 GB poprzez kartę microSD.

Zestaw

MiPad dostarczany jest w standardowych dla Xiaomi pudełkach. W środku, oprócz samego urządzenia, znajdziemy jedynie zestaw papierów, kabel USB oraz kluczyk do slotu SD. Dystrybutorzy produktów Xiaomi na Europę, najczęściej dodatkowo dostarczają przejściówkę na nasz standard gniazdek.

DSC_0054DSC_0053DSC_0049DSC_0047DSC_0041DSC_0039DSC_0036DSC_0034DSC_0025DSC_0020DSC_0013DSC_0010_1DSC_0010DSC_0009DSC_0007_1DSC_0006DSC_0002
 

Specyfikacja techniczna

Xiaomi MiPad posiada ekran 7,9 cala o PPI równym 324 przy rozdzielczości 2048×1536 pikseli oraz dwie kamery 8MP/5MP. Serce urządzenia stanowi najnowszy procesor Nvidia TEGRA K1 4×2,2GHz + 1 rdzeń A15, z grafiką Kepler (192 rdzenie) wspomaganymi przez 2GB pamięci RAM. Całość zasila potężna bateria o pojemności 6700 mAh.

  • Ekran  7.9″ IPS 2048 x 1536 pikseli Corning Gorilla Glass III
  • 4-rdzeniowy procesor Nvidia Tegra K1 2.2 GHz
  • GPU 192 NVIDIA Kepler
  • 2 GB pamięci RAM
  • Pamięć wewnętrzna – 16/64 GB + slot microSD do 128 GB
  • Aparat główny: 8 Mpix
  • Kamera frontowa: 5 Mpix
  • Moduł Wi-Fi dual band 802.11ac, Bluetooth, microUSB z OTG
  • Bateria 6700 mAh
  • Android 4.4 KitKat z MIUI w wersji na tablety
  • Wymiary: 202.1 x 135.4 x 8.5 mm
  • Waga: 360 g
  • Brak GPS i NFC

 

Budowa

Urządzenie wykonane jest wyjątkowo solidnie – każdy kto obcował z produktami tej marki, nie powinien być zawiedziony. Boczna ramka, jak i również cały tył, wykonane są z jednego fragmentu wzmacnianego, połyskującego, plastiku. Brak luzów, całość jest bardzo dobrze złożona.
Cieszymy się, że Xiaomi nie postanowiło iść w stylistyczne ślady MI3, w którym to rogi urządzenia nie są zaokrąglane. Przede wszystkim, tego typu rozwiązanie zmniejsza nieco komfort samego użytkowania, ale dodatkowo zwiększa szanse uszkodzenia kantów. Stylistycznie, MiPad bardzo mocno przypomina tablety Apple’a.

Przyciski służące za regulację głośności i uruchamianie urządzenia, zostały osadzone z prawej strony. Z lewej strony umiejscowiono slot na kartę pamięci, który otwiera się podobnie, jak slot SIM w MI3. W tym momencie, warto zauważyć, że urządzenie nie zostało wyposażone w modem 3G – dostęp do Internetu, odbywa się więc przede wszystkim poprzez WiFi.

MiPad ma dość standardową grubość. Odczuwalna jest jednak w pewnym stopniu waga samego urządzenia, które to cięższe jest chociażby od iPada Mini. Porównując jednak te dwa tablety, naszym zdaniem zauważalna jest jakość wykonania – w tym wypadku, na korzyść MiPada.

Pewnym minusem może być podatność tylnej części obudowy do rysowania, której powierzchnia wykonana jest z plastiku, a nie jak w przypadku np. Nexusa 7 – z gumy.

Ekran

Ekran urządzenia nie pozostawia wiele do życzenia. Kolory są ostre i wyraźne, a podświetlenie na tyle mocne, że korzystanie z urządzenia przy mocniejszym oświetleniu nie sprawia większych kłopotów. MiPad wyposażony został w ekran 7.9” o rozdzielczości 2048×1536 i matrycy IPS. Cechuje się on PPI o wartości 324, dzięki czemu urządzenie może konkurować z iPadem Mini wyposażonym w ekran Retina, w którego przypadku PPI wynosi 326.
 

Bateria

Oto kolejna bardzo mocna strona tego urządzenia. Bateria o pojemności 6700 mAh, pozwala na swobodne użytkowanie przez kilka dni, zakładając że nie będziemy grali przez bite godzin. Korzystając z sieci, aplikacji codziennego użytku i dodatkowo odtwarzając muzykę, można śmiało korzystać z MiPada przez około 4 dni.

MiPad wraz z procesorem Tegra K1 ma ponoć wytrzymywać na baterii ok. miesiąca (w trybie stand-by). Teoretycznie jest to możliwe, ale niestety nie doświadczymy tego na naszych egzemplarzach. Xiaomi przystosowuje urządzenia do pracy ze swoimi aplikacjami, które nie korzystają z usług synchronizacji Google, tak więc korzystając z MiPada w Polsce na romach MIUIPolska musimy wziąć pod uwagę, że wydajność urządzenia na baterii będzie krótsza niż deklaruje producent.
 

