Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 64567 articles
Browse latest View live

Zakupy po japońsku, czyli o tym jak spotkałem najmilszą obsługę w sklepie elektronicznym

$
0
0
4

Przechadzka pomiędzy kolejnymi wystawami, regałami i stołami pełnymi przeróżnych gadżetów to najprawdopodobniej jedna przyjemniejszych aktywności dla zafascynowanych technologią. Oczywiście piszę to z delikatną nutą ironii, ale myślę, że nie tylko ja czasem w pełni świadomie zamieniam przeklikiwanie się po kolejnych stronach sklepu internetowego na spacer w mniejszym lub większym sklepie z elektroniką. A zazwyczaj im większy, tym lepszy. Co więc powiecie na sklep zajmujący powierzchnię minimum 6-iu pięter wypełnionych gadżetami?

Chyba każdy fan nowych technologii lubi czasem przejść się do sklepu, by przejrzeć asortyment elektroniczny widoczny na półkach, w zasięgu ręki. Czasem, taka czynność jest niezbędna w przypadku zakupu konkretnego urządzenia, ponieważ niemałą rolę odgrywają wtedy masa, rozmiary, jakość i sposób wykonania oraz materiały użyte podczas produkcji. A czasem bywa po prostu tak, jak pisałem we wstępie – przeglądanie zawartości następnych alejek w sklepie jest czymś, czego nie można zastąpić nawet najbardziej czytelnym, przyjemnym i intuicyjnym interfejsem sklepu internetowego.

Każdemu zależy na tym, by podróżować jak najmniej – by produkty każdej z firm były dostępne w jednym miejscu, atrakcyjnych cenach, a obsługa była w stanie odpowiedzieć na (niemal?) każde nasze pytanie, a ponadto – zainteresowała się naszymi potrzebami i doradziła jak najlepiej potrafi. Idealnego sklepu nie ma, ale mnie udało się odwiedzić dwa, które bliskie temu ideałowi z pewnością były.

1

Bic Camera – ta nazwa powinna każdej osobie wybierajacej się do Kraju Kwitnącej Wiśni być doskonale znana. Jeżeli odwiedziliście Japonię, kochacie technologie, a nie wpadliście do jednego ze sklepów sieci Bic Camera, to zupełnie tak, jakbyście odwiedzali Londyn i nie zwrócili uwagi na Big Bena. Przesadzam? Ani odrobinę ;)

Bic Camera to spora sieć marketów elektronicznych oraz… sklep internetowy. Niestety, a może i stety, nie zdecydowałem się na skorzystanie z wersji online, a postanowiłem odwiedzić dwa fizyczne sklepy w dwóch dzielnicach Tokio: Shinjuku oraz Ikebukuro. Ze względu na niewielką dostępną przestrzeń w centrum miasta, każdy sklep pnie się kilka pięter wzwyż i nie inaczej sytuacja wygląda z Bic Camera, gdzie do przejścia mamy od 6 do 8 pięter pełnych wszelakiej elektroniki. Składają się na to także klimatyzatory, lodówki, pralki i inny sprzęt AGD, lecz co najmniej, powtarzam co najmniej, połowa obszaru zajmowanego przez sklep to przede wszystkim: smartfony, tablety, laptopy, Ultrabooki, konsole, gry, filmy, produkty firmy Apple z dedykowanymi boxami, podobnie jak Sony czy Microsoft, gdzie znajdziemy tablety Surface. Czyniąc długą historię krótką: jest w czym wybierać.

2

3

Nie wszystkie sklepy są oczywiście takie same, ale w każdym z nich obowiązuje ta sama zasada: klient nasz pan. Wynika to przede wszystkim z kultury japońskiej i w niej powinniśmy upatrywać podwalin do takiego, a nie innego zachowania pracowników sklepu. Każdy z nich, gdy go mijamy, pozdrowi nas przeciągniętym “konichiwa” co po krótce oznacza “dzień dobry” oraz wykona dość niski ukłon. Niektórzy mówią, że powinniśmy odpowiedzieć w takim sam sposób i uwierzcie mi, nasza pierwsza reakcja jest właśnie taka. Jednak gdy rozejrzymy się dookoła i zorientujemy się w jaki sposób zachowują się pozostali klienci mieszkający na co dzień w Tokio, zrozumiemy, że czasem nawet brak reakcji lub delikatne skinienie głową zupełnie wystarczy.

Nie chodzi jednak przecież jedynie o kulturę pracowników, ale także ich wiedzę i chęć niesienia pomocy. Tych z pewnością Japończykom pracującym w Bic Camera nie brakuje, czego nie można jednak powiedzieć o pewności siebie (z pewnymi wyjątkami). Objawia się to brakiem zdecydowania w sytuacji, gdy należy zapytać o osobę, która wyraźnie nie pochodzi z Japonii o to, czy może w czymś pomóc. Gdy jednak czegoś potrzebujemy, pierwsze pytanie zazwyczaj brzmi: “do you speak English?”. Nasze szanse na trafienie na pracownika posługującego się tym językiem, a raczej desygnowanego przez przełożonych do prowadzenia rozmów z klientami w tym języku, są raczej nikłe. W żadnym wypadku nie zostaniemy jednak zbyci. Efektem mniejszego lub większego zamieszania będzie kilka chwil oczekiwania i oto przed nami pojawi się pracownik z uśmiechem wypowiadający kwestię: “How can I help you?”.

5

6

I tutaj tak naprawdę zaczyna się rozmowa. Jeżeli nasz rozmówca będzie znał odpowiedź na zadane pytanie, wyrecytuje ją możliwie jak najwyraźniej (ani razu nie przydarzyło mi się, by musiał powtarzać) i z uśmiechem dopyta czy może coś jeszcze dla nas zrobić. Nie zawsze jednak wszystko pójdzie tak gładko – byłem świadkiem kilku sytuacji, w których wiedza pracownika Bic Camery nie wystarczyła. I wtedy właśnie ujrzymy coś, czego nie doświadczyłem jeszcze w żadnym kraju na świecie – liczba osób, od których nasz rozmówca będzie próbował “wyciągnąć” jak najwięcej informacji może wprawić nas w osłupienie. Czasem możemy poczuć się nawet odrobinę zakłopotani ogromnymi chęciami sporej grupy pracowników poszukujących odpowiedzi na nasze pytanie. Nie ważcie się wtedy odejść lub stwierdzić, że już nie potrzebujecie tej informacji – to godzi w honor Japończyka, jeśli nie był w stanie udzielić pomocy przyjezdnemu. Skuteczność działań kadry jest jednak wysoka i tylko raz zmuszony byłem sięgnąć po urządzenie z Internetem, by upewnić się co do specyfikacji i kompatybilności urządzenia z polskimi standardami.

7

8

A co w sytuacji, gdy żaden z obecnych na zmianie pracowników nie będzie w stanie porozmawiać z nami po angielsku? Smartfony lub palmtopy znajdują wtedy swoje zastosowanie – polegając na jednym z dostępnych tłumaczy online wymieniłem kilka zdań z dwoma pracownikami nieco mniejszego sklepu zdobywając niezbędne informacje.

Bardzo niezręczna sytuacja to także chwila, w której dowiadujemy się, że w magazynie zabrakło wybranego przez nas modelu urządzenia. Czy pracownik sklepu będzie próbował namówić nas na cokolwiek innego, byle tylko cokolwiek sprzedać? W żadnym wypadku – “przydzielony” do mnie sprzedawca dwukrotnie dosłownie wybiegał ze sklepu, by jak najszybciej udać się do innej filii lub dodatkowego magazynu i zdobyć to, czego potrzebuję. Za każdym razem, gdy powracał po 5 i po 10 minutach, pierwsze jego słowa to: “Czy jest pan nadal zainteresowany zakupem?”. W osłupieniu odpowiadałem: “Tak.” i za drugim razem skierowałem się w kierunku kasy.

9

10

Tam także zostałem niezwykle pozytywnie zaskoczony. Zainteresowany byłem czytnikiem Kobo mini, którego zdobycie w Polsce nie jest aktualnie zbyt łatwe. Kasjer, który “przejął” mnie od innego pracownika łamanym angielskim upewnił się, że: zdaję sobie sprawę, że w moim kraju może nie działać sklep z książkami dostępny na urządzeniu, czy na pewno będę miał co czytać – tutaj na karteczce podał mi spis typów plików wspieranych przez czytnik – oraz czy w przyszłości nie będę miał problemu z nabyciem kolejnych ebooków. Gdy odpowiedziałem na wszystkie pytania, był niezwykle uradowany tym, że dokonałem tak dobrego zakupu.

Warto także wspomnieć o cenach, które w większości przypadków są dla nas nadzwyczaj atrakcyjne. Wystarczy odwiedzić Japoński sklep Apple Store Online, by zobaczyć o ile tańsze są w tym kraju produkty firmy z Cupertino. Jeżeli chodzi o gadżety innych firm, to bywa bardzo różnie, ale generalizując mogę bez zająknięcia powiedzieć: jeżeli chodzi o elektronikę, to jest tam po prostu tanio.

11

Wszystkie trzy podpunkty zostały więc spełnione: dobre ceny, ogromny wybór i miła kadra pracowników zawsze chętnych do pomocy. Do Bic Camera chciałbym oczywiście jeszcze kiedyś powrócić i zmarnować tam kolejne godziny przeglądając gadżet po gadżecie, jak robi to dziecko w sklepie z zabawkami.

The post Zakupy po japońsku, czyli o tym jak spotkałem najmilszą obsługę w sklepie elektronicznym appeared first on AntyWeb.


Marka Homefront: The Revolution zmienia właściciela

$
0
0
Homefront

Crytek odsprzedał prawa do marki i wszystko co jest z nią związane Koch Media, które jest właścicielem Deep Silver. W ten sposób przyszłość gry została zabezpieczona.

Miesiąc temu informowaliśmy o tym, że Crytek – firma odpowiadająca za powstanie silnika CryEngine i pierwszej odsłony Far Cry’a oraz Ryse: Son of Rome ma spore problemy finansowe. Wtedy Cevat Yerli zapewniał, że to jedynie plotki, a firma lada dzień podpisze intratne kontrakty, które zapewnią firmie spokojny byt na kolejne lata.

Na początku lipca dotarły jednak kolejne niepokojące informacje. Pracownicy studia Crytek UK, którzy pracowali nad najnowszą częścią Homefronta wszczęli strajk. Część odeszła, inni zaprzestali prac, jednocześnie zwracając się do wydawcy, Deep Silver, o umożliwienie im dalszego tworzenia gry.

Ich prośby zostały wysłuchane. Koch Media wykupił od Cryteka prawa do marki oraz przejął wszystko co powstało do tej pory z tym tytułem. Prace maja byc ukończone w nowo utworzonym studiu Deep Silver Dambuster Studios, do którego przeszła spora część ludzi z Crytek UK.

Wszyscy są zadowoleni. Koch cieszy się, że „kolejna wielka marka dołącza do uniwersum Deep Silver”, a Crytek, ustami Cevata Yerli, przyjmuje dobrą minę do złej gry zapewniając, że „strategiczne porozumienie z Koch Media pozwoli Crytekowi kontynuować ambitne cele stania się wydawcą sieciowym.”

Nie wiadomo jeszcze jak całe zamieszanie wpłynie na termin wydania Homefront: The Revolution. Tytuł miał zadebiutować w przyszłym roku. Warto wspomnieć, że to kolejny transfer tej pozycji. Wcześniej Homefront powstawał dla THQ, jednak po bankructwie wydawcy, Crytek wykupił do niego prawa za pół miliona dolarów.

W samym Cryteku trwa też wielka restrukturyzacja. Przez ostatnie lata firma założyła całkiem pokaźną liczbę filii na całym świecie. Crytek UK został zamknięty, podobnie jak oddział w USA. W tym drugim przypadku jest to konsekwencja masowego odchodzenia pracowników, którzy nie otrzymali zapłaty za swoją pracę. Według zapewnień włodarzy, studia w Budapeszcie, Kijowie, Istambule i Sofii działają bez przestojów, rozpatrywane jest za to połączenie biur w Szanghaju i Seulu.

