Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 64544 articles
Browse latest View live

Fred i Lasermania – kultowe, polskie gry z Atari wracają po latach

$
0
0
Fred

Na fali komentarzy i nastroju związanego z powrotem do życia Secret Service’u, do sieci trafiają informacje mocno nacechowane sentymentem. W ten sposób natrafiłem na wieść dotyczącą konwersji dwóch legendarnych tytułów na współczesne platformy, opracowanych lata temu w firmie L.K. Avalon.

Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zachodni twórcy przerzucali się na projektowanie gier z myślą o Amigach i PeCetach, w Polsce scena atarynkowa i commodorowa trzymała się mocno. Wśród firm, które prężnie działały na tym polu był m.in. Mirage i L.K. Avalon. Pomimo szalejącego piractwa, do sklepów trafiały dyskietki i kasety z takimi hitami jak Robbo, A.D. 2044, Klątwa, LasermaniaFred. Za 43000 starych złotych mogliśmy grać w gry, które swoją jakością nie ustępowały zagranicznym hitom, a w niejednokrotnie przebijały je pod względem grafiki, muzyki, czy opowiadanej historii.

fred_ios

Aktualnie trwają prace nad przeniesieniem FredaLasermanii na urządzenia mobilne. Tego zadania podjęła się firma Heptomino, która wraz z L.K. Avalon udostępni w pierwszej kolejności oba tytuły na iOS i Androida, a w planach ma także przygotowanie konwersji na Nintendo 3DS, Playstation Vitę, konsolę OUYA i PC.

Twórcy nie zamierzają opracowywać nowych wersji graficznych. I LasermaniaFred mają wyglądać tak jak przed laty. To, co ma być najważniejsze, to próba odtworzenia ówczesnego klimatu grania. Dlatego też będzie można włączyć specjalne filtry, które będą imitować obraz z telewizorów kineskopowych.

Cała koncepcja bardzo mi się podoba. Mam duży sentyment do „atarynki”, ponieważ był to mój pierwszy komputer. Na nim (oprócz nieporadnych prób zaprogramowania czegokolwiek w Basicu), ogrywałem takie hity jak Ghostbusters, Moon Patrol, Hansa Klossa, Miecze Valdgira, czy Kolony. W wirtualne Koło Fortuny zagrywali się wszyscy członkowie rodziny, a w wakacje spędzałem całe godziny nad niezwykle rozbudowaną grą RPG – Phantasie.

Do dzisiaj potrafię wracać do wielu tytułów z Atari i dobrze się w nie bawić. Sporo z nich widziałbym właśnie na smartfonach i tabletach – tam przecież nieskomplikowane gry zręcznościowe świetnie sobie radzą. Tam też mogłyby trafić przygodówki pokroju A.D. 2044. Uważam, że nie jestem jedyną osobą, która z przyjemnością przypomniałaby sobie hity sprzed lat.

The post Fred i Lasermania – kultowe, polskie gry z Atari wracają po latach appeared first on AntyWeb.


GeoHot, człowiek który złamał PlayStation 3, pracuje w Google

$
0
0
geohot

Hackerzy to „ci źli”? Niektórzy, w szczególności prawnicy wielkich korporacji, z pewnością chcieliby tak myśleć. Nie zmienia to faktu, że są oni potrzebni, szczególnie jeżeli chodzi o prace nad szeroko pojętym bezpieczeństwem w sieci. Google postanowiło zatrudnić jednego z najbardziej znanych łamaczy zabezpieczeń ostatnich lat.

GeoHot dołącza do ekipy, która odpowiedzialna jest za poprawę jakości zabezpieczeń. Informację taką podał pracownik Google – Chris Evans.

Powinno się móc korzystać z sieci bez obaw, że kryminaliści, albo podmioty sponsorowane przez państwo wykorzystują bugi oprogramowania, aby zainfekować Twój komputer i kraść czy monitorować naszą komunikację – Chris Evans, Google

Zatrudnianie eks-hackerów jako speców do spraw bezpieczeństwa to naturalna kolej rzeczy – kto może lepiej znać się na zabezpieczeniach, niż osoby, które przez wiele lat trudniły się ich łamaniem? Wielu „internetowych bojowników”, którzy z powodów ideologicznych, albo po prostu dla zabawy bawiło się w hacking, ląduje na tego typu stanowiskach. Ciekawostką jest, że specjaliści tego rodzaju mają na tyle wielkie „branie”, że FBI zastanawia się nawet nad rozluźnieniem swojej polityki dotyczącej ich zatrudniania – chodzi o zniesienie zakazu zażywania marihuany, która jest podobno bardzo popularna wśród informatyków za oceanem.

George „GeoHot” Hotz znany jest najlepiej jako człowiek, który złamał zabezpieczenia PlayStation 3, zmieniając krajobraz w świecie konsol do gier w poprzedniej generacji (chociaż wcześniej łamał również urządzenia mobilne firmy Apple). Stacjonarna konsola Sony przez wiele lat pozostawała nienaruszona, głównie ze względu na nietypową architekturę. Hotzowi udało się złamać PS3 w pięć tygodni. Uzyskał dostęp do najwyższych funkcji urządzenia, jak również części pamięci, w której przechowywany był system, odblokował dzięki temu m.in. funkcję OtherOS. W styczniu 2011 roku Sony wniosło akt oskarżenia do sądu. Ostatecznie sprawa zakończyła się ugodowo.

The post GeoHot, człowiek który złamał PlayStation 3, pracuje w Google appeared first on AntyWeb.

Nie tylko Xiaomi ma swoje małe (wielkie) rekordy. ZTE wcale nie chce być gorsze

$
0
0
ZTE-Nubia-Z7-Now-Official-with-5-5-Inch-Quad-HD-Screen-449877-3

Jak dotąd cały świat podziwiał niezwykłe dokonania chińskiego Xiaomi. Firma ewoluowała z premiery na premierę, notując coraz bardziej imponujące rekordy. Kilkaset tysięcy sprzedanych urządzeń w czasie kilku minut od uruchomienia dystrybucji? To już właściwie standard. I tu Was zaskoczę, bo nie tylko Xiaomi może się pochwalić takimi liczbami…

Jeszcze do niedawna marka ZTE była synonimem taniej chińszczyzny. Z miesiąca na miesiąc, ze smartfona na smartfon obraz ten się rozmywa. Wystarczy zresztą spojrzeć na takie urządzenia, jak opisywany niedawno Blade Vec 4G. Najmocniej Chińczycy inwestują jednak z linię Nubia, która stała się flagową rodziną ich produktów. Co najważniejsze, przynosi to wymierne efekty.