MIUI

MiPad działa pod kontrolą najnowszej wersji nakładki MIUI. Została ona w tym wypadku dopasowana do działania na tablecie – widać to przede wszystkim, po zajrzeniu do opcji urządzenia. Całość została rozplanowana w sposób, bardzo przypominający rozkład opcji w iOS. Lewą stronę zajmuje kolumna menu, a z prawej strony wprowadzamy już konkretne ustawienia. Całość sprawuje się wyjątkowo intuicyjnie, nawet dla osoby, która z MIUI nie miała wcześniej nic wspólnego.

Na chwilę obecną, ta wersja MIUI nie pozwala na zmianę motywów – możliwa jest jedynie edycja tapet. Umieszczać na pulpicie możemy tylko Gadżety, które dostarczone są już z systemem. Dodatkowo, nie możemy umieszczać ich na ekranie, na którym umiejscowione są aplikacje.

To pierwsze kroki Xiaomi i MIUI w świecie tabletów, dlatego też najpewniej dodatkowe opcje będą wprowadzane z czasem – tak, by całość mogła współgrać z wersją MIUI na smartfony. Więcej o wyglądzie MIUI dla tabletów znajdziecie tutaj.

Co ciekawe podobnie jak Apple, w Xiaomi możemy liczyć na szereg udogodnień związanych z synchronizacją treści między posiadanymi przez nas urządzeniami. I tak logując się na konto Xiaomi w tablecie i smartfonie możemy synchronizować między nimi zakładki przeglądarki, listy odtwarzania muzyki, notatki, galerię zdjęć czy kontakty.

2014-08-05_083121

2014-08-05_083213

2014-08-05_083054

2014-08-05_083150

Benchmarki

Ciekawostką może być fakt, że na MiPadzie możemy uruchomić gry z Tegra Zone np. Half Life 2, która graficznie przewyższa wszystkie gry na Androidzie. Po podpięciu klawiatury i myszki lub kontrolera z PS3 możemy grać na tablecie jak na klasycznym PC.

2014-08-05_083241
 

Podsumowanie

MiPad z pewnością stanowić może bardzo mocnego rywala topowych produktów marek takich, jak Apple czy Samsung. Urządzenie ma świetną specyfikację, a przy tym jak zawsze, bardzo konkurencyjną cenę. Rozważając zakup tabletu, należy jednak postawić sobie zasadnicze pytanie – czy nie potrzebujemy do codziennego użytku modemu albo funkcji GPS – bowiem tych próżno szukać aktualnie w MiPadzie. Jeśli jednak nie są to dla Was elementy podstawowe, to MiPad z pewnością może być bardzo solidnym wyborem – zwłaszcza, jeśli na co dzień korzystacie w swoich smartfonach z systemu MIUI.

Powyższa recenzja ukaże się równolegle na stronach serwisu MIUIPolska.

The post MiPad – udany debiut Xiaomi na rynku tabletów appeared first on AntyWeb.

Polskie media, cebula, słoma i Washington Post

$
0
0
tlo2

Kompleks polaczkowatości – tak można określić wczorajszą odpowiedź rodzimych mediów na tabloidalny artykuł z Washington Post. Dziennikarze, którzy do niedawna cmokali nad sukcesem Wiedźmina i wisienką na torcie, jaką było wręczenie gry amerykańskiemu prezydentowi, nagle jak jeden mąż schowali się do budy i zaczęli wczoraj powarkiwać, bo im Wielki Brat dał wzór. Cóż, podobno tylko krowa nie zmienia poglądów…

Czy żalę się na brak patriotyzmu i dumy narodowej? Bynajmniej. Jedno i drugie jest mi obce. Piję natomiast do braku logiki, zaściankowości i kompleksów, a wszystkim tym wczoraj wykazali się dziennikarze spod znaku „kopiuj/wklej”, którzy bezmyślnie przedrukowali opinię wyciągniętą z psiego zada.

Komputerowy Wiedźmin to jeden z ciekawszych w Polsce przykładów wskazujących na to, jak wykreować markę poprzez zmyślną, wielowątkową promocję. To właśnie przede wszystkim sukces CD Projektu spowodował, że politycy polscy zaczęli się chwalić rodzimymi grami w świecie. Pomińmy wątek dotyczący tego, czy chwalić się powinni, skoro nie tworzą sprzyjających warunków do rozwoju branży. To temat na inną dyskusję.

Tutaj ważny jest fakt, że Wiedźmin przyklepał mieczem to, co rozpoczął Chmielarz ze swoim Painkillerem – amerykański sukces. Właśnie dzięki temu na całym świecie kupowane są nasze gry – nie dlatego, że trzeba wesprzeć biednych Polaczków, którzy mają ogony i żyją na drzewach – lecz dlatego, że te gry są po prostu dobre i w niczym nie ustępują produkcjom zagranicznym. Król Janusz może sobie paplać o „murzynach Europy”, ale prawdą jest, że polski gamedev stoi w równym rzędzie ze światową konkurencją.