Crytek skupia się teraz na tytułach darmowych z zaimplementowanym modelem mikropłatności. Wydany już Warface nie zachwycił (średnia ocena na Metacritic to 60 punktów), w planach jest gra MOBA Arena of Fate i kooperacyjna strzelanka Hunt: Horrors of the Gilded Age. Oczywiście, cały czas usprawniany jest flagowy produkt, czyli silnik CryEngine. Trudno jednak powiedzieć, jak obecny kryzys w firmie odbije się na jej kondycji. Trzeba być jednak dobrej myśli, bo dominacja jednego silnika graficznego nie wyjdzie nikomu na dobre.

The post Marka Homefront: The Revolution zmienia właściciela appeared first on AntyWeb.

Godzina „W” – Zatrzymajmy się i uczcijmy minutą ciszy. 70 Rocznica Powstania Warszawskiego

Sony startuje z testami PlayStation Now i zdecydowanie za wysokimi cenami za wypożyczanie gier

$
0
0
Andrew House, CES,

Urządzenia z rodziny PlayStation dostaną kolejną usługę, która potencjalnie może okazać się hitem, jeszcze bardziej rozpędzającym już niezłą dynamikę sprzedaży. Sony chce oferować dostęp do swoich ogromnych zbiorów poprzez wypożyczanie gier, bądź stały abonament. A to wszystko w technologii streamingu. Szkoda tylko, że pierwsze ceny nie zachęcają.

PlayStation Now jest oparte na technologii, którą Sony przejęło kupując firmę Gaikai, będącą jednym z pionierów w swojej kategorii. W założeniach usługa ma pozwalać na strumieniowanie gier na dowolne urządzenie PlayStation. W praktyce może oznaczać to, że otrzymamy w praktyce nieograniczoną kompatybilność wsteczną – a nawet… kompatybilność następczą (?), czyli uruchamianie gier z PS4 na przykład na PS3. Brzmi niesamowicie? Bo idea jest świetna. Problemem jest jednak jak zawsze wykonanie.

Sony uruchamia otwartą betę usługi i… zniechęca cenami. W tej chwili dostępna jest tylko opcja wypożyczania poszczególnych tytułów, bez subskrypcji, z którą wiązane były tak wielkie nadzieje, jako rozwiązaniu, będące potencjalnie Netfliksem gier wideo. Do rzeczy. Cennik? 2,99 dolara za cztery godziny, 5,99 dolara za tydzień, 7,99 dolara za miesiąc i 14,99 dolara za trzy miesiące. Oczywiście najprawdopodobniej ceny będą szybko ulegały zmianom, a z czasem niektóre tytuły będą tańsze, inne droższe.

Sęk w tym, że nawet kosmetyczne zmiany, albo cięcia o kilkadziesiąt procent, to wciąż dużo. Jeżeli porównamy to do innych usług zamykających dla nas kwestię np. muzyki (Spotify, Wimp, Deezer), filmów/seriali (Netflix) czy książek (Legimi, Amazon Unlimited), widzimy znaczącą przebitkę. W cenie miesięcznego abonamentu Spotify  daje nam dostęp do ponad dwudziestu milionów utworów, a PlayStation Now mamy… jedną grę. Strach pomyśleć, jaka będzie cena abonamentu, który miałby nam dać dostęp do całych zasobów… pięćdziesiąt dolarów? Osiemdziesiąt? Najgorsze jest to, że wysokie ceny tyczą się również tytułów, które są już dosyć wiekowe – przedstawiciele wydawców powinni zadać sobie chyba trud przejrzenia ofert na eBay’u i zanalizowania cen używanych gier.

Rozumiem, że wdrażanie takiego systemu, to niełatwe zadanie. Trzeba przezwyciężyć opór wydawców, jak również własne hamulce, związane z wywracaniem do góry nogami obowiązującego status quo. Nie udała się ta sztuka Microsoftowi, który wycofał się rakiem z próby wprowadzenia na rynek konsoli mocno osadzonej w globalnej sieci. Nie rozumiem jednak, dlaczego producent PlayStation, mający przecież swobodny dostęp do własnych ogromnych zasobów, nie dał przykładu innym. Wystarczyłoby do usługi dodać, na własnych, nieskrępowanych zasadach, tytuły na wyłączność, do których Sony ma prawo. Zaproponować niską cenę i patrzeć, jak licznik bije, a następnie podliczyć dolary i czekać, aż inni przekonają się do nowego systemu.

Okej, zdaję sobie sprawę, że to tylko brzmi prosto, a w praktyce takie nie jest. Niemniej, jakąś drogę trzeba obrać, a na pewno słuszną nie jest żądanie 15 dolarów za wypożyczenie gry na trzy miesiące.

The post Sony startuje z testami PlayStation Now i zdecydowanie za wysokimi cenami za wypożyczanie gier appeared first on AntyWeb.

[Krótko] Xboksy 360 przestały uruchamiać gry i aplikacje, jest jednak na to (połowiczne) rozwiązanie

$
0
0
Xbox Live_small

Od wczoraj w sieci pojawia się coraz więcej zgłoszeń, że konsole Xbox 360 przestały spełniać swoje podstawowe zadanie, czyli uruchamiać gry. Przy próbie odpalenia tytułu pojawia się czarny ekran i konsola się zawiesza.

Na stronie wsparcia Xboksa figuruje taki oto komunikat:

Xbox_awaria

Microsoft przyznaje, że zauważył wzmiankowany problem i zapewnia, że trwają prace nad usunięciem usterki. Trudno jednak powiedzieć, kiedy to nastąpi. Ma to jednak związek z usługami sieciowymi. Kiedy odłączymy konsolę od internetu i ją zrestartujemy, wtedy możliwe jest włączenie gier. Zapomnijmy jednak o zabawie w sieci. Wszystkim posiadaczom pozostaje jedynie regularne sprawdzanie komunikatów na stronie pomocy technicznej.

The post [Krótko] Xboksy 360 przestały uruchamiać gry i aplikacje, jest jednak na to (połowiczne) rozwiązanie appeared first on AntyWeb.

HP wyprodukuje fantastycznie wyglądającego smartwatcha. LG i Samsung mają z kogo brać przykład

$
0
0
MichaelBastianxHP_Watch_LandingPage_0

Informowanie o aktualnej godzinie jest obecnie jedną z ostatnich funkcji zegarków naręcznych. Można im przypisywać wiele ról. Na ogół są po prostu swego rodzaju atrybutem, uzupełnieniem biżuterii (u kobiet) czy stylowym akcesorium dopasowanym do stylu i ubioru (u mężczyzn). Smartwatche nijak się mają do tej definicji, sprowadzając rolę zegarków do synchronizacji ze smartfonem i informowania o m.in. pogodzie. Na szczęście nie wszystkie.

Nie bez powodu pierwszy zegarek kiedyś dostawało się na komunię. Posiadanie gadżetu tego typu miało wymiar symboliczny i wcale tutaj nie przesadzam. Każdy, to miał okazję otrzymać taki prezent i, co najważniejsze, cieszył się z niego doskonale wie, o czym piszę. Dziś zegarek to atrybut dżentelmena, biżuteria lub po prostu zwykła ozdoba. Smartwatche spłycają ich rolę przekładając użyteczność ponad wygląd, styl i prestiż (no chyba, że prestiżem chcemy nazwać kawałek gumy i wyświetlacz LCD osadzony w plastikowej, kwadratowej kopercie).

Wierzę jednak, że prędzej czy później pierwotna rola zostanie im przywrócona. Świadczą o tym chociażby takie koncepty, jak ten z Roleksem opisywany przeze mnie kilka tygodni temu czy dzisiejsza zapowiedź. Mowa o zegarku, który niebawem trafi do oferty sklepu Gil, a za którego design będzie odpowiadał projektant mody, Michael Bastian. Produkcją zajmie się natomiast nie kto inny, jak Hewlett-Packard. Będzie hit?

michaelbastian

Nie do końca, bo wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z produktem ekskluzywnym, który będzie adresowany do pewnej zamożnej niszy. Zwykły fan gadżetów zapewne nie będzie mógł sobie na niego pozwolić. Niemniej wstępne szkice przedstawiające projekt zegarka wskazują, że nie będzie to klasyczna konstrukcja, a raczej gadżet o nieco sportowym charakterze.

Według pierwszych doniesień urządzenie ma łączyć się z Androidem oraz iOS za pomocą dedykowanej aplikacji. Wśród dostępnych funkcji znajdzie się oczywiście synchronizacja z systemem powiadomień, a także mechanizm wyświetlania pogody oraz kontrolowania odtwarzacza muzycznego. Całość ma działać w oparciu o moduł Bluetooth. Na tym polu zatem żadna rewolucja się nie szykuje.

Dobrze wyglądający inteligentny zegarek to coś, czego oczekują użytkownicy na całym świecie. Wystarczy zresztą spojrzeć na reakcje, jakie wywołuje Motorola Moto 360, wprawiając w zachwyt na zaprezentowanych zapowiedziach wideo. Może w końcu zrozumieją to również Samsung i LG. O ile ten pierwszy jest na tym polu prekursorem, więc można mu wiele rzeczy wybaczyć, to LG popełniło zwyczajną wtopę, idąc po linii najmniejszego oporu i tworząc „potworka” z Androidem Wear. Poważnie bym się zastanowił, gdyby ktoś mi kazał zamienić dotychczasowy zegarek, na taki „gadżet”. Ale i na tym polu coś zaczyna się zmieniać, na co wskazują zarejestrowane niedawno przez Samsunga patenty, w których opisano projekt zegarka z okrągłym wyświetlaczem. Oby Koreańczycy nie kazali nam zbyt długo na niego czekać.

The post HP wyprodukuje fantastycznie wyglądającego smartwatcha. LG i Samsung mają z kogo brać przykład appeared first on AntyWeb.

BlackBerry szturmuje Windows Phone betą swojego Messengera

$
0
0
158434

W dniu wczorajszym kolejna ważna „beta” zagościła w Sklepie dla Windows Phone. Tym razem mamy do czynienia ze znaną i bardzo lubianą aplikacją od BlackBerry – w tym przypadku jestem pewien, że nie napsuje ona krwi użytkownikom mobilnych okienek, jak zrobił to Live Lock Screen.

Do całkiem niedawna, ów komunikator gościł jedynie na urządzeniach RIM, natomiast gdy rynek opanował Android oraz iOS, z dobrodziejstw tej aplikacji mogli korzystać także posiadacze słuchawek z mobilnym systemem Google i Apple. Początek lipca był również startem zamkniętej bety komunikatora, natomiast po jej zakończeniu, wszyscy użytkownicy systemu Windows Phone zostali zaproszeni do wzięcia udziału w już otwartych beta testach aplikacji od BlackBerry.

Możliwości kultowego komunikatora prezentuje film, który oficjalny kanał BlackBerry w serwisie YouTube opublikował celem przedstawienia aplikacji użytkownikom Windows Phone:

Aplikacja obsłuży zarówno czat dwóch osób, jak i grup. W trakcie tej pierwszej można oczywiście przeprowadzać rozmowy tekstowe, dodawać zdjęcia, przesyłać takie treści, jak notatki głosowe, kontakty, a nawet lokalizacja, w której obecnie się znajdujemy. W trybie rozmów grupowych możemy zaprosić do rozmowy nawet 50 osób. Komunikację ułatwia system powiadomień „read” i „delivered” – czyli potwierdzenie dostarczenia oraz przeczytania wiadomości. Do ekranu głównego można przypiąć obydwa rodzaje czatów – dwu i wieloosobowy celem szybszego przełączania się między nimi. BBM Feeds pozwala na szybkie podejrzenie zmian w profilach osób, z którymi mamy kontakt. Aplikacja pozwala także na wyszukiwanie naszych znajomych używających BBM i dodawanie ich do listy kontaktów.

BBM to należący do BlackBerry komunikator internetowy oraz narzędzie do rozmów wideo skupiony głównie wokół urządzeń BlackBerry. Do 2013 roku używanie go było możliwe tylko w ekosystemie urządzeń BlackBerry, jednak w drugiej połowie tego roku została wydana oficjalna wersja dla urządzeń opartych na systemie Android oraz iOS. Na świecie aplikacja jest używana przez 85 milionów osób.

BlackBerry Messenger Beta dla Windows Phone możecie pobrać stąd.