Premiera modelu Nubia Z7 okazała się niebywałym sukcesem. W ciągu 5 minut od uruchomienia sprzedaży do klientów trafiło 52,8 tys. egzemplarzy. Oznacza to, że w ciągu jednej sekundy nabywców znajdowało 176 smartfonów. Wynik godny chińskiego Xiaomi, prawda? Jak nietrudno się domyślić, cała pierwsza partia egzemplarzy została wyprzedana. Chętnym pozostały zatem zapisy na najbliższą dostawę.

zte_nubia_z7

Czym tak wszystkich urzekła Nubia Z7? Specyfikacja sugeruje, że mamy do czynienia z urządzeniem z najwyższej półki cenowej. Wyświetlacz posiada przekątną 5,5 cala oraz rodzielczość 2560 x 1440 px. Zastosowany procesor to natomiast topowa jednostka Qualcomma – Snapdragon 801 wspierany przez 3 GB RAM-u. Jej cenę ustalono na równowartość 320 dolarów, co jest kwotą bardzo atrakcyjną. Warto jednocześnie zaznaczyć, że równolegle na półkach sklepowych zadebiutowały też wersje Nubia Z7 Max i Z7 Mini, które również zostały wzięte pod uwagę.

Myślę, że ZTE zasługiwało na taki sukces już od jakiegoś czasu. Firma pokazała, że można wyrosnąć z fazy low-endowej. Chińczycy zaczynali od tanich słuchawek dla mas, a dziś mają w swojej ofercie również topowe rozwiązania dla najbardziej wymagających. Pomijam już tutaj portfolio biznesowe, które przecież stanowi trzon tej firmy. ZTE i Huawei aktywnie uczestniczą w budowie infrastruktury telekomunikacyjnej na całym świecie. Nie bez powodu oba chińskie koncerny są najczęściej wymieniane w jednym zdaniu, bo łączy je nie tylko narodowość, ale również bardzo zbliżona strategia rozwoju.

ZTE-nubia-Z7

Czy doczekamy się kiedykolwiek podobnych przemian u polskich firm zajmujących się produkcją (ekhm…) i sprzedażą smartfonów oraz tabletów? To dość wątpliwe, choć zarówno Manta, jak i Goclever czy Kruger & Matz mają bardzo ambitne plany. Nie łudźmy się jednak na to, że kiedykolwiek przeniosą produkcję do polski. Sukcesem byłoby tutaj jednak przynajmniej samodzielne opracowywanie designu swoich smartfonów i budowanie oferty o autorskie rozwiązania software’owe, bo to właśnie od pewnego czasu robi ZTE. A jeśli nawet opierają swoje urządzenia na czystym Androidzie, to robią z tego atut. Wystarczy spojrzeć na nowebo Blade Vec 4G, który w wersji na rynek chiński będzie sprzedawany z… launcherem Google Now. U nas tego typu działań brakuje. Czasem wręcz można odnieść wrażenie, że polska firma w ogóle nie testuje gadżetu przed wprowadzeniem go na rynek. Przerażające.

The post Nie tylko Xiaomi ma swoje małe (wielkie) rekordy. ZTE wcale nie chce być gorsze appeared first on AntyWeb.

Wyniki Google, czyli miliardy z reklam i dywersyfikacja

$
0
0
Chicago techstop

Sezon raportów kwartalnych w pełni. Jedne firmy chętnie publikują wyniki finansowe (np. Intel), inne wolałyby tego nie robić i oszczędzić sobie kłopotów z tłumaczeniem, dlaczego nie odnotowano lepszych rezultatów (np. Samsung). Do której grupy należy zaliczyć Google, które kilkanaście godzin temu zaprezentowało światu swój raport? Mimo paru zgrzytów, gigant z Mountain View ma powody do zadowolenia. Jego akcjonariusze również.

Kolejny już raz w tym tygodniu poświęcam uwagę Google. Nie jestem zresztą wyjątkiem na AW – teksty na temat tej firmy, jej usług i wpływu na branżę pojawiają się praktycznie każdego dnia. Ale czy to może dziwić? AntyWeb ma w założeniu skupiać się na zagadnieniu nowych technologii oraz Internetu, a w opinii niektórych osób, Internet to Google. Sformułowanie być może niezbyt trafne i przesadzone, ale nie da się ukryć, że gdyby ta korporacja nagle przestała funkcjonować, to Sieć doznałaby wstrząsu. Podejrzewam, iż wiele osób nie wiedziałoby, jak się odnaleźć w takim świecie. Pustkę po tym graczu szybko staraliby się zająć inni, ale przecież nie nastąpiłoby to w ciągu jednego dnia czy tygodnia.

Korporacji Google przyglądamy się bacznie i nadal będziemy to robić, bo, jak już pisałem na początku roku, to właśnie dziecku Brina i Page’a należy teraz poświęcać najwięcej uwagi w świecie IT. Z garażowego startupu przerodzili się w molocha zagarniającego kolejne sfery naszego życia. I zdecydowanie nie obserwujemy szczytu ich możliwości. Patrząc na wyniki finansowe tego gracza, można odnieść wrażenie, ze w pewnych apletach firma stanęła, trafiła na barierę, której nie jest w stanie pokonać. To jednak złudzenie. Trudno tylko stwierdzić, czy powinniśmy być zadowoleni z tego, że obraz jest fałszywy. Przejdźmy jednak do danych z raportu kwartalnego.

Google poprawiło swoje wyniki. Rynek zareagował na to pozytywnie, akcje podrożały – firma znowu zrobiła to, co do niej należało. Przychody firmy w drugim kwartale 2014 roku wyniosły blisko 16 mld dolarów (15,96 mld). To aż o 22% więcej, niż w analogicznym okresie roku 2013. Zysk netto w omawianym okresie wyniósł 3,42 mld dolarów, czyli o 6% więcej, niż w analogicznym okresie roku 2013. Pisząc krótko: konta internetowego giganta nadal zasilane są nie tyle strumieniem, co potężną rzeką gotówki.