I jest git, bajerka, cymes, wporzo i co tam jeszcze da się dorzucić. Aż tu nagle wkracza dziennik, który nie istnieje w świadomości przeciętnego Polaka i na którego treści śmiało możemy, jak mawia się w pewnych sferach, wyłożyć śląską kiełbasę. Ktoś popełnia artykuł o tym, ile to prezentów dostał prezydent galaktyki w latach 2009 – 2012, oceniając je wedle własnego widzimisię. Kopniak wymierzony zostaje w Wiedźmina, który nie tylko otrzymuje w tym pseudorankingu ostatnie miejsce, ale i zostaje skwitowany dość obcesowym komentarzem. I oczywiście nie ma to nic wspólnego z faktem, że Polska okazała się właśnie słabym ogniwem w temacie amerykańskich tajnych więzień dla terrorystów i „terrorystów”. Czysty przypadek…

Ale, jak rzekłem, nie ma co zaprzątać sobie głowy brukowym artykulikiem. Śląska kiełbasa i cześć pieśni.

Problem jednak w tym, że artykułem niezdrowo podniecili się internetowi kopiści… pardon… dziennikarze, którzy z wypiekami na twarzach i zadach poszli w sukurs amerykańskim kolegom po fachu. Pogooglujcie i zobaczcie, jakie tytuły opanowały wczoraj polski cebulonet. To, że przy okazji można było skopać premiera, to dodatkowy profit (ot, chociażby taki tytuł: „Kto wręczył najgorszy prezent Obamie? „Washington Post”: premier Donald Tusk”).

Nikt jednak nie zapytał, co oznacza ów ranking dla polskiego gamedevu. Czy Wiedźmin przestanie się sprzedawać? Czy oceny na Metacritic spadną do zera? Czy polskie gry to jednak cebula? Otóż, panowie dziennikarze, Washington Post ma tyle do gier, co prącie do ucha. W rankingu wyżej plasują się… psia micha, pudełko na płyty CD od Putina i kilka flaszek różnej maści samogonu – sami więc zadajcie sobie pytanie, czy aby na pewno jest sens robić z igły widły. No ale wiadomo – złe wiadomości to dobre wiadomości, nawet jeśli wyssane są z d… palca, a przy tym zawsze można dać wtedy wyraz własnym kompleksom.

Szkoda, że cały polski cebulonet nagle zapomniał, jak wielki sukces osiągnęła Polska właśnie dzięki Wiedźminowi. No ale o sukcesach nikt przecież czytać nie chce. Proste.

The post Polskie media, cebula, słoma i Washington Post appeared first on AntyWeb.

Wing Commander III za darmo dla wszystkich posiadaczy Origin

$
0
0
Wing Commander 3 za darmo

Choć to nie Sims 2, ani nie Plants vs Zombies, to warto się skusić i zobaczyć, jak wyglądała trzecia część legendarnej serii symulatora walk w kosmosie . To tytuł, który pojawił się w czasie wielkiego „boomu” na płyty CD-ROM.

Choć pierwsze czytniki płyt CD-ROM pojawiły się już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, to do masowego użytku przebiły się dopiero w pierwszym okresie lat dziewięćdziesiątych. Duża pojemność nośników mocno podziałała na wyobraźnię twórców gier. Już nie trzeba było martwić się „pakowaniem” zawartości na dyskietki – wystarczył srebrny krążek, który otwierał zupełnie nowe mozliwości.

Stąd w połowie ostatniej dekady XX wieku wielki wysyp produkcji, które zawierały całe mnóstwo wstawek filmowych, albo wręcz z rozgrywką bazującą na sekwencjach wideo. Wystarczy tu wspomnieć o Mad Dog Mc Cree (1993), The 7th Guest (1993), Phantasmagorii (1995) czy Police Quest: SWAT (1995). Budżety tych produkcji były ogromne w porównaniu do ówcześnie wydawanych pozycji. Na ich potrzeby zatrudniano aktorów, a poszczególne sceny były kręcone w studiach filmowych i w plenerach.

W tym okresie powstawała też trzecia część Wing Commandera, symulatora kosmicznego, który opowiadał o konflikcie ludzi z rasą Kilrathi. Stworzony przez Chrisa Robertsa (obecnie pracuje nad grą Star Citizen, która finansowana jest ze zbiórki społecznościowej) cykl został bardzo ciepło przyjęty przez graczy i był jedną z flagowych pozycji studia Origin.

„O ile Wing Commander i Wing Commander II aspirował do miana produkcji filmowych, tak Wing Commander III jest filmem interaktywnym” – mówił Roberts w dokumencie poświęconym produkcji gry.