Grafika: iclarified.com
Źródło: wpworld.pl

The post BlackBerry szturmuje Windows Phone betą swojego Messengera appeared first on AntyWeb.

Żegnajcie aplikacje Android

$
0
0
tyt

Nie sądziłem, że tak szybko Microsoft zakończy swoją przygodę z Nokią X. Po premierze drugiej generacji Nokii z Androidem wydawało się, że firma pod kierownictwem Satya Nadelli z samej ciekawości zdecyduje się na “pociągnięcie” tego projektu jeszcze chwilę dłużej. Dziś nie mamy już żadnych wątpliwości – w Imperium Microsoftu nie ma miejsca na tego typu produkt.

Windows na ekranie o każdym rozmiarze – taki cel przyświeca teraz Microsoftowi. Budowany przez Nadellę system pokrywa się z tym, o czym mówi się od jakieś czasu. Ten sam “user experience oraz ten sam sposób przygotowywania aplikacji niezależnie od typu urządzenia. Nie zawsze da się to wszystko pogodzić, ale po zaprezentowaniu przez Microsoft aplikacji uniwersalnych skłaniam się ku temu, by Microsoftowi wreszcie uwierzyć. Uwierzyć, że tym razem może się to udać. W to wszystko nijak nie wpisuje się Nokia X.

Telefon, który miał pogodzić dwa światy – Androida, a raczej jego “zaplecza aplikacyjnego”, oraz ekosystemu usług Microsoftu. Te, miały odgrywać pierwsze skrzypce na Nokii X, gdzie nie uświadczyliśmy żadnej z usług Google. Mówiło się o koniu trojańskim i sprytnym Microsofcie. Sprytnym, ponieważ firma uczyniłaby z Androida jedynie fundament na zbudowanie grupy użytowników jego usług. A posiadacz tego telefonu nie byłby jednocześnie pozbawiony dostępu do oferty aplikacji dostępnych na mobilny system od Google. Wszystko to jednak legło w gruzach i nie pomogły nawet niezłe wyniki sprzedażowe.

Samodzielna działalność Nokii na przestrzeni lat nie zawsze była dla mnie zrozumiała. Podobnie jak ukochana przeze mnie spółka Sony Ericsson, Nokia przespała mobilny “boom” nie decydując się na nic konkretnego w odpowiednim momencie. Mówi się, że gdyby w chwili zdobywania rynku przez Androida Finowie podjęli decyzję o wykorzystaniu tej platformy w ich smartfonach, Nokii udałoby się przetrwać. W późniejszym czasie okazało się jednak, że Windows Phone nie jest taki zły i na tej podstawie firma może się odkuć. Przejęcie przez Microsoft nie spodobało się sporej części oddanych klientów oraz aktualnych użytkowników smartfonów Lumia – to, do czego doszła Nokia (wspierana naturalnie przez Microsoft) było czymś naprawdę świetnym, dlatego z wielkim żalem obserwuję kolejne etapy zanikania Fińskiej marki.

Czy gdyby do przejęcia nie doszło, to Nokia X byłaby kontynuowana? Czasem odnoszę wrażenie, że mogłaby się w ogóle nie ukazać. Przecież smartfon Nokia X zawitał na rynku, gdy informacja o procesie przejęcia była już szeroko znana, a Nokia przyznała sie, że nad modelem X pracowała minimum 12 miesięcy. Wyglądało więc na to, że Nokia chciała pokazać, że da sie to po prostu zrobić, a jeśli udałoby się coś w ten sposób osiągnąć, to nie byłoby w tym nic złego, prawda?

Pojawienie się na “scenie” Nokii X2 odebrałem jako swoistą deklarację Microsoftu na rozwijanie tego typu produktów, z ciekawością oczekiwałem więc na okres powakacyjny, kiedy to Nokia X2 ma pojawić się w naszym kraju. Do tego prawdopodobnie dojdzie, ale spójrzmy prawdzie w oczy – kogo wtedy zainteresuje produkt, który już w dniu premiery ma niemal wyryte na pudełku: “Nie interesuje nas przyszłość tego telefonu. Producent”?

The post Żegnajcie aplikacje Android appeared first on AntyWeb.


Rozgrywka #91 – Irygacja

$
0
0
rozgrywka91_okladka

Nowa, prawie czterogodzinna Rozgrywka pełna jest tematów wszelakich. Omawiamy zarówno premierowe gry, jak i sprzęt w postaci Wii U (już trzech z nas ma tę konsolę!), a także książki i filmy.

Jeżeli sądzicie, że ominie was przy tym obowiązkowa dawka śmiechu, to grubo się mylicie. Zapraszamy do słuchania i komentowania.

Gry:

  • Sniper Elite III,
  • Destiny,
  • Divinity: Original Sin,
  • The Wolf Among Us,
  • Lone Survivor.

Kultura:

  • Herkules– film,
  • Stephen King – Ręka Mistrza,
  • Lekcja miłości– film.

Podcast:Słuchaj

Profil facebookowy: Bądź na bieżąco!

Grupa facebookowa:Komentuj, hejtuj, śmiej się z nami

iTunes: Masz „ejpla”? Znajdziesz nas tutaj

Tymczasowe archiwum wszystkich odcinków:Wejdź i posłuchaj

Tradycyjnie podziękowanie dla kufla za hosting

***

Głównym założeniem autorów Rozgrywki jest omawianie najnowszych newsów z branży gier oraz recenzje interesujących produkcji. W niemal każdym odcinku pojawia się również kącik, w którym poddajemy ocenie książki, filmy lub inne wytwory popkultury. Odpalając Rozgrywkę musicie się również przygotować na dużą dawkę specyficznego poczucia humoru. Zdajemy sobie sprawę, że niejednokrotnie zdarza się nam jeździć po bandzie i balansować na granicy dobrego smaku, ale taki już urok naszego podcastu.

The post Rozgrywka #91 – Irygacja appeared first on AntyWeb.

Jak to jest z korzystaniem z technologii ubieralnych w samochodzie?

$
0
0
Google_Glass_with_frame

Na rynku obserwujemy boom na technologie ubieralne wszelkiego rodzaju – grono tych najbardziej popularnych to oczywiście inteligentne zegarki, a tuż za nimi drepczą urządzenia, które zajmą miejsce na naszym nosie. Funkcjonalności, dla której zostały stworzone nie sposób im odmówić, ale czy dobrym pomysłem jest aktywne korzystanie z nich w samochodzie?

Jak to jest z telefonem?

Korzystanie z telefonu w świetle prawa w Polsce jest nielegalne, o czym mówi Art. 45, pkt 2. Prawa o ruchu drogowym. Taryfikator przewiduje mandat karny w wysokości 200 złotych, przy czym już z treści tego zapisu wyłączony jest np. zestaw głośnomówiący – z niego zatem możemy korzystać do woli.

Powody, dla których rozmowa przez telefon bez systemu głośnomówiącego jest niebezpieczna można sobie spokojnie mnożyć. Owszem, zajmują rękę, czyli w krytycznym momencie nie jesteśmy złapać kierownicy w taki sposób, by wykonać manewr, który uratuje życie nam lub innym uczestnikom ruchu drogowego. Jeśli dzwonią, to dekoncentrują i zmuszają do skupienia uwagi na tym, by na przykład odebrać połączenie podnosząc go ze schowka za skrzynią biegów lub co gorsza – wyciągnąć go z kieszeni spodni.

Naukowcy badając przypadek rozmawiania przez telefon w trakcie jazdy uznali jednak, że to nie sam fakt pozbawienia kierowcy jednej ręki (bo jest ona zajęta przez telefon) stanowi najważniejszy problem. Dużo bardziej szkodliwe jest to, że telefon skupia na sobie cześć uwagi, co może być już opłakane w skutkach.

Mimo, że w naszej czaszce znajduje się jeden z najdoskonalszych mechanizmów we Wszechświecie, to nasza uwaga jest skończona – nie możemy skupić się na nieograniczonej ilości rzeczy na raz nie tylko z powodów czysto „technicznych”, takich jak brak trzeciej ręki, nogi, jedenastego palca. Chodzi głównie o nasz mózg, który ma tendencję do pomijania pewnych informacji zewnętrznych, gdy liczba bodźców jest tak duża, że dochodzi do swego rodzaju przeciążenia. A rozmowa przez telefon na prawdę poważnie absorbuje nasz mózg. Przy czym warto doprecyzować jedną rzecz – słuchanie, a mówienie to dla mózgu dwie różne rzeczy. Stąd śledzenie tego, co akurat emitowane jest w radiu nie stanowi takiego zagrożenia, jak rozmowa przez telefon. Umysł zajęty mówieniem (i słuchaniem jednocześnie) musi przecież nie tylko zadbać o to, by usta cokolwiek odpowiedziały, ale też zajmuje się tym, co mają powiedzieć.

Stąd i korzystanie z zestawu głośnomówiącego może stanowić poważny problem. To zostało już udowodnione przez naukowców – nie ma żadnych różnic między spadkiem bezpieczeństwa zachowania się na drodze osób, które korzystają z telefonu bez zestawu, jak i z nim.

No, to co z tymi technologiami ubieralnymi?

Posiadanie inteligentnego zegarka na ręce wcale nie rozwiązuje problemu. Otrzymanie powiadomienia na takim urządzeniu skupia uwagę na kilka sekund – zaobserwowanie zmiany stanu wyświetlacza (o, rozświetlił się, maila/sms-a,/wiadomośc na Facebooku dostałem!), a jeśli pojawi się jej skrócony stan, to dochodzi jeszcze odczytanie jej. Jeśli wiadomość jest ważna, to na horyzoncie pojawi się też pokusa, aby w czasie jazdy sprawdzić, co jest dalej. A te kilka sekund może być warte Twoje życie, pasażera lub pieszego, który kilka sekund wcześniej pomyślał sobie: „jest tak daleko, że raczej zwolni i mnie nie przejedzie”.

key-fob-smartwatch

Z Google Glass jest nieco inaczej.

Mając na nosie inteligentne okulary może i mamy sprawne obydwie ręce (o ile nie będziemy musieli czegoś wybrać gładzikiem), ale fakt istnienia widzenia peryferyjnego skutecznie wytrąca ten argument z rąk zwolenników Glass w samochodzie. Generalnie, to najlepiej widzimy te rzeczy, które mamy tuż przed sobą. Mózg skupia się głównie na nich, by wyeliminować możliwość „zapchania się” informacjami o szczegółach cały czas wędrującymi z otoczenia.

Mając przed oczyma Glass, trudniej przegapić jakiekolwiek powiadomienie, które pojawi się na ekranie, który wprost „wisi” na naszych oczach. O ile pomoc głosowa w nawigacjach samochodowych daje radę i w miarę sprawnie nas kieruje do celu, przy czym nie nadwyręża zbytnio naszej uwagi, tak o Google Glass i jego zastosowanie w kwestii wspomożenia kierowców w trasie mogę powiedzieć jedno: NIE.

SONY DSC

Stosunkowo niedawno miała miejsce sprawa, która wbiła się w do historii systemu prawnego USA jako precedens (który w Stanach jest akurat honorowany). Pewna mieszkanka owego mocarstwa została zatrzymana przez funkcjonariusza policji podczas jazdy i domniemanego korzystania z Google Glass. Nakładając na nią karę powołał się on na zapis w amerykańskim prawie, który zabrania oglądania filmów podczas jazdy samochodem. Jako, że Google Glass nie posiada żadnych diod informujących o stanie urządzenia, sąd wytrącił z ręki wszelkie argumenty policjantowi i uznał, że nie mógł on jednoznacznie stwierdzić, czy Google Glass akurat było włączone i tym samym, czy kobieta mogła z niego korzystać w trakcie jazdy.

Jak wspomniałem, w przypadku systemu prawnego w USA, mamy do czynienia z systemem precedensowym, zatem wyrok w nowej dla sądownictwa sprawie jest następnie podstawą dla kolejnych spraw, które dotyczą podobnej okoliczności.

I tak, o ile z telefonu, bądź innych technologii ubieralnych nie korzystamy w samochodzie, ale one się znajdują, mogą być dla nas bardzo pomocne. Nie musze chyba tłumaczyć, że telefon komórkowy w sytuacji, gdy jesteśmy świadkiem wypadku może komuś uratować życie. Sam czułbym większy komfort jazdy, gdybym miał możliwość zawiadomienia odpowiednich służb, gdybym nagle poczuł się źle – np. dostał zawału na drodze, wtedy mógłbym zjechać na pobocze i wezwać pomoc.