Firma, na czele której stoi obecnie Larry Page, nie jest najbardziej dochodowym biznesem z branży IT, można wskazać na kilku innych graczy zgarniających większe pieniądze, ale w Internecie to właśnie Google dzieli i rządzi. Jeśli rzuci się okiem na rynek reklamy w Sieci i podział tego tortu między poszczególne korporacje, to widać wyraźnie, że Internet ma jednego króla. Facebook go goni, rośnie w siłę i poprawia swoje wyniki, Yahoo! próbuje różnymi metodami rozkręcić swój biznes, Microsoft się nie poddaje i dalej pompuje pieniądze w swoje usługi internetowe, ale do Google nadal wszystkim daleko.

Wspomniałem o reklamie w Internecie. To główne źródło przychodów Google (90%). Chociaż rośnie liczba płatnych kliknięć, to spada ich cena – póki co obie zmiany następują w taki sposób, że firma może się cieszyć rosnącymi przychodami. Czy to się zmieni? Trudno stwierdzić – pod uwagę należałoby wziąć naprawdę wiele czynników, część z nich opierałaby się po prostu na spekulacjach. Można jednak przyjąć, że w najbliższych latach nie nastąpi żaden kataklizm i gracz z Mountain View nadal będzie zarabiał na reklamie w Sieci miliardy dolarów. Utrzymana zostanie płynność finansowa, pojawią się środki na realizację innych projektów: przejęcia, utrzymywanie nierentownych (póki co) pomysłów, eksperymentowanie. Google będzie mogło w spokoju pracować nad dywersyfikacją.

Wpływy z reklamy faktycznie odgrywają dzisiaj olbrzymią rolę w przychodach Google i 1,6 mld dolarów przychodu przypadające na pozostałe sfery działalności (firma nie podaje dokładnych informacji, jak rozkłada się ta suma), nie wygląda imponująco. Albo inaczej: nie wygląda imponująco w raporcie Google – dla wielu firm 1,6 mld dolarów przychodu to kosmiczny wynik. Podejrzewam, że gdyby ktoś wywróżył startuperom, że ich biznes za 10 lat będzie miał kwartalny przychód na poziomie 1/100 tego Google’owego, to wielu z nich przyjęłoby taką wróżbę ze łzami w oczach (to łzy szczęścia). W przypadku firmy z Mountain View można jednak trafić na słowa krytyki za ten wynik.

To jeden ze wspomnianych zgrzytów, które wcześniej komunikowałem. Tylko czy faktycznie jest na co narzekać? Czy korporacja jest uzależniona od internetowej reklamy? Dzisiaj tak, ale, co już podkreślałem, to źródło zbyt szybko nie wyschnie, a firma w tym czasie zapewni sobie inne dopływy gotówki. Jakie? Pomysłów i prognoz jest tyle, że trudno byłoby je zmieścić w jednym tekście. Firma szuka sobie miejsca na naprawdę wielu płaszczyznach rynku. Dzisiaj pisałem o inteligentnych soczewkach tworzonych we współpracy z gigantem farmaceutycznym. W innym tekście przypominałem przejęcie firmy Nest Labs i zainteresowanie się zagadnieniem inteligentnego domu.

Do tego dochodzi Internet rzeczy – Google chce być w samochodach (nie tylko tych autonomicznych), na naszych rękach, głowach, nogach, w przestrzeni powietrznej, serwisach i usługach, których przybywa. W siłę rośnie Android, a wraz z nim Google Play, na znaczeniu zyskuje YouTube. Można powiedzieć, że to przecież platforma opierająca monetyzację o reklamę, ale nie należy wykluczać, iż korporacja znajdzie inne sposoby na wyciągnięcie pieniędzy z tego biznesu. Zresztą, działania w tym kierunku już są prowadzone…

Warto mieć na uwadze, że wspomniane 1,6 mld dolarów przychodu ze źródeł nie będących reklamą to wynik znacznie lepszy od tego, jaki Google zanotowało na tym polu rok wcześniej. Skok wskazuje na to, że dywersyfikacja zaczyna przynosić efekty. Proces wiąże się jednak z innym zjawiskiem, które może wzbudzać niepokój inwestorów – to wzrost zatrudnienia, wydatków, kosztów. Z jednej strony potwierdza on oczywiście, że firma się rozwija i rośnie w siłę, z drugiej pojawiają się pytania, czy pieniądze są wydawane w sposób przemyślany, czy firmie faktycznie potrzebny jest taki „zastrzyk zasobów ludzkich” oraz czy nie doprowadzi to do zbyt daleko posuniętej rozbudowy firmy i nierzadko wynikającego z niej skostnienia struktur?

W samym tylko drugim kwartale bieżącego roku Google przybyło prawie 2,5 tys. pracowników. Tym ludziom trzeba płacić, zapewnić im miejsce i odpowiednie warunki pracy. To olbrzymie koszty i trudno się spodziewać, że natychmiast lub przynajmniej w bliższej przyszłości się zwrócą. Część projektów, przy których pracują będzie pewnie prowadzić donikąd i za kilka kwartałów/lat zostanie wygaszona. Nie twierdzę oczywiście, że nie należy się rozwijać i zatrudniać nowych ludzi – zwracam po prostu uwagę na dwie strony medalu.

Kilka dni temu pisałem, że Microsoft zamierza przeprowadzić potężną redukcję etatów w swoich strukturach. Ostatecznie okazało się, że swym zasięgiem obejmie ona aż 18 tys. osób. Większość z nich to pracownicy wkomponowanego niedawno w struktury MS oddziału komórkowego Nokii. Większość nie znaczy jednak wszyscy – MS pozbywa się kilku tysięcy „swoich” ludzi. Z czasem podobne procesy będą też zachodzić w Google – firma urośnie w końcu do takich rozmiarów, że konieczne będą radykalne cięcia. Pytanie, czy będą one następować na czas i przed większymi kryzysami, czy też zmusi do tego stagnacja w firmie i konieczność jej przewietrzenia?