Patrząc na rozmach produkcji, trudno się z tym nie zgodzić. Twórcy zatrudnili aktorów z doświadczeniem – wystarczy wspomnieć o Malcolmie McDowellu (Mechaniczna Pomarańcza), Johnie Rhys-Daviesie (Władca Pierścieni) czy samym Marku Hammilu, który wcielił się w Luke’a Skywalkera w Gwiezdnych Wojnach, a w tej produkcji odgrywał rolę porucznika Blaira – głównego bohatera gry. Same ujęcia były realizowane w studio filmowym przy wykorzystaniu zielonego ekranu, na które nakładane były tła oraz normalnych rekwizytów. Do tego, warto jeszcze doliczyć różne warianty rozwoju akcji. W zależnosci od podjętych decyzji, fabuła w grze ulegała zmianom. Więcej o procesie tworzenia Wing Commandera III możecie dowiedzieć się z poniższego filmu dokumentalnego.

Dzisiaj jakość scenek filmowych nie robi już takiego wrażenia jak w dniu premiery. Wyraźnie widać sztuczne tła, nienaturalne oświetlenie postaci i „oddzielenie” elementów rzeczywistych od tych wygenerowanych komputerowo. Jednak w 1994 roku dla wielu graczy ujrzenie Wing Commandera III było niemałym szokiem. Warto też wspomnieć, że szacunkowo stworzenie gry kosztowało pięć milionów dolarów, co w tamtych czasach plasowało ją w czołówce najdroższych produkcji w historii.

Teraz każdy z Was ma szansę sprawdzić na własne oczy, czym ekscytowali się gracze dwadzieścia lat temu (o ile nie mieliście jescze takiej okazji). Wystarczy zalogować się/założyć konto na Origin i dodać Wing Commandera III do swojej kolekcji. Oferta promocyjna jest ważna do 2 września tego roku.

The post Wing Commander III za darmo dla wszystkich posiadaczy Origin appeared first on AntyWeb.

Smartwatch działający bez smartfona? Da się – na przykładzie Timex Ironman One GPS+

$
0
0
o-TIMEX-IRONMAN-ONE-GPS-facebook

Inteligentne zegarki naprawdę rosną w siłę. Patrząc na zainteresowanie wielu producentów tym rodzajem urządzeń można stwierdzić, że najbliższe kilka miesięcy będzie nam upływać pod znakiem wielkich premier sprzętów, które będą „przedłużeniem” naszych telefonów. Niektórzy już silą się nawet na wyłanianie przyszłych liderów smartwatchy co wygląda trochę jak wróżenie z fusów – nie wszyscy bowiem odkryli jeszcze karty i nie do końca wiadomo, czego można się spodziewać. Jest jeszcze grupa producentów, którzy na fali rewolucji zegarkowej bardzo spokojnie wchodzą na ten rynek – taki jest na przykład Timex wraz ze swoim całkowicie niezależnym od telefonu urządzeniem.

Seria Ironman Timexa nie jest niczym nowym w portfolio producenta – tyczy się ona urządzeń z wbudowanym GPS-em. Jako smartwatch jest także absolutnie niezależny od innego urządzenia, nie jest to zatem klasyczny inteligentny zegarek. Można mu to jednak wybaczyć z uwagi na jego specjalizację. Ironman One GPS+ jest bowiem skierowany do osób aktywnych fizycznie.

Ciekawym rozwiązaniem jest wyposażenie smartwatcha w moduł 3G, za pośrednictwem którego będzie on wysyłać wszelkie dane do Internetu (np. treningi, trasy, a nawet wiadomości tekstowe do naszych znajomych). W razie kontuzji, czy innej niebezpiecznej sytuacji ma nas poratować przycisk SOS, który prześle do naszych bliskich informację o wypadku wraz z naszym położeniem.

timex-ironman-smartwatch

Nie musimy się martwić także o odporność urządzenia – możemy zamoczyć go do 3 metrów bez obaw, że obudowa wpuści wodę do środka zegarka. W trakcie korzystania z takich funkcji jak GPS, zegarek będzie działać bez ładowania ok. 8 godzin, natomiast w przypadku, gdy zdecydujemy się leniuchować (i nie trenować), będzie to około 3 dni.

Timex wystartował na rynku amerykańskim i tam właśnie jego nabywcy mają możliwość skorzystania z atrakcyjnej oferty, w której dzięki AT&T i Qualcomm zegarek przez rok będzie mógł za darmo działać w tamtejszej sieci 3G. Dalsze koszty korzystania z zegarka podłączonego do sieci nie są znane.

To fajne urządzenie, ale…

400 dolarów za zegarek, do którego trzeba będzie jeszcze dopłacić, żeby mógł korzystać z Internetu? Z brakiem możliwości instalowania na nim aplikacji z repozytoriów? Otrzymujemy sprzęt skończony… i to jest myśl. Nie oszukujmy się, mamy do czynienia z silnie wyspecjalizowanym urządzeniem. Z pewnością trafi ono głównie dla osób, które nie siedzą w fotelu i nie skaczą po kanałach.

Grafika: 1, 2

The post Smartwatch działający bez smartfona? Da się – na przykładzie Timex Ironman One GPS+ appeared first on AntyWeb.