Ponadto, kwestie korzystania z technologii ubieralnych w samochodzie powinny być obwarowane prawnie. Zakaz korzystania z inteligentnych zegarków w samochodzie to może zbyt wiele, ale zakaz korzystania z Google Glass już nie jest takim głupim pomysłem. Skoro nie da się określić, czy okulary były wtedy wyłączone, to może lepiej ich zakazać w ogóle, by zapobiec możliwym niebezpieczeństwom na drodze? W końcu kierowca zawsze mógłby się tłumaczyć: „trzymałem telefon przy uchu, ale z nikim nie rozmawiałem, był wyłączony”.

Grafika:1, 2, 3

The post Jak to jest z korzystaniem z technologii ubieralnych w samochodzie? appeared first on AntyWeb.

Czy 64-bitowy Chrome jest rzeczywiście szybszy? Sprawdziliśmy to!

$
0
0
Widescreen Thunder Storm Wallpaper and Backgrounds

Google w minionym tygodniu chwalił się rozpoczęciem testów beta 64-bitowej wersji Chrome. Przeglądarka z numerkiem 37 ma na tym polu przynieść pewną rewolucję, która przełoży się na poprawę wydajności i bezpieczeństwa. O ile z tym ostatnim trudno polemizować, pierwszą obietnicę można zweryfikować, co też uczyniłem.

Gwoli ścisłości, nie jestem „benchmarkowym oszołomem” i wychodzę z założenia, że często wykresy nie mają faktycznego przełożenia na szybkość pracy danego sprzętu czy programu. Doskonale widać to w segmencie urządzeń mobilnych z Androidem, gdzie podmiana kernela na inny, bardziej dopracowany i zoptymalizowany przez „magików” z forum XDA daje solidnego kopa w działaniu smartfona/tabletu, a jednocześnie często odbija się czkawką w AnTuTu czy innych programach testujących wydajność. Czasem jednak wykorzystanie tego typu rozwiązań pozwala w łatwy sposób porównać ze sobą kilka urządzeń czy też programów. Spędziłem zatem upojny niedzielny wieczór z Excelem, by przekonać się, czy 64-bitowy Chrome faktycznie będzie rewolucją na polu wydajności.

Moja metodologia nie była zbyt skomplikowana. Wziąłem kilka popularnych benchmarków ściągnąłem dwie wersje przeglądarki Chrome – stabilną z numerem 36 oraz testową 37 ze wsparciem dla architektury 64-bitowej. Testy przeprowadzałem naprzemiennie, a więc nie wykonałem najpierw pięciu benchmarków za pomocą SunSpidera w wersji 36, a następnie pięciu w wydaniu 37, tylko dokonywałem żonglerki. Po każdym teście cache było czyszczone, a program uruchamiany ponownie. Dla każdego programu otrzymałem po pięć wyników (dla SunSpidera siedem), z których wykluczyłem najmniejszy oraz największy. Z pozostałych obliczyłem średnią, która następnie została wykorzystana do stworzenia wykresów.

2014-08-03_161843

Mój test ma jedną (brzmi dość nieskromnie, wiem) zasadniczą wadę. Wszystkie testy przeprowadzałem na łączu 0,5 Mb/s. Z perspektywy mojego celu, czyli porównania obu programów nie ma to większego znaczenia, bo warunki dla nich były identyczne. Nie zalecam jednak wykorzystywania tych wyników do porównywania Chrome z Firefoksem czy Operą (no, chyba że też dysponujecie łączem 512 Kb/s – ja przez weekend byłem na nie skazany). Wszystkie czynności były też wykonywane na nie najnowszym, bo trzyletnim sprzęcie – laptopie Dell Vostro z Intel Core i5-2520M (Sandy Bridge!), 8 GB RAM-u DDR3 1333 MHz, grafiką AMD Radeon HD 6630 (podkręconą do HD 6650) oraz dyskiem SSD Transcend 720 o pojemności 128 GB.

Testy, testy, testy…

Na pierwszy ogień poszedł Sunspider 1.0.2, czyli najpopularniejszy benchmark, który sprawdza wydajność przeglądarki pod kątem przetwarzania kodu JavaScript. Co prawda Google nic nie wspominał o tym, że Chrome 37 dzięki wsparciu dla 64-bitów przyśpieszy na tym polu, ale nie zaszkodziło sprawdzić. Wyniki pokazały, że beta radzi sobie zauważalnie gorzej. Nie jest to może różnica na tyle duża, aby okrzyknąć ją regresem, ale przeglądarka zwolniła. Notujemy zatem punkcik przy Chrome 36.

Sunspider

Google V8 benchmark to kolejne dość popularne narzędzie testujące przeglądarki. Jego rola również ogranicza się do silnika JavaScript. W przeszłości dość często pojawiały się zarzuty, że faworyzuje programy oparte na silniku WebKit (czy też Blink, jeśli przełożymy to na współczesność). Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że stabilne wydanie z numerkiem 36 okazało się minimalnie szybsze. Jest to jednak różnica na granicy błędy statystycznego, więc trudno wyciągać jakiekolwiek wnioski.

v8

Octane to benchmark wywodzący się z opisywanego wyżej V8. Część testów wchodzących w jego skład pokrywa się z poprzednikiem, ale oprócz nich dysponuje również szeregiem innych skryptów sprawdzających wydajność przeglądarki podczas przetwarzania kodu JavaScript. On również wskazał na przewagę Chrome 36 i tutaj różnica była już zauważalnie większa. Tym samym stabilne, 32-bitowe wydanie wysunęło się na prowadzenie.

octane

Opracowany przez firmę Rightware Browsermark to narzędzie sprawdzające wydajność przeglądarki na wielu polach. Test zaczyna się od wykonania kilku generowanych przez CSS animacji – 2D oraz 3D. Potem dochodzą do tego skalowalne elementy oraz grafiki wektorowe SVG. na sam koniec jest natomiast testowana ogólna szybkość wczytywania stron. To test komplementarny, który bada wydajność przeglądarki na wielu płaszczyznach. Lepiej wypadła tutaj 64-bitowa wersja Chrome. Warto jednak zauważyć, że różnica znów nie jest duża.

browsermark

Na sam koniec zostawiłem aplikację Peacekeeper od znanej i renomowanej firmy Futuremark (to ci od 3DMarka i pochodnych). Test ten znów miał wymiar komplementarny i badał wiele różnych aspektów działania przeglądarki – od grafik wektorowych, poprzez wideo w HTML5 wykorzystujące różne kodeki, a na animacjach WebGL i skryptach DOM skończywszy. Tutaj Chrome 36 uzyskał największą przewagę nad swoim nowszym, 64-bitowym odpowiednikiem. Trudno tutaj już mówić o jakimkolwiek błędzie statystycznym. Różnica jest bardzo wyraźna.

Peacekeeper

Poniżej tabelka, na której pracowałem. Zawiera wszystkie wyniki liczbowe, które nie zostały przedstawione dostatecznie szczegółowo na wykresach (mam nauczkę na przyszłość). Czerwone pola to rezultaty, które nie zostały uwzględnione w obliczaniu średnich wyników.

2014-08-04_020514

Co to oznacza?

Niestety nic. Trudno wyrokować i ogłaszać regres przeglądarki Google Chrome, bo porównujemy ze sobą wersję stabilną – dopracowaną i przystosowaną do ogólnego użytku z wydaniem rozwojowym, nad którym prace ciągle jeszcze trwają. Oczywiście trudno spodziewać się, aby beta wydania 37 do swojej premiery w jakiś imponujący sposób się jeszcze rozwinęła. Jedyne jednak, że można napisać to, że na dziś jest ona w benchmarkach (podkreślam – w benchmarkach) wolniejsza od starszej wersji. Z czego to wynika? Niewykluczone, że Google ciągle udoskonala i optymalizuje 64-bitową wersję, a pierwsze efekty są po prostu niezachwycające (delikatnie mówiąc). Chrome 38, 39 i kolejne mogą pokonywać już pewne bariery, które dla architektury 32-bitowej były nie do przeskoczenia. Jestem optymistą, więc może dlatego w ten sposób sobie to tłumaczę. Jakieś pomysły?

The post Czy 64-bitowy Chrome jest rzeczywiście szybszy? Sprawdziliśmy to! appeared first on AntyWeb.

Legendarny Colin McRae Rally powraca na pecety w „nowej” odsłonie

$
0
0
ss_e9d3986434bb5f292487f54c9fe6ef7fe3f0c216.1920x1080

Seria Colin McRae Rally nie wzbudza już dziś takich emocji jak jeszcze kilka lat temu, ale bez cienia wątpliwości określam ją jako ponadczasową. Nie ma bowiem żadnych przeszkód w tym, by dziś równie dobrze co kiedyś bawić się pokonując kolejne trasy w „jedynce” czy „dwójce”. Jeżeli czekaliście na powrót tych klasyków, to cóż, w pewnym sensie sie go doczekaliśmy.

Reedycje starszych tytułów w nowej, odświeżonej odsłonie to dosyć popularny zabieg stosowany przez wydawców. Dopisek „HD” sugeruje nam poprawę jakości tekstur oraz inne dodatki, za które naturalnie przychodzi nam zapłacic po raz kolejny. Urządzenia mobilne – tablety i smartfony – okazały się świetna platformą do dystrybucji takowych „remasterów”, które od czasu do czasu trafiają także na pecety i konsole stacjonarne.

Colin McRae Rally pojawił się w połowie zeszłego roku w wydaniu mobilnym w App Store (nasza recenzja na AntyApps) – obiecano nam poprawioną grafikę, lecz przypominano o zachowanych lokalizacjach, autach i oryginalnym głosie pilota, który towarzyszył nam na każdej trasie. Frajdy z ponownej rozgrywki faktycznie było co nie miara, jednak Codemasters skutecznie odwrócił uwagę od kilku istotnych faktów. Faktów, które tyczą się najnowszego wydania gry dostępnej na Steamie.

ss_3aece54c4355cdd25035b8b29928ddd9d80e5b91.1920x1080

Nie jest to klasyczny „remake” pierwszej części serii, gdyż na zawartość gry składają się wybrane treści z części pierwszej oraz drugiej. Nie mamy więc do dyspozycji wszystkich aut i tras z żadnej z dwóch pierwszych gier. Dokładnie mówiąc rywalizować będziemy na 30 trasach i zasiądziemy za kierownicą czterech rajdówek: Forda Focusa, Subaru Imprezy, Mitsubishi Lancer Evolution VI i Lancii Stratos.

Na Steam trafiła więc ta sama gra, która kilka miesięcy temu dostępna już była na urządzeniach mobilnych. Od kilku dni mozemy zagrać w nią na komputerach, również za pomocą kontrolerów od Xboxa czy PlayStation. Colin McRae Rally kosztuje 6,99 euro, czyli w przybliżeniu 29 złotych. To i dużo, i mało jednocześnie. Jeżeli posiadacie w swej kolekcji jedną z dwóch pierwszych odsłon tej serii lub macie możliwość ich zakupu w atrakcyjnej cenie to nie polecałbym inwestycji w nową pozycję. Być może graficznie gra prezentuje się całkiem nieźle (obszerny gameplay w 1080p), jednak jedynie 130 kilometrów tras to zdecydowanie za mało bym miał się skusić na zakup.

The post Legendarny Colin McRae Rally powraca na pecety w „nowej” odsłonie appeared first on AntyWeb.

Pierwszy ognik rewolucji w szkolnictwie wyższym – nareszcie!

$
0
0
Kuźnia Kadr

Rewolucyjną innowację wprowadził właśnie Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu. Dlaczego piszę o tym tutaj? Bo wielokrotnie już wspominałem o problemach polskiej edukacji, która nie nadąża za nowymi mediami – szczególnie w kontekście prób nauczania dziennikarstwa czy tworzenia gier. Wrocławski przykład może coś w tej materii zmienić.

Pierwsze koty za płoty! Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu, jako pierwsza w Polsce szkoła publiczna, uruchamia procedurę umożliwiającą zaliczenie przedmiotów na podstawie trwałego dorobku zawodowego lub wynikającego z innych doświadczeń życiowych. Co to oznacza w praktyce? Nim odpowiem na to pytanie, rzućcie okiem na kilka przykładów.