Póki co Google rozwija się naprawdę dobrze i akcjonariusze mogą mieć powody do zadowolenia. Zastanawiam się przy tym, czy przeciętny użytkownik Sieci, mieszkaniec naszego globu, powinien się cieszyć z ekspansji firmy z Mountain View? Nie chwiałbym wyjść na paranoika i przeczytać za chwilę, że oglądam za dużo filmów, ale dynamiczny rozwój firmy, która już osiągnęła spore rozmiary, pojawianie się jej w kolejnych sferach gospodarki i dziedzinach ludzkiego życia, nie musi wzbudzać jedynie entuzjazmu…

Źródło grafiki: Google

The post Wyniki Google, czyli miliardy z reklam i dywersyfikacja appeared first on AntyWeb.

Najpiękniejsze aplikacje dla Windows Phone, cz. 2

$
0
0
Zrzut ekranu 2014-07-18 o 19.20.15

Witajcie w drugim odcinku „Najpiękniejszych aplikacji dla Windows Phone”. Patrząc na poprzedni artykuł z tej serii, nasi czytelnicy interesują się ładnymi aplikacjami, nawet dla Windows Phone 8, dlatego też przedstawię wam dzisiaj kolejne piękne cztery aplikacje.

Pod pierwszym wpisem z tej serii podrzuciliście mi w komentarzach paręnaście programów, które na sto procent wykorzystam na rzecz promocji Windows Phone 8 – w końcu każdy z redaktorów lubi inne rzeczy i korzysta z czegoś innego, dlatego też postanowiłem pokazać wam chociaż trochę mojej fascynacji Nokią, jej smartfonami od modelu N9 i Lumiami.

6tag

Pierwszą, niesamowitą aplikacją, którą wam przedstawię, jest niepowtarzalny 6tag, będący najlepszym klientem Instagrama na Windows Phone (a może nawet na wszystkich systemach mobilnych).

Bez nazwy

Aplikacja stworzona przez Rudiego Huyna jest prawdopodobnie najładniejszym klientem Instagrama, pozwalającym nam na obsługę wielu kont jednocześnie. Oprócz tego bardzo ciekawym elementem aplikacji jest możliwość obracania obrazków w celu polubienia, wystawienia komentarza, czy udostępnienia grafiki. Program jest dostępna za darmo, choć 6tag posiada dwie mikropłatności w postaci usuwania reklam i odblokowania możliwości nielimitowanego udostępniania filmów w Instagramie (szkoda tylko, że bez filtrów).

6taga znajdziecie tutaj.

Wikipedia

Historia kolejnej aplikacji autora 6taga jest bardzo ciekawa. Na Windows Phone nadal brakowało dobrej, natywnej aplikacji Wikipedii, a twórcy strony zabierali się do stworzenia oficjalnego klienta, jak pies do jeża, dlatego też Rudy postanowił stworzyć własną, natywną aplikację łączącą w sobie wszystko co najlepsze w Modern UI oraz dobrach Wikipedii.

Bez nazwy

 

Po tym, jak aplikacja zawitała do Windows Phone Store, ekipa Wikipedii postanowiła dogadać się z autorem programu i ochrzcić program oficjalnym klientem Wikipedii – tak jakby, bo przecież został wydany przez Rudiego Huyna.

Wikipedia od Rudiego odróżnia się od innych klientów tej gigantycznej internetowej encyklopedii tym, że wygląda po prostu schludnie, a znajdziecie ją tutaj.

Metrotube

Oficjalna aplikacja YouTube dla Windows Phone jest, wróć – takiej aplikacji nie ma, to tylko skrót do strony m.youtube.com. Powyższy stan rzeczy bardzo często motywował programistów do stworzenia natywnego, ładnego, wydajnego i funkcjonalnego klienta YouTube, czego najlepszym przykładem jest MetroTube, czy Toib, którego przedstawię wam za tydzień.

Bez nazwyMetroTube jest prawdopodobnie pierwszym klientem YouTube na Windows Phone, który swoim wyglądem przypominał oficjalnego klienta YouTube dla Androida 4.0+. Program wygląda schludnie, pozwala nam na komentowanie treści, tworzenie playlist, przeglądanie subskrypcji, czy umożliwia wrzucania swoich filmów na dyski Google.

MetroTube znajdziecie tutaj i przyjdzie wam za niego zapłacić 3,49 zł.

filmweb

Wszyscy znają Filmweb – w końcu jest to największy serwis poświęcony filmom i ludziom kina. Jeszcze do niedawna użytkownicy Windows Phone mogli czuć się poszkodowani, z powodu bardzo macoszego podchodzenia do ich systemu operacyjnego przez autorów portalu – co jednak się zmieniło, a oficjalna aplikacja Filmwebu jest po prostu przepiękna.

Bez nazwy

O Filmwebie mógłbym rozpisywać się godzinami, dlatego też w skrócie powiem, że aplikacja posiada dwa motywy – ciemny i jasny, a uniwersalne wzornictwo programu ułatwia nam nawigację po aplikacji i czytelność treści w niej zawartych. Program znajdziecie tutaj.

Mam nadzieję, że zademonstrowane wam dzisiaj programy się wam spodobają, a jeżeli nie, zapraszam was do kolejnego odcinka, który przyjdzie wam przeczytać równo za tydzień – spokojnego i gorącego weekendu. :)

The post Najpiękniejsze aplikacje dla Windows Phone, cz. 2 appeared first on AntyWeb.

Szykują się spore zmiany w Chrome OS i wcale mi się to nie podoba

$
0
0
Screenshot from 2014-07-18 09-06-25

Od konferencji I/O wiemy już jakie plany Google ma wobec wyglądu swoich usług. Zmiany szykowane dla Androida, który określany jest aktualnie literką „L” ogólnie nazywane są „Material Design” i dosięgną także webowe interfejsy usług. Coraz prawdopodobniejsze staje się, że nie ucieknie przed nimi również Chrome OS.