Wielkie porządki w Sony: koniec czytników ebooków i PlayStation Mobile dla Androida

$
0
0
playstation plus

Sony przechodzi w ostatnim czasie dość ciężki okres. Firma najpierw pozbyła się działu komputerów Vaio, a teraz dokonuje kolejnej restrukturyzacji, rezygnując z innych segmentów rynku. Pod nóż poszedł dział produkujący czytniki ebooków, a także mobilna platforma gamingowa PlayStation. Co jest następne w kolejce?

Sony ma problem. Z jednej strony mamy bardzo dobrą sprzedaż konsoli PlayStation 4, a także solidnie rozwijający się dział fotograficzny. Z drugiej jednak najbardziej przyszłościowy segment mobilny nie przynosi oczekiwanych zysków. W tym roku firma chce sprzedać już nie 50, a 43 mln egzemplarzy swoich Xperii. Sprzedaż maleje, nowe modele nie zachwycają już tak, jak kiedyś. Co to oznacza? Cięcia.

Sony już kilka dni temu zapowiadało, że będzie zmniejszać swoje portfolio smartfonów, a także obniży tempo wprowadzania nowych modeli na rynek. Co gorsza, w pewnych regionach Xperie znikną całkowicie. Oszczędności widać również na innych polach, czego przykład mamy poniżej. Sony zdecydowało się zakończyć produkcję czytników ebooków, a w dodatku całkowicie porzuca gamingową platformą PlayStation dla Androida.

Sony_T21

Pierwsza informacja jest szczególnie smutna, bo Japończycy byli na tym rynku obecni od 10 lat. Mało tego, jako pierwsi wyprodukowali czytnik z wyświetlacze E Ink, wyznaczając tym samym pewne trendy. Ale lata mijały i Sony zaprzepaszczało swoją szansę. Weszły atrakcyjne cenowo i wsparte usługami Amazonu czytniki Kindle, a także świeża konkurencja – Barnes & Noble, Kobo, a także popularne u nas Pocketbooki, Onyxy. Przewaga Sony stopniała.

Producent wyprzeda dostępne w magazynach produkty i nie wypuści na rynek żadnego nowego modelu. Trzeba jednak przyznać, że była to dość przewidywalna decyzja, bo Japończycy już od pewnego czasu zaprzestali działalności na rynkach zachodnich, skupiając się jedynie na Azji. Teraz okazuje się, że i tutaj dalsza produkcja e-czytników nie jest opłacalna.

sony-xperia-z1-f

Inna z kończących swój żywot inicjatyw, PlayStation Mobile dla Androida pozwalała na tworzenie multiplatformowych produkcji indie na konsole PS Vita, które dzięki specjalnemu frameworkowi mogły działać również na Androidzie (w tym celu funkcjonowała dedykowana aplikacja sklepu). Część smartfonów z systemem Google (właściwie same Xperie) otrzymywała znaczki PlayStation Certified. Pozwalało to grać w niektóre tytuły z handhelda bez konieczności posiadania go. Usługa była aktywnie rozwijana – w grudniu ubiegłego roku rozszerzono ją na osiem nowych krajów.

Sony nie rezygnuje z niej całkowicie. Po prostu poinformowano, że o ile w przypadku Androida 4.4.2 jest zapewniona pełna zgodność, to wersje 4.4.3 i 4.4.4 już mogą nie działać do końca stabilnie. W przypadku Androida L platforma PSM będzie już zupełnie niedostępna i niekompatybilna. Żadne nowe urządzenia nie będą też otrzymywały statusu PlayStation Certified. Działanie to może być znakiem, że Sony nie traktuje już ta priorytetowo swojego smartfonowego działu i chce skuteczniej przyciągać klientów do handheldów. Czy Xperie podzielą los notebooków Vaio? Byłby to skrajnie nielogiczny krok, ale nie można wykluczać i takiego scenariusza. To już jednak tylko moje domysły.

The post Wielkie porządki w Sony: koniec czytników ebooków i PlayStation Mobile dla Androida appeared first on AntyWeb.

Jest nowy Humble Mobile Bundle 6 – rozwiązanie Waszych problemów z brakiem gier na Androidzie

$
0
0
humblemobilebundle

Jeżeli Humble Mobile Bundle jest Waszym głównym źródłem nowych gier na urządzenia z Androidem (a tak jest w moim przypadku), to mam dla Was świetną wiadomość. Właśnie wylądował kolejny zestaw dla miłośników mobilnego grania. Jak zawsze, za paręnaście złotych można sięgnąć po naprawdę ciekawie wyglądające produkcje.

Na moment pisania newsa w Humble Mobile Bundle 6 dostępnych jest sześć gier. Planowane jest dodanie kolejnych, ich tytuły powinniśmy poznać najprawdopodobniej w połowie trwania akcji (która zaplanowana jest na dwa tygodnie).