Kiedy żółtodziób szkoliŁ specjalistę

W 1999 roku pewien dziennikarz i jednocześnie grafik DTP z 10-letnią praktyką i własną agencją reklamową postanowił dokonać legitymizacji swego doświadczenia poprzez ukończenie studiów dziennikarskich w pewnej renomowanej szkole wyższej. Szybko się zniechęcił. Po pierwsze, kazano mu chodzić na obowiązkowe zajęcia z podstaw… pracy na komputerze. Jak włączać, jak wyłączać blaszaka, jak pogrubiać tekst w Wordzie etc. Prośba o wpis w związku z tym, że był DTP-owcem z bogatym portfolio, nie dała absolutnie nic. Być może przebolałby ten jeden przedmiot, gdyby na drugim, dotyczącym mass mediów, nie zaczął go uczyć żółtodziób z dwukrotnie mniejszą praktyką w prasie. Student postanowił zakpić z nauczyciela i na zaliczenie oddał mu tekst, który opublikował wcześniej w prasie ogólnopolskiej. Wykładowca zapoznał się z materiałem, nie wiedząc, że ukazał się już drukiem, i stwierdził, że z łaski może dać tróję, ale tak napisanego artykułu nikt by nie wydrukował. Student rzucił uczelnię godzinę później…

Kiedy spotykałem fachowców…

I mnie zdarzyło się prowadzić zajęcia z przedmiotów związanych z nowymi mediami i tworzeniem gier. Kilkukrotnie pojawiali się w moich grupach młodzi ludzie z doświadczeniem równym mojemu lub nawet większym. Co w takim przypadku robiłem? Wpisywałem w indeks ocenę bardzo dobrą i zwalniałem z zajęć. Inna rzecz, że ludzie ci jednak w dalszym ciągu przychodzili, twierdząc, że chcą się czegoś nauczyć, co mile łechtało me ambicje. W efekcie uczyliśmy się od siebie nawzajem, bo nigdy nie twierdziłem, że będąc nauczycielem, z automatu jestem mądrzejszy od studentów.

Problem szkół prywatnych

Jednym z największych problemów jest to, że nauczycieli akademickich bierze się wprost z ulicy. Byle mieli chociaż magistra. W efekcie ludzie z dyplomami, dajmy na to, z agronomii prowadzą przedmiot dotyczący gatunków dziennikarskich, a doktorant filozofii próbuje sił jako spec od webdesignu. Jak sobie ci nauczyciele radzą? W najprostszy możliwy sposób – czerpiąc z… Wikipedii. Znany jest we Wrocławiu przykład osoby, której doświadczenie opierało się na składaniu do druku wizytówek, a która została zatrudniona jako nauczyciel grafiki 3D. Jak sobie poradziła? Doskonale (dodam, że to sarkazm) – nie mając zielonego pojęcia o obsłudze Blendera czy 3D Studnio Max, ściągała z polskich stron poświęconych tematowi tutoriale w pdfach i kazała je realizować na zajęciach. Komu udało się wymodelować dany obiekt, dostawał zaliczenie. Proste, prawda?

A Uniwersytet Ekonomiczny na to…

Wrocławska uczelnia jako pierwsza uczelnia publiczna w Polsce wprowadziła program uznawania efektów kształcenia zdobywanych w systemach pozaformalnych i nieformalnych.

Dla przykładu, dzięki takiemu rozwiązaniu osoba pracująca jako księgowy zaoszczędzi siły i czas niezbędne do studiowania podstaw rachunkowości, a posiadacz zagranicznej matury nie będzie musiał uczestniczyć w zajęciach z danego języka obcego. (…) Absolutnym novum jest tu uznawanie wiedzy i doświadczenia zawodowego zdobytych poza oficjalnym systemem kształcenia. W nadchodzącym roku akademickim 2014/2015 student Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu będzie mógł wnioskować o uznanie efektów kształcenia zdobytych w systemie nieformalnym i zaliczenie zajęć, jeżeli przedłoży stosowne dowody potwierdzające wiedzę i doświadczenie.

W grę wchodzą dokumenty wskazujące na zdobycie efektów kształcenia w następstwie doświadczeń życiowych i zawodowych, podczas wolontariatu i aktywności w organizacjach społecznych czy w trakcie prac badawczych, projektowych lub organizacyjnych. Szczegółowe zasady określa „Regulamin uznawalności efektów kształcenia w Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu zdobywanych w systemach pozaformalnych i nieformalnych” dostępny na stronie projektu – www.kuznia6.ue.wroc.pl.

Czy system ten nie będzie zarzewiem nadużyć? Takie pytanie zadał pewien mój zacny znajomy, wykładowca uniwersytecki z tytułem doktorskim. Przypuszczenie całkiem sensowne i logiczne. Na szczęście pomyślano o tym zawczasu, odpowiednio konstruując regulamin. Tym samym można odrzucić teorię o furtce dla oszustów. Oto kilka wyjątków z rzeczonego dokumentu:

Decyzję w sprawie uznawania efektów kształcenia zdobywanych w systemach pozaformalnym i nieformalnym podejmuje Dziekan. Ciałem doradczym Dziekana jest Wydziałowa Komisja ds. Uznawalności Efektów Kształcenia, którą powołuje odpowiednia Rada Wydziału na okres kadencji Dziekana. (…) Merytorycznej oceny efektów kształcenia dokonują grupy robocze ds. uznawalności. (…) W przypadku uzasadnionych wątpliwości w zakresie posiadanych przez wnioskodawcę efektów kształcenia, członkowie odpowiedniej grupy roboczej mogą przeprowadzić rozmowę z wnioskodawcą i zastosować dodatkowe narzędzia oceny efektów kształcenia. Po analizie złożonych dokumentów, przewodniczący Wydziałowej Komisji ds. Uznawalności Efektów Kształcenia może zarządzić przeprowadzenie egzaminu z zajęć, o których zaliczenie ubiega się wnioskodawca.

Reasumując, ewentualnych oszustów łatwo będzie zdemaskować, a przez regulaminowe sito przejść mogą tylko osoby, która faktycznie legitymują się danymi umiejętnościami i wiedzą.

Oby tak dalej!

Oczywiście opisywany system jest pionierskim programem Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, więc dotyczy tylko studentów tej uczelni. Inicjatywa, opracowanie oraz wdrożenie systemu uznawalności to efekt prac Działu Obsługi Projektów Rozwojowych w projekcie Kuźnia Kadr 6 realizowanym ze wsparciemśrodków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. Można jednak oczekiwać, że inne uczelnie – zwłaszcza prywatne, cierpiące na niedobór kadry, o czym pisałem wyżej – wezmą z Wrocławia przykład. Najwyższy czas, by zacząć doceniać doświadczenie studentów, którzy nie zawsze są laikami. Zwłaszcza na studiach zaocznych, gdzie uczęszczają osoby starsze i doświadczone, które chcą uzyskać legitymację swych umiejętności. Tym bardziej, że system taki sprawdził się już na Zachodzie.

– W ramach projektu pozyskaliśmy do współpracy uczelnię Alice Salomon Hochschule w Berlinie – mówi dr inż. Urszula Załuska z Działu Obsługi Projektów Rozwojowych. – Dzięki temu możemy skorzystać ze sprawdzonych rozwiązań i czerpać z doświadczeń niemieckiego partnera. Mamy nadzieję, że ta nowatorska w Polsce inicjatywa nie tylko wpłynie pozytywnie na jakość kształcenia i relacje na linii student-uczelnia, ale też stanie się wzorem dla innych uczelni.

PS. Aby nie kreować spiskowych teorii dziejów, informuję, że od lipca udzielam się skromnie przy siostrzanym projekcie Kuźnia Kadr 7 (dotyczącym jednak zupełnie innej kwestii). Inicjatywy spod znaku KK są jednak przedsięwzięciami niekomercyjnymi o profilu oświatowym i naukowym.

The post Pierwszy ognik rewolucji w szkolnictwie wyższym – nareszcie! appeared first on AntyWeb.

CD Projekt wywalczył odszkodowanie od Skarbu Państwa za doprowadzenie Optimusa do upadku

$
0
0
CDP SA

Wysokość rekompensaty jest jednak śmiesznie niska.

Po ośmiu latach batalii, sąd w Krakowie wydał wyrok w tej sprawie. Uznano, że w skutek bezprawnych działań służb skarbowych, Optimus poniósł straty wizerunkowe i finansowe, co doprowadziło firmę do upadku. CD Projekt kilka lat temu przejął Optimusa i zaczął domagać się odszkodowania za te działania. Znany polski producent gier wyliczył wartość strat na 36 milionów złotych plus odsetki. Sąd zdecydował jednak, że firma otrzyma lekko ponad jeden milion rekompensaty wraz z odsetkami liczonymi od dnia 15 listopada 2005 roku.

Optimus_SA_logo

Historia zniszczenia Optimusa należącego do biznesmena Romana Kluski jest jedną z głośniejszych spraw gospodarczych ostatniego dwudziestolecia. Przedsiębiorstwo powstało w 1988 roku i zajmowało się sprzedażą komputerów osobistych oraz podzespołów komputerowych. Firma powołała do życia także serwis internetowy onet.pl oraz przez pewien czas zajmowała się dystrybucją gier komputerowych i programów.

Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku, Optimus zaczął eksportować swoje komputery na Słowację, aby importować je do polskich szkół. W ten sposób omijano 22-procentowy VAT, który był nakładany na rodzime produkty. Według ówczesnych przepisów, sprzęt ściągany z zagranicy nie był objęty tym podatkiem. Urząd skarbowy wyliczył, że w ten sposób Roman Kluska naraził państwo na 18,5 mln strat. Właściciel Optimusa został w spektakularny sposób aresztowany, a przedsiębiorstwo upadło. W 2003 roku Najwyższy Sąd Administracyjny uznał decyzję skarbówki za niezgodną z prawem. Pozostałości firmy zostały wykupione przez CD Projekt. W ten sposób producent Wiedźmina stał się prawnym kontynuatorem spółki Optimus.

Jak można przeczytać w oficjalnym komunikacie wydanym przez CD Projekt S.A.:

Zarząd CD PROJEKT S.A. uznaje dzisiejszy wyrok za krok w dobry kierunku, niemniej jednak nie zgadza się z wysokością zasądzonego odszkodowania.

Wyrok w sprawie zapadł w pierwszej instancji, tak więc można spodziewać się, że CD Projekt zapewne się od niego odwoła.

Źródło: Biztok, Puls Biznesu, CD Projekt S.A.

The post CD Projekt wywalczył odszkodowanie od Skarbu Państwa za doprowadzenie Optimusa do upadku appeared first on AntyWeb.

Nienawidzę reklam w telewizji i nic na to nie poradzę

$
0
0
telewizory - Szukaj w Google

Może to brzmi infantylnie z ust dorosłego człowiek, ale ten stan u mnie systematycznie się pogłębia. Najgorsze jest jednak to, że rozumiem na czym zarabia telewizja i rozumiem jak ważne są w całych przychodach reklamy.

Mimo to niedobrze mi się robi kiedy znowu widzę głupkowatą reklamę banku, reklamę proszku do prania na przemian z z szamponami do włosów, pastami do zębów itp.

Nie sama treść jest jednak problem, ale brak jakichkolwiek norm czy standardów. Puszczenie reklamy przed ostatnią minutą serialu, podbijanie głośności, puszczanie całych serii reklam w odstępach 20 minutowych. To wszystko jest nagminne i powszechne. Do tego 90% reklam w ogóle mnie nie interesuje bo nie ja jestem w „targecie” firm które za nie płacą.

Niestety też, stan ten się pogłębia – coraz częściej rezygnuję z moich ulubionych stacji telewizyjnych jak National Geographic czy Discovery właśnie z powyższych powodów. Nie mam absolutnie żadnej przyjemności w oglądaniu 40 minutowego reportażu, który przerywany jest co najmniej 3 razy seriami reklam. I chociażbym nie wiem jak starał się sobie sam wytłumaczyć, że reklamy to konieczność to nic to nie daje i nadal nie jestem w stanie ich w takiej ilości zaakceptować.