Największą zmianą w systemie Chrome OS było pojawienie się interfejsu Aura, który zaprzeczył wcześniejszym zapewnieniom Google i wprowadził do systemu zwykły pulpit. Dzięki temu wygodniejsza stała się praca w wielu oknach i możliwe stało się dokonanie tak prozaicznej czynności jak ustawienie tła. Od tamtej pory Google raczyło użytkowników Chromebooków większymi lub mniejszymi poprawkami jak przypinane skróty aplikacji, launcher rozbudowany o wyszukiwarkę czy centrum powiadomień.

Screenshot 2014-07-19 at 17.18.28

Nadchodzą jednak bardzo intrygujące czasy dla Chrome OS – a aktualna nazwa kodowa to Athena. Jak wiemy, system ma zostać wyposażony w opcję uruchamiania aplikacji z Androida, a więc Chromebooki posiadające ekrany dotykowe mogą jednak okazać się naprawdę trafionymi inwestycjami. Być może będzie to jedynie jeden z wielu kroków ku temu, by Chrome OS zyskał także cechę systemu w pełni obsługiwanego w ten sposób. Sugeruje to także zrzut ekranu, który kilkanaście godzin temu pojawił się w Sieci – zapowiada on zmianę interfejsu w Chrome OS, która doskonale wpisuje się w to co oglądaliśmy podczas konferencji. Nowy sposób prezentacji otwartych okien wyraźnie nawiązuje do tego, jak wyglądać będzie multitasking w nowym Androidzie.

Jestem na tak, o ile…

…taka nawigacja będzie jedynie opcjonalna. Na dzień dzisiejszy nie mogę sobie wyobrazić pracy na Chromebooku w takim interfejsie. Tradycyjny, i trzeba powiedzieć że sprawdzony, sposób zarządzania kartami w przeglądarce oraz oknami w samym systemie sprawdza się znakomicie. Oczywiście jeszcze kilka drobnych zmian mogłoby aktualne działanie usprawnić, lecz tak drastyczna przemiana nie trafia w mój gust. Oczywiście jest to dość wczesny szkic, propozycja można by powiedzieć. Ale najprawdopodobniej ogólny zarys pozostanie taki jaki oglądamy na zrzucie ekranu. Aspekty wizualne ulegną zmianie, dodanych zostanie kilka „fajerwerków”, ale to wszystko.

Ale z drugiej strony…

…taka przemiana mogłaby otworzyć zupełnie nowe możliwości przed „chmurowym” systemem Google. Wyobraźmy sobie, że na rynku pojawiłyby się nie tylko Chromebooki wyposażone w ekran dotykowy, ale i „Chrometablety”. Czy na rynku jest miejsce na tego typu urządzenia? Efekty wyrokowań mogą być takie same jak jeszcze kilka lat temu opinie o pierwszych Chromebookach, niedające im żadnych szans na sukces. Jak ta sytuacja wygląda dzisiaj dowiadujemy się między innymi działaniom konkurencji, która decyduje się na publiczne wyśmiewanie produktów z Chrome OS, a później rozpoczyna nową strategię cenową mającą na celu wyparcie z rynku tanich Chromebooków.

Bez nazwy

Google nie mówi całej prawdy

Pamiętacie jeszcze rewelacje według których Android i Chrome OS miały zbliżać się ku sobie na przestrzeni lat, by na końcu tej drogi stać się jednością? Tak, to te informacje, które później zostały zdementowane przez Google – firma jednoznacznie dała do zrozumienia, że nie ma zamiaru łączyć obydwu produktów i pozostawi je niezależne od siebie. Czy jesteśmy świadkami takiej sytuacji? W mojej ocenie niestety nie.

Choć Chrome Web Store rośnie w siłę, jego asortyment nie może równać się z ofertą Google Play. Zapewne przede wszystkim właśnie z tego wynika decyzja o umożliwieniu uruchamiania aplikacji z systemu Android w Chrome OS. Obawiam się jednak, że pociągnie to za sobą znacznie poważniejsze skutki, a w konsekwencji Android po prostu wchłonie Chrome OS.

A tego nie życzę ani sobie, ani innym użytkownikom Chromebooków.

The post Szykują się spore zmiany w Chrome OS i wcale mi się to nie podoba appeared first on AntyWeb.

Moje pierwsze dziesięć godzin z Heroes of the Storm, nową grą Blizzarda

$
0
0
heroesofthestorm

Do niedawna Blizzard zapierał się rękoma i nogami, żeby tylko nie wejść w drugą dekadę XXI wieku. Tam gdzie inni stawiali na free-to-play czy mobile, tam twórcy Warcrafta, Starcrafta i Diablo wydawali kolejne dodatki i bawili się balansem mechaniki, ewentualnie kombinowali z tajemniczymi projektami, które powstawały po cichu, ale za to z hukiem były resetowane czy kasowane. Ostatecznie jednak przyszła pora, żeby zacząć płynąć z prądem. Blizzard przymierza się, żeby porozstawiać konkurencję po kątach w świecie free-to-play. Najnowsze dziecko firmy może porządnie zamieszać w ogromnym rynku MOBA, będącym jedną z największych gałęzi na drzewku „darmowego” grania.

Czym jest w ogóle MOBA? To jeden z najświeższych, najnowszych gatunków gier wideo, zdobywający w ciągu paru lat ogromną popularność. Jest to miks RTSa (strategii czasu rzeczywistego) z elementami RPG, gry akcji i gry sportowej. Jak to możliwe? Kierujemy tylko jednym bohaterem, który ma parę umiejętności specjalnych (poza auto-atakiem) i poruszamy się po, generalnie rzecz biorąc, symetrycznej mapie, zabijając stwory kierowane przez komputer, a także graczy z przeciwnej drużyny. Liczy się taktyczne myślenie, umiejętności nabyte podczas powtarzania czynności setki, albo i tysiące razy, no i refleks.

Do niedawna w kategorii MOBA liczył się w zasadzie jeden, ogromny gracz – Riot Games ze swoim League of Legends. Ten tytuł do dziś ma najwięcej użytkowników, przynosi największy dochód, a turnieje e-sportowe przyciągają najwięcej widzów. Dynamicznie jednak rozwija się również Dota 2, które tworzy Valve. Gdzieś w tle majaczyło Heroes of Newerth, niszę znalazło Smite, swoje podejścia do tematu mają także duzi wydawcy, jak Warner Brothers (Infinite Crisis) czy Electronic Arts (Dawngate). Jednakże to Heroes of the Storm ma moim zdaniem szansę na zadanie pierwszego potężnego ciosu League of Legends.