Obecnie dostępne gry w Humble Mobile Bundle 6

  • Eliss Infinity (zabawa planetami z wykorzystaniem multi-toucha)
  • Duet Premium (gra rytmiczno-zręcznościowa, która przyprawia osobiście mnie o nudności)
  • Combo Crew Special Edition (inspirowany klasycznimi grami arcade beat’em’up)
  • Threes (gra logiczna, dostępna powyżej średniego progu, obecnie 4,40$)
  • Mines of Mars (proceduralnie generowany, klimatyczny RPG, dostępna powyżej średniego progu, obecnie 4,40$)
  • Joe Dever’s Lone Wolf: Full Game (RPG-akcji ze sterowaniem dostosowanym do specyfiki ekranów dotykowych, dostępna powyżej średniego progu, obecnie 4,40$)

Wygląda nieźle – szczególnie zachęcająco prezentują się Combo Crew i Lone Wolf. Pamiętajcie też, że pojawi się więcej gier – o ile dobrze pamiętam w ostatnim bundlu dla gier mobilnych były one całkiem ciekawe.

Nie zapominajcie też, że cały czas dostępne są: Weekly BundleBooks Bundle. Organizatorzy najsłynniejszych na świecie akcji pay-what-you-want działają już od czterech lat, a w tym czasie zdążyli znacząco poszerzyć swoją działalność, zajmując się książkami, audiobookami i komiksami. Jak widać, ten system oferowania klientom treści sprawdza się, co widać po liczbach, jakimi Humble Bundle operuje. Zresztą, idea „płać ile chcesz” świeci tryumfy nie tylko za granicą – nasz rodzimy BookRage czy GamesRage również radzi sobie nieźle.

The post Jest nowy Humble Mobile Bundle 6 – rozwiązanie Waszych problemów z brakiem gier na Androidzie appeared first on AntyWeb.

Czy tradycyjna książka jest aż w tak słabej „kondycji”?

$
0
0
IMG_6081

Nie chcę zgadywać kiedy dokładnie rozpoczęła się popularyzacja ebooków, ale z całą pewnością proces ten trwa nadal. Po e-booki sięgamy coraz częściej i z przeróżnych powodów – między innymi i niestety raczej przede wszystkim z łatwego dostępu do darmowych kopii znajdujących się w Sieci. Coraz częściej natrafiam na ogromne kiermasze tradycyjnych książek i za każdym razem zadaje sobie jedno pytanie: czy wkrótce papierowe książki będą sprzedawane tylko w ten sposób?

Osobiście czytam i e-czytam. Przy wyborze wersji książki kieruję się kilkoma kwestiami, wśród których naturalnie znajdą się cena i poręczność. Nie zawsze jednak odgrywają one pierwszorzędną rolę, ponieważ podobnie jak w przypadku filmów czy albumów muzycznych, niektóre z nich cenię bardziej od pozostałych i właśnie te nabywam w postaci fizycznej.

Efektem tego jest już niemała, jak na mnie i moje możliwości, biblioteczka. Wśród tytułów znajdujących się na kilku półkach znaleźć można biografie, literaturę faktu czy fantastykę. Nie każdy zakup był do końca przemyślany, bo gdy mogę sobie na to pozwolić, pozwalam emocjom decydować o zakupie.

Właśnie tej relacji, emocjonalnej, nie da się w mojej ocenie nawiązać z dobrami cyfrowymi. Niezależnie od tego ile będę mógł na takiej transakcji zaoszczędzić lub otrzymać więcej za te same pieniądze – np. album z iTunes LP to czasem wydatek na poziomie ceny fizycznego krążka, lecz przy zakupie otrzymamy dodatkowe treści jak bonusowe utwory czy filmy wideo ukazujące zakulisowe działania zespołu.

W wielu super- i hipermarketach natrafiam coraz częściej na ogromne wyprzedaże. Ceny książek obniżane są o 30, 50 a nawet i 70%. Wiele z nich niedawno kosztowało nawet 40 czy 50 złotych – dziś sprzedawane są za bezcen. Rzeczywiście, czasem ich stan nie jest już idealny – zdarzają się pozaginane rogi okładek i drobne przybrudzenia, lecz gdy kilka setek książek ląduje w jednym wielkim koszu, a klienci przerzucają je poszukując ciekawego, to nie ma się czemu dziwić.

IMG_6077

Na kolejne dwie wyprzedaże trafiłem w nieco innych okolicznościach. Jedna z nich odbywała się niemal w centrum galerii handlowej, w miejscu nieistniejącego już supermarketu. Kilkadziesiąt regałów pełnych książek wśród których chyba każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Nawet weekendowy wyjazd do Kazimierza nad Wisłą zakończył się przeglądaniem stosów książek, ponieważ i w tej uroczej miejscowości rozstawione zostały dwa takie punkty (o których wiem).

To skłoniło mnie do poważnego zastanowienia się nad “kondycją” książek – czy faktycznie nie radzą sobie one w nowym, zdigitalizowanym świecie na tyle, że potrzebna jest obniżka ich cen do poziomu wydania jednego z popularnych tygodników? Bo inaczej tej sytuacji nie da się chyba zinterpretować, a przynajmniej ja innej przyczyny dla takiego stanu rzeczy nie potrafię odnaleźć.