Natłok tych wszystkich głośnych i idiotycznych reklam powoduje, że coraz więcej czasu spędzam przy video w sieci. Owszem tu też są reklamy, ale wiem przynajmniej ile trwają i kiedy będą emitowane. Co więcej, reklamy w internecie często są tergetowane, nie oglądam więc kretyńskich spotów z proszkami do prania czy też wybitnie inteligentnych reklam operatorów kierowanych do młodzieży.

Dodam, że od zawsze jestem fanem telewizji – uważam, że oglądanie na dużym ekranie dobrego filmu ma swój urok, a właściwie miało. Uważam też, że internetowe video nie jest w stanie zastąpić klasycznej telewizji. Tylko co z tego.

Dziś nie jestem w stanie obejrzeć żadnego filmu/programu ponieważ ilość przerw reklamowych doprowadza mnie do stanu wrzenia. O fakcie systematycznego gubienia filmu przez przełączanie na inny kanał podczas reklamy już nie wspominam. Nie zapowiada się też aby sytuacja ta miała się szybko zmienić. Media takie jak TV mają swoje problemy, a reklama jest dla nich bardzo ważnym źródłem przychodów. Jest jednak pewna granica po przekroczeniu której naprawdę można spowodować nieodwracalne szkody.

Nie ma się więc co dziwić temu, że wśród młodych ludzi panuje moda na nie posiadania telewizora. Skoro część stacji mogą obejrzeć online, a resztę znaleźć w sieci to po co mają tracić czas na dziesiątki minut naprawdę niskiej jakości spotów.

I to nie jest tak, że telewizja może zarabiać jedynie na reklamach. Wystarczy zobaczyć akcje jakie przeprowadza TVN z Samsungiem, Sony jak sprzedają programy wakacyjne. Są to programy dobrej jakości, a promocje czy reklamy nie są nachalne i tak bardzo irytujące. Oczywiście nie da się tego typu materiałami zastąpić reklam, ale może ten kierunek wymaga dalszego rozwoju.

Chętnie zapłaciłbym więcej za telewizję bez reklam, ale z możliwością wybrania kanałów, a nie tak jak teraz paczkę 150 stacji, z których oglądam 10.

Wystarczy dobra oferta i trochę rewolucyjnych zmian jeśli chodzi o telewizję. Na pewno szybko one nie nastąpią, ale moim zdaniem są nieuniknione.

The post Nienawidzę reklam w telewizji i nic na to nie poradzę appeared first on AntyWeb.


Minilock dostępny w Chrome Store – zaszyfruj sobie dane w przeglądarce

$
0
0
data_transfer_speeds_580-100032576-orig

Inwigilacja w Internecie to w dalszym ciągu temat nieco drażliwy. Nikt nie lubi chyba korzystać z Internetu ze świadomością, że ktoś może nas akurat teraz podglądać, a i pamiętajmy, że cyberzagrożenia to nie bajka powtarzana bezmyślnie przez masę internautów, ale i smutna rzeczywistość. Z pomocą aplikacji Minilock, która od dzisiaj dostępna jest w Chrome App Store szyfrowanie nie będzie nam kojarzyć się już ze żmudnymi procesami, które mimo, że oferują pewien poziom bezpieczeństwa, to niestety nieco utrudniają życie.

23-letni Nadim Kobeissi, Libańczyk chciał stworzyć łatwe, lecz stosunkowo silne narzędzie do zabezpieczania naszych danych, które funkcjonowałoby jako dodatek do naszej przeglądarki. Naturalnie, to rozwiązanie trafiło do przeglądarki Chrome, która jest bardzo otwarta na takie rozwiązania i posiada solidne repozytorium, za pośrednictwem którego można lepiej dostarczać owe rozwiązanie do użytkowników.

Owa wtyczka została zaprezentowana na „hakerskiej” konferencji w Nowym Jorku końcem lipca, a od dziś mamy okazję ściągnąć ją z oficjalnego sklepu dla przeglądarki Chrome (a zatem także i dla Chrome OS). Przy tym jest bardzo prosta w obsłudze, gdyż obsługuje ona w całości system wskazywania „drag’n drop”. W chwili za pomocą tej metody możemy szyfrować oraz deszyfrować wszelkie pliki, dokumenty, filmy, muzykę, także i w usługach takich jak Dropbox, czy Google Drive.

nadim_kobeissi_by_jimkillock_0

Kryptografia w Minilock opiera się na krzywych eliptycznych szyfrowania, a identyfikatory wtyczki mają po 44 znaków. Natomiast klucze publiczne to już prawie strona z losowo wybranym tekstem. Szyfrowanie asymetryczne użyte w dodatku do Chrome wymaga dwóch różnych kluczy – do przeznaczenia publicznego oraz prywatnego. Aby przeprowadzić proces odszyfrowywania dowolnej treści, należy wygenerować hasło, które posiada minimum 30 znaków, by uzyskać klucz publiczny (minilock ID) oraz potrzebny do zakończenia procesu klucz prywatny. Co najważniejsze, oba klucze są generowane za każdym razem, kiedy tylko użytkownik wpisze ustalone hasło. Nie ma zatem obaw, że użycie tych samych kluczy za każdym razem obniży bezpieczeństwo całego procesu szyfrowania oraz deszyfrowania danych.

Co będzie szczególnie ważne dla niektórych osób – wtyczka ma nie być łamana w żaden sposób przez instytucje rządowe, czy organy ścigania. Może zatem stanowić podstawę do zabezpieczania się na ewentualność „podglądania” naszych danych przez rząd – a historia pokazała, że dzieje się to nader często.

Strona projektu:
minilock.io

Grafika: 1, 2

The post Minilock dostępny w Chrome Store – zaszyfruj sobie dane w przeglądarce appeared first on AntyWeb.

Vip-republic.pl? Nie zamawiam!

$
0
0
20140804_124109

Atrakcyjne promocje, rozbudowana oferta, niskie ceny i kampania reklamowa realizowana z rozmachem. Vip-republic.pl w miesiąc zdołał skutecznie przykuć uwagę internautów. W sieci nie było drugiego takiego miejsca, w którym można było zamówić markowe ubrania, akcesoria, biżuterię i gadżety za tak małe pieniądze. Szczęście mieli Ci, którzy uznali, że to zbyt piękne, aby było prawdziwe. Nie było.

Sprawa vip-republic.pl pojawiła się na łamach Antyweba kilka tygodni temu. Wówczas trudno mi było jednoznacznie stwierdzić, czy sklep jest rzeczywiście oszustwem. Wszystkie przesłany wskazywały jednak na to, że zamówienie tutaj czegokolwiek jest bardzo ryzykowne. Nie ustrzegło to jednak licznego grona internautów, którzy skusili się na atrakcyjne ceny.

Sklep działał (i w dalszym ciągu działa) w sposób bardzo wyrachowany. Strona internetowa została zaprojektowana bardzo profesjonalnie, a nawet dostosowana do wyświetlania w kilku językach. Wrażenie robiły również informacje o przyznanych certyfikatach. W momencie przygotowywania poprzedniego artykułu spółka Hagla będąca właścicielem vip-republic.pl widniała również w rejestrze „Rzetelna firma”. Dziś pozostało jedynie po niej taki komunikat:

2014-08-04_103132

Suchej nitki na firmie nie pozostawiają również blogerzy. Podróbkowo Wielkie zwraca uwagę na obecne w ofercie sklepu produkty, które w rzeczywistości na rynku nigdy się nie pojawiły. Co więcej oficjalnie producenci nic nie wiedzą na temat dystrybucji ich marek za pośrednictwem sklepu. Do podobnych wniosków, co ja w poprzednim tekście na łamach AW dochodzi Kolekcjoner Butów, który przestrzega swoich czytelników przed zamawianiem czegokolwiek w vip-republic.pl. Tymczasem pod tekstem w oczy rzucają się komentarze pokrzywdzonych.

2014-08-04_1237412014-08-04_123758

2014-08-04_104033

Na redakcyjną skrzynkę mailową dotarło również kilka takich wiadomości. Za każdym razem proces wygląda bardzo podobnie. Po złożeniu zamówienia sklep wysyła e-maile z potwierdzeniami – zakupu, płatności, a ostatecznie wysyłki. W kilku przypadkach podane zostały nawet numery przesyłek UPS, które jednak nigdy nie zostały odebrane od nadawcy.

Sprawa zainteresowała mnie po tym jak skontaktowała się ze mną moja przyjaciółka, która niestety nabyła coś w rzeczonym sklepie. Sprawa od strony ‚klienta’ wygląda następująco: Po mniej więcej tygodniu od zamówienia (9.07) dostała maila z numerkiem trackingowym USPS, w którym widnieje tylko i wyłącznie status „PRE-SHIPMENT” oraz informacja „The U.S. Postal Service was electronically notified on July 9, 2014 to expect this package for mailing. This message does not indicate receipt by the USPS or the actual mailing date. ” Wniosek? Grają na czas. I najprawdopodobniej nie mają zamiaru czegokolwiek wysyłać.

Sklep chce, żeby klienci wierzyli, że wszystko jest w porządku i z nadzieją wyczekiwali swoich produktów. Dopiero po kilku tygodniach, gdy kontakt całkowicie się urywa, telefon nie odpowiada, a w sieci pojawia się coraz więcej rozpaczliwych komentarzy, zaczyna docierać, że całość była zręcznym oszustwem. Tymczasem fanpage na Facebooku jest skrzętnie moderowany. Wszystkie niepochlebne pytania, krytyka, oskarżenia są usuwane. Pozostają jedynie pochwały „fanów” takich, jak: Edward Warszawski, Zbigniew Widlarz czy Edyta Zygmunt.

10564652_10152610859509181_335690052_n

2014-08-04_102759

Oszustwem realizowanym z dużym rozmachem. Blogerka Kinga Litwińczuk prowadząca stronę Style On, która również padła ofiarą vip-republic.pl przyznaje, że o sklepie dowiedziała się z billboardów reklamowych rozwieszonych na mieście. Sklep wyglądał bardzo wiarygodnie – od momentu wejścia na stronę, a na zamówieniu skończywszy. Wrażenie oczywiście robiła reklama outdoorowa – sam wyszedłbym z założenia, że firma, która reklamuje się w ten sposób musi być wiarygodna. Niestety w tym przypadku było inaczej.

vip republic2

Najbliższe tygodnie przyniosą prawdopodobnie setki (jeśli nie tysiące) zgłoszeń na policji w tej sprawie. Sam sklep ciągle funkcjonuje i naciąga klientów, którzy nie zweryfikują wcześniej jego uczciwości. A o to bardzo trudno, bo zakupy tego typu są często impulsem – widok atrakcyjnej promocji każe się nam śpieszyć, aby tylko jej nie przegapić. Tymczasem na pierwszy rzut oka strona www vip-republic.pl nie budzi żadnych podejrzeń – ba, wygląda lepiej niż większość internetowych sklepów z tego segmentu. Gdy do głosu dochodzi rozsądek, jest już zdecydowanie za późno.

Co zrobić w takiej sytuacji? Najbardziej rozsądnym rozwiązaniem jest zgłoszenie sprawy na policję. Odzyskanie naszych pieniędzy może jednak już nie być takie proste. Paweł Ratyński, specjalista ds. współpracy z mediami w Urzędzie Ochrony Konkurencji i Konsumentów tłumaczy:

My nie otrzymujemy skarg konsumentów na działalność sklepu internetowego VIP Republic. Z doniesień medialnych wynika jednak, że w grę wchodzić mogą podejrzenia o dopuszczenie się oszustwa, co leży w kompetencjach organów ścigania – Prokuratury i Policji, a nie UOKiK. Każdy, kto posiada takie  podejrzenia tam powinien je zgłosić. Tak czyni również UOKiK, gdy analizując otrzymaną skargę, nabiera podejrzeń, że mogło dojsć do  oszustwa. Prezes UOKiK na podstawie  Ustawy o Ochronie Konkurencji i Konsumentów wszczyna postępowanie z urzędu (nie na wniosek) w przypadku wystąpienia okoliczności wskazujących na  możliwość naruszenia ustawy o ochronie konkurencji i konsumentów. W wyniku postępowania administracyjnego poza nałożeniem kary finansowej możliwe jest zobowiązanie przedsiębiorcy do zaprzestania zakwestionowanych praktyk, zniwelowania ich skutków. Ściganie oszustwa natomiast leży w kompetencjach Policji i Prokuratury. Ściganie przestępstw odbywać się może na wniosek lub z urzędu – w zależności od czynu.