HeroesOfTheStorm 2014-07-19 10-06-11-97

Pierwsze wrażenia są genialne. Po raz pierwszy od czasu zetknięcia się ze Smite poczułem prawdziwą świeżość w ramach gatunku. O ile jednak w tamtym przypadku był to delikatny powiew, związany ze zmianą perspektywy (Smite to MOBA z widokiem z trzeciej osoby), tak Heroes of the Storm to silna bryza.

Gra jest bardzo, ale to bardzo dynamiczna. Ciągle coś się dzieje, zwłaszcza w pierwszych fazach zabawy, kiedy czas potrzebny do odrodzenia się po zaliczeniu zgonu, jest bardzo krótki. Nasze postaci od razu mają odblokowane wszystkie umiejętności, dzięki czemu od pierwszej minuty na ekranie bardzo dużo się dzieje i można momentalnie sklejać świetne akcje. Zupełnie inaczej, niż w przypadku League of Legends, gdzie kolejne skille odblokowujemy. Tutaj czekamy tylko na „ulti” – czwartą umiejętność. Co ciekawe, mamy do wyboru dwie. Raz wybranej, nie sposób zmienić.

HeroesOfTheStorm 2014-07-19 14-14-10-56

Druga sprawa – rozgrywkę znacząco urozmaicono w stosunku do klasycznej zabawy w stylu MOBA. Na mapie znajdują się punkty widokowe, których przejęcie da nam nieco więcej kontroli nad tym, co się dzieje w okolicy. Raz przejęte, pozostaną nasze, do momentu objęcia we władanie przez wrogą drużynę. Ciekawie rozwiązano także kwestię stworów niezależnych. Pokonując je… nakłaniamy je do przejścia na naszą stronę – stają się najemnikami, którzy świetnie radzą sobie pomagając nam w ataku na umocnienia przeciwnika.

Ostatnim dużym urozmaiceniem na mapie jest główny quest, który stanowi oś każdej rozgrywki. Dostępne są w tej chwili cztery poziomy, a to oznacza właściwie cztery różne tryby gry. Na jednym z nich co jakiś czas udajemy się do kopalń, gdzie musimy niszczyć nieumarłych, zbierając ich czaszki. Im więcej zbierzemy, tym większego „giganta” dostaniemy do pomocy. Na innej zbieramy złote dublony, którymi płacimy kapitanowi statku znajdującego się na środku mapy – kiedy dostanie ich wystarczająco, ostrzela wrogi obóz z armat. Trzecia mapa pozwala jednemu z graczy wcielić się w smoczego rycerza, ogromnego, silnego stwora, idealnego do niszczenia budynków. Żeby móc to zrobić, musimy jednocześnie objąć kontrolę nad dwoma ołtarzami, a członek drużyny stojący obok statuy na środku mapy po chwili inkantacji zmieni się w olbrzyma. Czwarta mapa pozwala nam na zbieranie pojawiających się co jakiś czas fragmentów klątwy. Kto zbierze trzy, ten rzuca osłabiające zaklęcie na niezależne stwory i budynki przeciwnika – przez jakiś czas miniony mają jeden punkt życia, a budynki nie atakują.

HeroesOfTheStorm 2014-07-19 14-16-04-31

Do tego dochodzą prawdziwe rewolucje w kwestii rozwoju postaci. Zupełnie zrezygnowano z kupowania przedmiotów. Zamiast tego co parę poziomów wybieramy z „perki” – umiejętności aktywne, albo pasywne. Są one częściowo charakterystyczne dla naszej postaci, a częściowo dla klasy – tych są cztery: zabójca, wojownik, support i specjalista.

W praktyce sprawdza się to genialnie. Jak już wspominałem, zabawa jest szybka i ekscytująca. Do tego dochodzi charakterystyczny blizzardowy szlif: miła dla oka grafika i świetna muzyka. Dawno nie bawiłem się tak dobrze przy MOBA. Wisienką na torcie jest satysfakcjonujący system zdobywania kolejnych poziomów dla naszego konta i punktowania każdej gry, a także zadań dziennych i przypisanych do poszczególnych bohaterów.

HeroesOfTheStorm 2014-07-19 14-16-56-93

Do tego dochodzi fakt, że w Heroes of the Storm wcielamy się w postaci, które znamy i kochamy z gier wideo. W pewien sposób możliwość pokierowania  Jimem Raynorem i walka z Diablo bardziej przemawia do mojego nerdowskiego „ja”, niż potyczka Jokera z Batmanem, albo Gandalfa z Barlogiem. Tym bardziej, że jest genialnie skonstruowana.

MOBA od Blizzarda jest dla mnie silnym kandydatem na wielki hit. To wciąż wersja alfa, przydałoby się kilka elementów, których póki co brakuje (jak na przykład możliwość wyświetlania statystyk, w tym punktów życia wroga czy system rankingowy – trzeba jednak pamiętać, że Blizzard planuje reset poziomów doświadczenia po przejściu w betę). Heroes of the Storm to próba bezpośredniego utarcia nosa Riot Games i ich League of Legends. HotS po dodaniu paru elementów i wprowadzeniu poprawek ma szansę przyciągnąć do siebie miłośników tego typu zabawy, a z czasem stania się pełnoprawnym, może nawet największym, e-sportem. Zgoda, gra jest bardzo dynamiczna i w pewien sposób casualowa (albo, jak kto woli „niedzielna”). Jeżeli jednak World of Tanks może być e-sportem, to nie widzę powodu, dla którego Blizzard, zaprawiony w bojach o serca wirtualnych sportowców, miałby zignorować ten element.

HeroesOfTheStorm 2014-07-19 18-03-36-29

Czekajcie na Heroes of the Storm, bo jest na co. Szukajcie też znajomych – gra jest świetna podczas zabawy samemu, ale mając swoją ekipę będziecie się bawić tym lepiej.