Tak wiele mówi się o wypieraniu przez dobra cyfrowe tradycyjnych nośników jak krążki CD, płyty DVD i Blu-Ray czy papierowe wydania gazet i książek. Choć sam naprawdę doceniam wygodę nabywania muzyki, filmów itd. za pomocą jedngo kliknięcia oraz dostępu do nich na każdym posiadanym przeze mnie urządzeniu, to jednak nie chciałbym by ich fizyczne odpowiedniki zupełnie zniknęły. To dwa zupełnie różne, a jednak podobne do siebie światy – każdy z nich ma do zaoferowania to samo, a jednak coś innego.

The post Czy tradycyjna książka jest aż w tak słabej „kondycji”? appeared first on AntyWeb.

Google wydał pedofilów? I bardzo dobrze!

$
0
0
give_pedophiles_no_chance__by_0ebi0-d4uxtoo

Przez media przetoczyła się wichurka, którą spowodowało ujawnienie praktyk Google wobec pedofilów – osób, które w swych niecnych postępkach wykorzystują dzieci i nie jestem chyba odosobniony w przekonaniu, że jest to występek wyjątkowo obrzydliwy. Niektórzy natomiast zamierzają przyczepić się do tego, co robi Google – chodzi tu o bezpieczeństwo naszych danych, które jest stawiane przez pewne osoby wyżej, niż bezpieczeństwo dzieci.

Psychoza bezpieczeństwa danych

Przypadek Edwarda Snowdena, który ujawnił co nieco na temat wykorzystywania naszych danych przez instytucje wywiadowcze (a one nie wzięły tych danych z kosmosu, lecz od informatycznych gigantów) spowodował, że w Internecie na poważnie rozgorzała debata nad tym, jak bardzo jesteśmy bezpieczni w Sieci i czy w ogóle możemy mówić o prywatności poruszając się w Internecie.

Komentarze na Antywebie, czy na innych blogach lub serwisach technologicznych w niemałej części dotykają kwestii naszej prywatności. O ile niektóre obawy mają swoje uzasadnienie po ujawnieniu niewygodnych dla gigantów faktów, tak uważam, że większość zgłaszanych przez internautów wątpliwości jest po prostu wyolbrzymiona.

Co Google nabroił

Chodzi o to, że gigant analizuje zdjęcia w usłudze Gmail i po wykryciu (przez automat) treści pedofilskich, przekazuje informacje odpowiednim służbom. Działa to na prostej zasadzie oznaczania podejrzanych zdjęć hashem – jeśli grafika zostanie zidentyfikowana, rozpoczyna się procedura powiadamiania odpowiednich władz.

I wiecie, co? Wcale mnie to nie martwi. Jeśli tylko inwigilacja w Internecie będzie gwarantowała mojemu dziecku (którego jeszcze nie mam) bezpieczeństwo i spowoduje, że obleśna szumowina, zwierzę i zwyrodnialec pójdzie do więzienia (gdzie współosadzeni ugoszczą go z należytymi „honorami”), to jestem absolutnie za. Poza tym, dziwi mnie postawa ludzi, którzy oburzają się na myśl, że ich wiadomości, czy obrazki mogą być analizowane. Żyjemy w czasach, gdzie informacja jest jedną z najważniejszych wartości (obok zdrowia, rodziny, godności i wolności). A wolność nie polega wcale na tym, by dzielić się ze swoimi spaczonymi znajomymi fotografiami nagich i wykorzystywanych dzieci.

carrepif

Ponadto, przed rozpoczęciem korzystania z usług Google, Microsoftu, czy innego dostawcy podobnych rozwiązań godzimy się na takie praktyki w regulaminie, który jasno określa co wolno, co nie i co zrobi firma, jeśli ów dokument potraktujemy jak śmieć. Wszelkie połajanki w stronę firm za to, że sprawdzają nasze wiadomości są po prostu nie na miejscu – zwłaszcza, że mamy do czynienia z analizującym dane automatem, a nie człowiekiem, który ma etat tu, czy tam i zawodowo czyta nasze wiadomości.

Co byś zrobił gdyby…

Okazało się, że zostajesz wezwany przez służby razem z dzieckiem. Dowiadujesz się, że złapano groźnego pedofila i gromadzony jest materiał dowodowy. Funkcjonariusz informuje Cię, że zatrzymany (nie daj Bóg) zgwałcił i zamordował kilkoro dzieci. Kontaktował się także z Twoim dzieckiem, ale dzięki działaniom Google (czy jakiejkolwiek innej firmy) został złapany.

Nie życzę nikomu takiej sytuacji, a zwłaszcza takiej, w której historia nie kończy się happy-endem. Dyskusja o bezpieczeństwie w Internecie jest tak głupio napompowana, że czasami zapominamy o rzeczach naprawdę ważnych. Takich, jak życie i zdrowie nas i naszych bliskich. A takie wnioski wysnułem po przeczytaniu paru dyskusji w Internecie.