Vip-republic.pl to niestety nie jest pierwszy przypadek internetowego oszustwa. Nie tak dawno Grzegorz pisał o innym sklepie naciągającym internautów – Retrobut. Scenariusz był podobny. Do dziś w po sieci krążą komentarze osób, które złożyły tutaj zamówienia. Obie te sytuacje jasno dają do zrozumienia, że dokonując zakupów w internecie należy przede wszystkim kierować się rozsądkiem, a każdą atrakcyjną promocję weryfikować. Jest to niełatwe – szczególnie gdy naciągający klientów sklep istnieje od niedawna, a szwindel jest dobrze przygotowany. Dlatego smutna prawda jest taka, że większość tego typu działań będzie miała swoje ofiary. Te natomiast staną się przestrogą dla innych. Pozostaje wówczas liczyć jedynie na skuteczność organów ścigania.

The post Vip-republic.pl? Nie zamawiam! appeared first on AntyWeb.

Skończyła się zbiórka na sałatkę ziemniaczaną – pieniędzy starczy na festiwal muzyczny

$
0
0
potatosalad

Parę tygodni temu dużą część Internetu rozśmieszył Zach Danger, który stworzył na Kickstarterze kampanię, mającą na celu zebranie funduszy na zrobienie sałatki ziemniaczanej. Pisałem już o tym, a temat spotkał się raczej ze zrozumieniem, niż złorzeczeniem („sałatki ziemniaczane to przyszłość” – najlepszy komentarz na świecie). Może Was więc zainteresuje, że akcja się już skończyła, a organizator znalazł całkiem sporo kreatywnych sposobów, na poradzenie sobie z nadmiarem gotówki.

Ile konkretnie zebrano? Wraz z zamknięciem akcji licznik wskazał dokładnie 55 492 dolary, co po odjęciu prowizji można spokojnie oszacować na „nieco ponad pięćdziesiąt tysiaków”, a więc circa 150 tysięcy złotych. Nieźle, jak na taki głupi pomysł, prawda? Jeżeli już pędzicie, żeby zakładać na Kickstarterze zbiórki na lepienie pierogów, mizerie i kotlety, to muszę Was rozczarować – administratorzy serwisu już usuwają tego typu akcje. Żart opowiedziany zbyt wiele razy przestaje bawić.

Wracając jednak do epilogu historii o sałatce ziemniaczanej – już w trakcie akcji podnosiły się głosy, że Zach powinien przekazać część zebranych pieniędzy na cele charytatywne. Organizator akcji poczuł się w obowiązku tak uczynić i część gotówki przeznaczy na stworzenie funduszu w ramach Columbus Foundation – środki zostaną przekazane na walkę z głodem w stanie Ohio. Na ten cel pójdą również przychody ze sprzedaży powierzchni komercyjnej podczas pierwszego w historii PotatoStocku – festiwalu muzycznego, podczas którego nie tylko będzie można za darmo posłuchać koncertów, ale także zostanie wydana wspierającym sałatka ziemniaczana, na którą wspólnie tak hojnie wpłacali. PotatoStock 2014 zaplanowany jest na 27 września tego roku.

Wreszcie, niesprecyzowana „część” pieniędzy zebranych przez Dangera zostanie przeznaczona na jego cele własne – Amerykanin chce założyć firmę i kupić sprzęt, dzięki któremu będzie mógł tworzyć materiały humorystyczne i rozrywkowe na potrzeby swojej działalności w sieci. Organizator zbiórki zapewnia, że dokładnie rozliczy się z pieniędzy, które wyda na każdy z celów, aby nikt nie mógł mu zarzucić, że nadmiernie wzbogacił się, a zaniedbał cele charytatywne.

Wydaje się to uczciwym i przyzwoitym zamknięciem dla całej historii. Dzięki Zach, za jeden z najlepszych internetowych żartów ostatnich miesięcy.

The post Skończyła się zbiórka na sałatkę ziemniaczaną – pieniędzy starczy na festiwal muzyczny appeared first on AntyWeb.

Testujemy Media-Tech U-Drive Up MT4045 – Twoja czarna skrzynka podczas jazdy samochodem!

$
0
0
tyt

Wakacje to niewątpliwie jeden z tych okresów w roku, w których na naszych drogach panuje wzmożony ruch. Również i ja miałem okazję przebyć w ostatnim czasie kilka tysięcy kilometrów, a wraz ze mną zabrałem w podróż kamerę samochodową Media-Tech U-Drive Up MT4045. Kamery montowane na przedniej szybie, dotychczas kojarzące nam się z nieoznakowanymi radiowozami policji, stają się coraz bardziej popularne wśród użytkowników polskich dróg. Nagranie z urządzenia może być niezwykle przydatne w przypadku wypadku lub kolizji, a także w kontrowersyjnej sytuacji w czasie zatrzymania przez policję, bądź inne służby drogowe.

Zestaw

Przygodę z kamerą rozpocząłem niecałe 2 miesiące temu, kiedy to w moje ręce trafiło kompaktowe pudełko od producenta, które zawierało:
• kamerę Media-Tech U-Drive Up MT4045
• uchwyt do mocowania na szybę (tradycyjna budowa: przyssawka plus zatrzask przytrzymujący urządzenie stabilnie do miejsca zaczepienia)
• kabel USB pozwalający podłaczyć urządzenie do komputera (długość – 70 cm)
• kabel zasilający do gniazda zapalniczki (długość – 350 cm, co stanowi niewątpliwie duży plus w przypadku podłączenia kamery w samochodzie ciężarowym lub zamontowania jej do tylnej szyby jako rejestrator tego, co dzieje się za pojazdem)
• instrukcja obsługi w formie drukowanej książeczki

Początek przygody

Aby móc w pełni korzystać z kamery, potrzbowałem jeszcze karty pamięci microSD, której nie ma w zestawie (co w kontekście ceny urządzenia wydaje się uzasadnione). Producent deklaruje maksymalną pojemność obsługiwanej karty jako 32GB. Mój wybór padł na Sandisk UltramicroSDHC 32 GB, której używałem wcześniej w kamerze GoPro. Slot na kartę znajduje się w bocznej części kamery. Z drugiej strony znajdziemy jedno wejście/wyjście mini-USB, do którego podłączamy kabel zasilający. Dzięki odpowiedniemu zawinięciu kabla na uchwycie mocującym kamerę nie sprawiał on problemów w tracie jazdy (mimo równoczesnego stosowania radia CB i ładowarki do telefonu, porządek w kablach został utrzymany). Z przodu kamery znalazło się 12 diod podczerwonych – 6 po jednej i 6 po drugiej stronie obiektywu – wykorzystywanych podczas słabego oświetlenia, szczególnie podczas nagrań nocnych.

Montaż kamery w samochodzie zajął kilkadziesiąt sekund. Kamera, dzięki swoim niewielkim rozmiarom (65x40x50mm) bardzo dobrze wkomponowuje się w miejsce za lusterkiem wstecznym. Co więcej, dzięki kompaktowym rozmiarom nie zasłania ona praktycznie w żaden sposób pola widzenia kierowcy. Mimo niewielkich rozmiarów urządzenia, posiada ono obudowę z gumowego tworzywa, co sprawia, że wydaje się solidne i trwałe. Do dyspozycji mamy też regulację kąta nachylenia kamery oraz uchwyt pozwalający na szybki montaż i demontaż samej kamery (bez odczepiania przyssawki od szyby) i schowanie jej na przykład pod siedzeniem bądź w schowku w trakcie postoju pojazdu.

Kamera została wyposażona w kolorowy wyświetlacz LCD o przekątnej 1,5 cala. Z racji swych kompaktowych wymiarów przeglądanie nagrań na kamerze, mimo iż posiada ona taka funkcję, nie sprawdzi się w przypadku próby dostrzeżenia i analizy detalów na nagraniu. Nie mniej jednak wbudowany w urządzenie ekran jest wystarczający do sprawnego poruszania się po menu, a także pozwala na poprawny podgląd w trakcie ustawienia i wyregulowania obszaru nagrywania przed jazdą. Atutem kamery jest niewątpliwie kąt widzenia – 120 stopni, który przy dobrym ustawieniu i wyregulowaniu pozycji kamery pozwala objąć swoim zasięgiem zakres widzenia podobny do tego, co widzi kierowca czy pasażer podróżujący z przodu.

Ostatnim krokiem przed rozpoczęciem rejestrowania obrazu i dźwięku z mojej jazdy było wybranie optymalnych ustawień kamery, pozwalających uzyskać najlepszą, możliwą jakość obrazu. Jako najlepszą rozdzielczość filmu producent daje nam do dyspozycji jakość 1080p Full HD (1920×1080 pikseli), którą stosowałem we wszystkich przedstawionych niżej nagraniach. Kamera była testowana w różnych warunkach drogowych i porach.

Jakość nagrań

Podczas jazdy w ciągnu jasnego dnia kamera spisywała się naprawdę dobrze. Podróżując w słoneczny dzień na nagraniu odczytamy większość szczegółów zarejestrowanych przez urządzenie. Przejeżdżając przez miasto z przepisową prędkością 50 km/h w sposób czytelny zarejestrujemy numery rejestracyjne mijanych pojazdów. Podczas jazdy autostradą czytelne także będą mijane znaki drogowe i drogowskazy (jednak przy prędkości przekraczającej 120 km/h odczytanie rejestracji mijanego pojazdu nie jest już łatwym zadaniem). Sytuacja pogarsza się w przypadku deszczu, bądź pochmurnych dni – wtedy liczba szczegółów możliwych do odczytania drastycznie maleje.

Podczas jazdy w nocy nie oczekiwałem od urządzenia tej klasy rewelacji – miałem obawy o jakość nagrań, które w większości się potwierdziły. Jakość nagrań nocnych, pomimo dostępnego w urządzeniu trybu nonego mająego zapewnić lepsze nagrania, pozostawia wiele do życzenia. O ile odczytanie numeru rejestracyjnego pojazdu stojącego na światłach przed nami na oświetlonym przez latarnie skrzyżowaniu jest możliwa, to w odległości 5 – 7 metrów nie jesteśmy w stanie zarejestrować nic więcej niż kształt i kolor poruszającego się obiektu. Wjazd w osiedlową uliczkę kończy się czarną plamą na ekranie, z której nieśmiało w tle przebijają się kształty pojazdów i postaci pozostających w zasięgu kamery. Również jazda na trasie nie niesie za sobą oczekiwanych rezultatów – przejazd przez oświetlony wiadukt pozwala dostrzec szczegóły otoczenia, natomiast przez większość trasy nagranie jest po prostu nieczytelne. W nagraniach prezentowanych poniżej – w celu poszanowania prywatności kierujących – tablice rejestracyjne w ujęciach, w których były w pełni czytelne, zostały zamazane.

713456891011

Możliwości

Do obsługi urządzenia służy intuicyjne menu, które zostało podzielone na cztery grupy ustawień: ustawienia trybu wideo, ustawienia trybu aparatu (tryb aparatu pozwala na zrobienie zdjecia za pomocą kamery – przydatne na przykład w sytuacji, kiedy chcemy uchwycić źle zaparkowany pojazd), ustawienia plików zapisanych na karcie pamięci oraz ustawienia ogólne urządzenia. Do najważniejszych ustawień trybu wideo – z punktu widzenia użytkownika – należą między innymi:
• Rozdzielczość – do wyboru 6 trybów: FullHD (1920×1080 pikseli), 1080p (1440×1080 pikseli), 720p (1280×720 pikseli), WVGA (848×480 pikseli), VGA (640×480 pikseli) oraz QVGA (320×240 pikseli)
• Nagrywanie cyklu – do wyboru: 1 minuta, 2 minuty, 3 minuty (Nagrywanie cyklu to dzielenie nagrania na mniejsze pliki o podanej w ustawieniach długości, ułatwiające późniejszą obróbkę czy odtwarzanie pliku. Podczas długich nagrań wykorzystanie cyklu pozwala na nadpisywanie najstarszych nagrań z kamery znajdujących się na karcie pamięci)
• Wykrywanie ruchu – automatyczne rozpoczęcie nagrywania w momencie ruchu pojazdu
• Stempel daty – dodanie na nagraniu informacji o czasie nagrania w postaci daty i godziny
• G-sensor – bardzo przydatna funkcja w przypadku wypadku lub kolizji, polegająca na zablokowaniu przed usunięciem lub nadpisaniem nagrania na karcie w przypadku gdy kamera ulegnie wstrząsowi o podanej sile – do wyboru 2G, 4G lub 8G.
Dodatkowo w trybie wideo znajdziemy ustawienia EV, ustawienia dźwięku (dźwięk nagrywany w kabinie jest dość słabej jakości, rozmowa lub dźwięk z radia normalnej głośności na nagraniu będzie praktycznie niesłyszalna), ustawienia dźwięku przycisków.