The post Moje pierwsze dziesięć godzin z Heroes of the Storm, nową grą Blizzarda appeared first on AntyWeb.

Takee 1 – czas na smartfon holograficzny

$
0
0
Takee 1 3

Wraca stare, ale w nowej odsłonie. Tak można streścić informacje dotyczące smartfonów holograficznych. Kilka tygodni temu sprzęt wpisujący się w tę kategorię produktów pokazał Amazon. Fire Phone nie będzie jednak jedynym przedstawicielem swojego gatunku – w Sieci krążą materiały promujące „pierwszy smartfon holograficzny” (tak widzi to producent): Takee 1. Jakie efekty zapewnia takie urządzenie? Piorunujące…

Parę lat temu niektórzy producenci próbowali przekonać klientów, że smartfony prezentujące obraz w 3D to przyszłość i to przyszłość dostępna od ręki. Na tej liście znajdziemy np. HTC, które w owym czasie było prężnie działającą korporacją generującą spore zyski. Mogło się wydawać, że skoro taki gracz wchodzi w ten biznes, to coś z tego będzie. Szybko okazało się jednak, iż nie będzie – klienci nie byli zainteresowani trójwymiarem w telefonie. Może dlatego, że w rzeczywistości kiepsko to wyglądało, może dlatego, że trójwymiarowy obraz nie zrobił też kariery w telewizorach. Przynajmniej nie takiej, jaką niektórzy mu wróżyli.

Teraz temat jest odświeżany, ale pojawiły się nowe rozwiązania i przede wszystkim nowe nazwy – to już nie są smartfony z 3D, ale modele holograficzne. Z taką propozycją wyszedł przywołany już Amazon, ale okazuje się, że nie tylko amerykański sklep pracował nad tym innowacyjnym rozwiązaniem – zajęła się nim także chińska firma Estar Technology. Twierdzą nawet, że są pierwsi w tej branży (premierę Amazona faktycznie ubiegli – chyba o jeden dzień). Zresztą, zobaczcie sami:

Do tworzenia hologramów wykorzystywane są m.in. kamery, które mają nieustannie śledzić ruch oczu użytkownika. Należy podkreślić, iż w formie zaprezentowanej na filmie, smartfon jawi się jako naprawdę innowacyjny produkt. Do tej pory takie motywy oglądaliśmy w filmach SF i w grach komputerowych, ewentualnie wizjach producentów i projektantów, którzy popuścili wodze fantazji. A tu proszę: nie koncept, a realny produkt.

Jeżeli kogoś zauroczył Takee 1, to muszę go zmartwić – możliwości zaprezentowane na filmie są raczej poza zasięgiem urządzenia. Trudno stwierdzić, jak wygląda to w rzeczywistości, ale na fruwające owoce, obracany zegarek i gestykulującego chłopca w przestawionej formie raczej nie ma co liczyć. Pisałem już jednak niejednokrotnie na AW, że w dzisiejszych czasach trzeba się naprawdę „nagimnastykować”, by sprzedać jakiś produkt na rynku mobilnym, więc nie dziwią próby przyciągnięcia klienta i jego portfela z pomocą holograficznych bajerów. Sęk w tym, że to chyba nie jest wunderwaffe i rozwiązanie na miarę przełomu – ludzi raczej to nie przekonuje.

Takee 1

Od jakiegoś czasu w branży krążą informacje, wedle których, Amazon Fire nie sprzedaje się najlepiej. Nie twierdzę oczywiście, że powodem niskiego popytu jest chybiony pomysł z obrazem holograficznym (firma trochę przeszarżowała z ceną produktu, który docelowo ma służyć użytkownikowi do robienia zakupów w internetowym sklepie), ale po raz kolejny okazało się, że nie będzie to lep na klientów. Podobno zrozumiał to Microsoft – Amerykanie też prowadzili (a właściwie prowadziła je Nokia) prace nad smartfonem 3D, ale wycofali się z tego projektu. Powód? Kiepskie prognozy sprzedaży.

Takee 1 2

Smartfon 3D, smartfon holograficzny – idea podobna, jakość obrazu pewnie też, efekt równie nieprzekonujący. Póki co zdecydowanie nie może to być bonus przemawiający za zakupem tego, a nie innego urządzenia. Możliwe, że w przyszłości ulegnie to zmianie, ale producenci będą musieli dostarczyć na rynek urządzenia, które nie będą oferowały hologramów jedynie na filmach promocyjnych – efekt musi być widoczny (!) także w realu. Nadal zastanawiam się jednak czy nawet po spełnieniu tego warunku sprzęt będzie się cieszył olbrzymim zainteresowaniem…

Źródło informacji oraz grafik: hi-tech.mail.ru

The post Takee 1 – czas na smartfon holograficzny appeared first on AntyWeb.


InkCase Plus – zamienień swój smartfon w YotaPhone

$
0
0
incase

Pamiętamy doskonale, jak wszyscy ekscytowali się koncepcją YotaPhone, czyli smartfona, działającego pod kontrolą systemu operacyjnego Android, który został wyposażony w dwa ekrany. Dodatkowy ekran został umieszczony z tyłu telefonu i był wykonany w technologii e-ink, czyli elektronicznego papieru. Teraz dzięki InkCase Plus dosłownie każdy telefon możemy przekształcić w YotaPhone, dodając do niego drugi monochromatyczny ekran.

Koncepcja YotaPhone trafiła na moment, gdy wszyscy gorączkowo atakowaliśmy producentów smartfonów za umieszczanie w swoich produktach akumulatorów, które nie zapewniały odpowiedniego czasu pracy urządzenia na jednym ładowaniu. Używanie ekranu e-ink miało znacząco wydłużać działanie telefonu. Dodatkowo YotaPhone miał być doskonałym urządzeniem dla wszystkich miłośników e-booków. To na monochromatycznym ekranie mieliśmy pochłaniać kolejne książki tak, jak korzystając z czytnika Kindle. YotaPhone jednak pozostał ciekawostką na rynku urządzeń mobilnych, jak do tej pory nie stał się powszechnie spotykanym urządzeniem.