Grafika: 1, 2

The post Google wydał pedofilów? I bardzo dobrze! appeared first on AntyWeb.

Genialny ruch ze strony Pinterest – to nie jest po prostu kolejny komunikator

$
0
0
Zrzut ekranu (282)

Już teraz dysponujemy większą ilością komunikatorów niż tak naprawdę potrzebujemy. Skąd więc to całe zamieszanie wokół uruchomienia systemu prywatnych wiadomości na Pinterest? Z trzech powodów: przygotowany został w zaledwie trzy miesiące, oferuje świetne funkcje i nie jest konkurentem czy następcą dla żadnego z pozostałych produktów na rynku.

Już teraz dysponujemy większą ilością komunikatorów niż tak naprawdę potrzebujemy. Skąd więc to całe zamieszanie wokół uruchomienia systemu prywatnych wiadomości na Pinterest? Z trzech powodów: przygotowany został w zaledwie trzy miesiące, oferuje świetne funkcje i nie jest konkurentem czy następcą dla żadnego z pozostałych produktów na rynku.

Pinterest rozwija się znacznie lepiej, niż się tego tak naprawdę spodziewałem. Nie sądziłem, że podstawowy pomysł na ten serwis będzie można tak dobrze rozwijać poprzez dodawanie kolejnych funkcji. Autorzy Pinterest stanęli na wysokości zadania już nie raz dodając między innymi prywatne tablice (tak bardzo oczekiwane przez użytkowników) oraz funkcję bezpośredniego udostępniania tablic i pinów znajomym. Od dziś ta ostatnia opcja zostaje znacznie rozbudowana, ponieważ na otrzymaną wiadomość z pinem lub tablicą możemy odpowiedzieć.

2014080601

Najnowszy produkt Pinteresta dostępny jest na webowej wersji serwisu oraz w aplikacjach mobilnych dla Androida i iOS-a. Trudno oprzeć się wrażeniu, że inspiracji dla interfejsu wiadomości na Pinterest były tak zwane Chat Heads, czyli pomysł Facebooka. Nowe wiadomości pojawiają się po lewej stronie serwisu w postaci dymków obok okrągłych miniatur awatarów użytkowników. Bez problemu możemy na nie odpisać (na www) oraz przesłać dalej lub dodać do tablicy (na mobile). Do tego ostatniego posłuży nam bardzo fajnie prezentujące się podmenu z trzema opcjami do wyboru: przypnij, polub, prześlij dalej. Do wiadomości załączać można całe profile użytkowników, wybrane tablice oraz konkretne piny. Obsługiwane są także rozmowy grupowe, w których uczestniczyć może maksymalnie dziesięciu użytkowników.

Clipboard

Oczywiście nie jest to żadna rewolucja i krok ku przyciągnięciu większej ilości użytkowników. Pojawienie się tej nowości to ogromne ułatwienie dla obecnych na Pinterest osób, które poszukują tam na przykład motywacji i inspiracji do działania. Wewnętrzna komunikacja jeszcze nigdy nie była tak dobra, a biorąc pod uwagę fakt, iż Pinterest przygotował to wszystko w zaledwie trzy miesiące, to tym bardziej należą mu się wyrazy uznania. W porównaniu do konkurencji (np. Facebooka) jest to spory wyczyn, ponieważ bardzo dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, jak wygląda wdrażanie nowości na najpopularniejszym serwisie społecznościowym. Jak na razie Pinterest nie ma żadnych planów stworzenia dedykowanej wiadomościom aplikacji – celem było po prostu rozszerzenie funkcjonalności serwisu. Jako aktywny użytkownik Pinterest mogę powiedzieć jedno – coś takiego było bardzo potrzebne i jestem w pełni zadowolony z wprowadzenia tej nowości.

Prawdę mówiąc Facebook mógłby wiele się nauczyć od Pinteresta, ponieważ z otrzymanymi w Messengerze linkami do treści w serwisie Marka Zucerberga niewiele możemy zrobić – udostępnienie go czy zwykłe polubienie są możliwe dopiero po odwiedzeniu linka, co nie jest ani wygodne, ani efektywne na urządzeniu mobilnym. Funkcja przesyłania dalej pojawiła się dopiero jakiś czas temu, dlatego nie wydaje mi się, by kolejne miały pojawić się stosunkowo niedługo.

P.S. Jak na razie wygląda na to, że nie wszyscy otrzymali nowy system wiadomości – powiadomienia o nowych konwersacjach nie pojawiają się na urządzeniach mobilnych, a w wersji przeglądarkowej od czasu do czasu zdarzają się opóźnienia, bądź brak dostarczenia wiadomości. Prawdopodobnie w najbliższym czasie ulegnie to zmianie.

The post Genialny ruch ze strony Pinterest – to nie jest po prostu kolejny komunikator appeared first on AntyWeb.

Viewing all 64567 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>