W ustawieniach trybu aparatu możemy dostosować tryb wyzwalacza, rozdzielczość zdjęcia, ustalić sekwencję robionych zdjęć, a także ustawić parametry związane z fotografią takie jak ostrość, balans bieli, kolor, ISO czy EV. Ustawienia trybu odtwarzania pozwalają na usuwanie nagrania oraz ręczne zablokowania go na karcie, podobnie jak w przypadku G-sensora (w przypadku gdy zależy nam na zapisaniu nagrania, które właśnie zarejestrowaliśmy i nie chcemy, aby zostało nadpisane). W ustawieniach ogólnych znajdziemy opcje pozwalajace między innymi na ustalenie automatycznego wyłączania urządzenia, języka menu, obrotu ekranu o 180 stopni (przydatne podczas niektórych mocowań kamery). Znajdziemy tutaj także opcję ustawień fabrycznych oraz informacje o oprogramowaniu zainstalowanym w urządzeniu.

Ciekawostka: w ustawieniach znajdziemy możliwość obrotu ekranu o 180 stopni, przydatną podczas niektórych zastosowań kamery. Niestety, po obróceniu kamery przyciski do sterowania menu nie zmieniają swoich funkcjonalności, przez co wciskając strzałkę “w dół”, menu przechodzi do kolejnej pozycji.. w górę. Niewątpliwie dłuższą chwilę zajmie nam przestawienie się na sterowanie menu w taki sposób, jakiego od niego oczekujemy.

Warto wiedzieć

Na koniec warto wspomnieć jeszcze o kilku nieopisywanych wcześniej rzeczach, które mogą być wartościowe z perspektywy osoby decydującej się na zakup urządzenia. W trakcie testów korzystałem z cyklu nagrywania o długości 3 minut. Rzeczywisty czas pliku na karcie to zwykle 3 minuty i 2 sekundy, a jego średni rozmiar oscylował w granicy 435 MB. Karta o pojemności 32 GB, którą używałem do testów, pozwalała na zapis 3 godzin i 34 minut nagrania. W trakcie pracy kamera powinna być podpięta cały czas do gniazda zapalniczki, jednak producent wyposażył urządzenie w akumulator, który podtrzymuje działanie rejestratora ok. 10 minut od wyłączenia zasilania – opcja przydatna szczególnie w momencie krótkiego postoju z wyłączonym zapłonem, podczas którego chcemy dalej rejestrować otaczające nas wydarzenia. W trakcie dwóch miesięcy testów trzy razy zdarzyła się sytuacja, gdy po uruchomieniu silnika urządzenie zawiesiło się – obraz przewijał się na ekranie kamery z dołu do góry, jak na prompterze. Niewielki problem rozwiązywało wyłaczenie i ponowne włączenie kamery.

Przykładowe nagrania i zdjęcie

18220015min

Zdjęcie w oryginalnej rozdzielczości 4000×3000 megapikseli znajdziecie tutaj.

Podsumowanie

Cena urządzenia w oficjalnym sklepie producenta to 129,00 złotych. Osiągnięcie idealnych wyników w każdych warunkach w kamerze z tej półki cenowej jest niemożliwe, ale porównując stosunek ceny do jakości można śmiało stwierdzić, że za niewielką cenę dostajemy urządzenie pozwalajace na skuteczną rejestrację zdarzeń drogowych. W zależności od warunków pogodowych, pozwoli ono na odtworzenie spornej sytuacji na drodze z większą (w dobrych warunkach pogodowych) lub nieco mniejszą (pochmurny dzień, noc) ilością szczegółów. Podsumowując dwumiesięczną przygodę z Media-Tech U-Drive Up MT4045 mogę stwierdzić, że spełnił on moje oczekiwania i jest warty rekomendacji szczególnie dla osób, które rozpoczynają swoją przygodę z samochodowymi rejestratorami trasy.

The post Testujemy Media-Tech U-Drive Up MT4045 – Twoja czarna skrzynka podczas jazdy samochodem! appeared first on AntyWeb.

Bawimy się GDR1 dla Windows Phone 8.1

$
0
0
Windows-Phone-8_1-Blue1

Nie tak dawno gościliśmy na rynku pierwsze urządzenia z kolejną odsłoną Windows Phone w wersji 8.1, przed kilkoma tygodniami aktualizację do tego systemu otrzymały pierwsze urządzenia z „poprzedniej generacji”, a tymczasem od wczoraj w programie Preview for Developers pojawiła się paczka poprawek i nowych funkcji oznaczona jako GDR1. Postanowiliśmy sprawdzić, co Microsoft przygotował dla osób, które nie mogą się doczekać nowej wersji systemu i dobrowolnie testują nowe rozwiązania w mobilnej odsłonie Windows.

Jakie zmiany wprowadził Microsoft?

Z racji tego, że producenci nie zdążyli jeszcze wykorzystać pełni możliwości GDR1 (a zanosi się na to, że HTC One W8 będzie już z owych dobrodziejstw korzystać), nie będę mieć okazji podejrzeć większości nowości w paczce poprawek. Stąd najpierw pozwolę sobie przytoczyć to, co znajdziemy w „changelogu”.

Windows Phone 8.1 GDR1 to przede wszystkim obsługa natywnych folderów – opcja długo wyczekiwana przez osoby skupione wokół mobilnego systemu Microsoftu. Dotąd wszystko odbywało się za pośrednictwem aplikacji „Foldery”, co mnie jakoś niespecjalnie zadowalało i wolałem, aby te mniej ważne aplikacje były reprezentowane przez kafelki „1×1″ (te najmniejsze), bo nie zależało mi zbytnio na rozszerzonych statusach w formie skrótów z wiadomości, czy powiadomień. Teraz mogę te aplikacje zamknąć w zgrabnym kafelku, oszczędzając nieco miejsca, którego i tak mam dosyć sporo na ekranie Lumii 1320.

Oprócz tej dodanej funkcji, Windows Phone odtąd obsługuje nowe rozdzielczości ekranów – dwie WXGA 1280×800 i 1280×768 (tutaj różnica polega na ewentualnym dołączeniu przez producenta ekranowych przycisków nawigacyjnych) dla ekranów od przekątnej pow. 6,00″ do 7. Do tego obsługiwane jest natywne QHD w 530×960 i skalowanie HD oraz WVGA do QHD.

W kwestii komunikacji urządzenia dołączono także obsługę Dual SIM C+G, PAN w Bluetooth (personal area network) w wersji pierwszej i wsparcie dla A2DP. Dodano także VoLTE.

Od tej wersji kafelek sklep będzie „żywy”, gdy tylko będzie on wyświetlany na ekranie w średnim rozmiarze (2×2 przy założeniu, że najmniejszy kafelek to 1×1).

Ciekawostką jest fakt zaimplementowania do systemu rozwiązania pozwalającego na wsparcie dla „coverów” – czyli zintegrowanych z telefonem etui, które zakrywają ekran. System ma współpracować z owymi coverami i w zależności od jego stanu ma wykonywać określoną przez użytkownika akcję, np. wyłączenie ekranu blokady, wybudzenie ekranu, blokada.

Cortana będzie jeszcze lepiej współpracować z telefonem, a przy okazji będzie możliwe rozpoczęcie rozmowy z nią przez zestaw słuchawkowy samochodu podłączony do urządzenia via Bluetooth. No i na koniec – system ma wspierać własne ekrany blokady różnych producentów sprzętu.

Jak jest?

Najbardziej widoczną zmianą jest wprowadzenie natywnych folderów, w których możemy umieścić wszystkie aplikacje z ekranu startowego. Pozwala to na odzyskanie nieco miejsca w gąszczu poprzypinanych do ekranu kafelków. Niektóre aplikacje reprezentowane przez efekt wizji interfejsu Microsoftu są według mnie „potrzebne na ekranie startowym na tzw. od zaraz”, jednak i ich sama obecność w centralnej części systemu jest nieco problematyczne, bo miejsca i tak tym samym nie ubywa. Stąd foldery to świetna alternatywa dla pchania ich w „sierotki”, które nazywam najmniejszymi kafelkami.

2014-08-05_093915

Obsługa natywnych folderów w kwestii designu koresponduje z tym, do czego nas przyzwyczaił Windows Phone. Płynna animacja ich „rozwijania” oraz „zwijania” cieszy oko i nie gryzie się z ogólną koncepcją systemu.

Po aktualizacji do nowej wersji systemu musiałem tylko poczekać – następnie na ponowne zainstalowanie wcześniej znajdujących się w telefonie aplikacji. Po instalacji w dalszym ciągu oficjalnie niewspieranej wersji systemu przez mój telefon nie zauważyłem jakichkolwiek niedogodności, które spowodowałyby grymas niezadowolenia na mojej twarzy.

Nie oznacza to, że telefon działa w jakikolwiek sposób szybciej. Nic bardziej mylnego – telefon działa tak, jak działał do tej pory. A z Lumią 1320 nigdy problemów nie miałem. Telefon zawsze świetnie sobie radził w każdym możliwym scenariuszu – czy to w grach, czy to w kilkunastu otwartych aplikacjach. Animacje jak płynne były, tak są. Benchmarki także nic nowego nie pokazały – a to swego rodzaju plus. Pamiętajmy, że wersje rozsyłane w programie PfD nie posiadają żadnych usprawnień dla konkretnych modeli telefonów, są jedynie zbiorczymi pakietami poprawek w formie beta-testów.

Do systemu dołączona została także funkcja udostępniania Internetu z telefonu nie tylko za pośrednictwem hot-spota WiFi, ale i via Bluetooth. Testowałem taką formę połączenia z Internetem i Bluetooth stanowi tutaj niestety wąskie gardło w przypadku szybszych połączeń dla Internetu mobilnego. Niezbyt rozumiem sens tej funkcji, bowiem większość urządzeń jest dzisiaj zdolna łączyć się przez WiFi.

Jest dobrze

Muszę przyznać, że aktualizację samą w sobie przyjąłem jakoś chłodno – bez rewelacji i szału. Natomiast cieszę się, że Windows Phone tak szybko i tak dynamicznie się rozwija. To dowód na to, że to, co pisałem w poprzednim tekście sprawdza się i ze swojego wyboru jestem bardzo zadowolony.

Microsoft z wielkim przejęciem naprawia swoje błędy, które zaczęły się od zbagatelizowania rynku mobilnego, który już wcześniej dawał znaki, że będzie próbował zagarnąć część przynależącą do niedawnego centralnego punktu Windows – komputery PC. Nie jest to może rewolucja w kierunku post-PC (przy czym ja nazywam to PC-Reborn), jednak trudno przejść obojętnie obok faktu, że tablety i smartfony w dalszym ciągu przeżywają prawdziwy rozkwit, a na rynku PC obserwujemy regres.

Jak zainstalować Windows Phone 8.1 GDR 1?

Przede wszystkim, należy zarejestrować się jako deweloper na swoim koncie Microsoft. Następnie pobrać ze Sklepu Windows Phone aplikację Preview for Developers i zaakceptować wszystkie warunki umowy. Następnie przechodzimy do Ustawień -> Aktualizacji i sprawdzamy, czy są jakieś dostępne paczki poprawek. Jeśli telefon je wykryje, powiadomi nas o tym i rozpocznie się ich pobieranie, przygotowanie do instalacji, właściwa instalacja i zakończenie jej migracją danych oraz ustawień.

Grafika: link

The post Bawimy się GDR1 dla Windows Phone 8.1 appeared first on AntyWeb.

Viewing all 64567 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>