Teraz koncepcja drugiego ekranu e-ink odżywa dzięki projektowi InkCase Plus, który pojawił się właśnie w serwisie Kickstarter. Jest to dodatkowy ekran wykonany w technologii elektronicznego papieru, który możemy używać z dowolnym smarftonem z Androidem. InkCase Plus to ekran o przekątnej 3,5 cala oraz rozdzielczości 600 na 360 pikseli. Ekran ten odwzorowuje 16 stopni skali szarości. Urządzenie zostało wyposażone w akumulator o pojemności 500 mAh oraz 32 MB pamięci. Ważący 45 gramów InkCase Plus łączy się z dowolnym smartfonem z Androidem w wersji od 4.0 przy pomocy modułu Blutooth 4.0 LE.

8a55eb142c0284848a834169b2bfb4a2_large5b7a7da2298aed9ca2df34086dfc5835_largeEkran, który pozwala na 19 godzin ciągłej pracy np. podczas czytania książki, można używać na kilka sposób. Możemy go umieścić w etui lub używać zupełnie oddzielnie od telefonu. Korzystając z etui, możemy umieścić ekran w ten sposób, że będziemy korzystać z dwóch ekranów naszego telefonu naraz lub tylko z ekranu InkCase Plus. Bez problemu InkCase Plus możemy odłączyć od telefonu, a ten drugi schować do kieszeni, czy plecaka. Ekran ten niestety swoje działanie opiera na aplikacji mobilnej. Tym samym nie uzyskamy „pracy w czasie rzeczywistym”, a jedynie możemy korzystać poprzez dedykowane aplikacje do danych i aplikacji, umieszczonych w naszym telefonie.

def8358639d7bc26712a14508dd63ae4_large7c485c96abc4b9355fa16e5c9ad9ac32_large1c0384434ad908f4a1354dc6b8d71025_largeJednak już teraz najpotrzebniejsze funkcje i możliwości bez trudu dostępne są dla wszystkich użytkowników. Oczywiście nie mogło zabraknąć aplikacji do czytania e-booków, czy innych tekstów. Możemy to robić przez 19 godzin. Dla porównania twórcy projektu zestawiają ten czas pracy z czasem, jaki oferuje Samsung Galaxy S4, który zapewnia tylko 4 godziny lektury ulubionej książki. Na ekranie InkCase Plus można również ustawić do 10 zdjęć, jakie będą wyświetlane na jego ekranie jako wygaszacz ekranu. Twórcy nie zapomnieli również o miłośnikach sportu, dzięki czemu InkCase Plus sprawdzi się również podczas wypraw rowerowych. Jeśli cierpimy na FOMO, również najdziemy coś dla siebie, ponieważ znajdziemy w urządzeniu centrum powiadomień, a tam trafią wszelkie informacje z WhatsApp, Twittera, Facebooka, czy SMS-y, jakie otrzymaliśmy. Przy pomocy tego niecodziennego wyświetlacza bez problemu dowiemy się o przychodzących połączeniach oraz będziemy mogli sterować odtwarzaniem muzyki przy pomocy naszego telefonu. Co prawda ekran e-ink nie jest dotykowy, ale przy pomocy fizycznych przycisków skorzystamy ze wszystkich jego możliwości. W przyszłości lista aplikacji stworzonych dla InkCase Plus będzie się zapewne powiększała, gdyż twórcy udostępniają SDK – więc od społeczności zależy tylko jaki użytek zrobimy w przyszłości z naszego drugiego ekranu.2d3a62eed6af6cff4e7234a58cfef127_large

Obecnie InkCase Plus jest w fazie prototypu. Jego twórcy chcieli zebrać 100 tysięcy dolarów na realizację swojego projektu. Udało im się to bez trudu i na 25 dni przed końcem zbiórki mają już na koncie 175 tysięcy dolarów i ponad 1200 osób, które wsparły projekt. Nic dziwnego, bo cena tego urządzenia zaczynała się już od 79 dolarów, a obecnie dostępne pakiety, w których otrzymamy InkCase Plus z jednym z etui, to koszt 89 dolarów. Ciekawe rozwiązanie, o sporych możliwościach i odpowiadające na obecne bolączki sprzętu mobilnego. Więc dlaczego nie skusić się na InkCase Plus? Według mnie bardzo dobry projekt, który zapewne doczeka się naśladowców.

The post InkCase Plus – zamienień swój smartfon w YotaPhone appeared first on AntyWeb.

A jednak Google mówi o liczbach sprzedanych Chromebooków…

$
0
0
1

Do tej pory wiedzieliśmy, że Chromebooki sprzedają się nad wyraz dobrze. Nie było jednak mowy o konkretnych liczbach, co oczywiście redukowało wiarygodność większości informacji, a statystyki i rankingi takich sklepów jak Amazon nie przekonywały.

Przed kilkoma dniami na blogu biznesowego działu Google pojawił się wpis informujący o milionie sztuk Chromebooków zakupionych przez szkoły w okresie od kwietnia do czerwca. Mówimy więc o edukacyjnej gałęzi dystrybucji tych komputerów, o którą Google walczy od niemal samego początku. W momencie pojawienia się pierwszych modeli komputerów z Chrome OS, reklamowane one były jako urządzenia idealne dla uczniów, a na przestrzeni kolejnych lat można było obejrzeć wiele spotów wideo przedstawiających codzienność z Chromebookami w szkołach.

1

Podobnie jak w wielu innych, w tym przypadku również można przypomnieć o popularnych dwóch stronach medalu. Wynik Google przyrównywany do statystyk sprzedażowych na przykład iPhone’a nie zrobi większego wrażenia – milion Chromebooków w drugim kwartale tego roku to o… 50 milionów mniej niż Apple udało się sprzedać iPhone’ów w pierwszym kwartale tego roku. W tym samym okresie (Q1 2014) sprzedanych miało być od 50 do 56 milionów tabletów. Przy takim porównaniu wyniki Google nie prezentują się zbyt okazale, lecz pamiętajmy że danych tych użyłem jedynie jako tła. Nadal niestety nie wiemy ile dokładnie sprzedanych zostało Chromebooków na rynku detalicznym – stąd możliwe jest jedynie takie, a nie inne porównanie.

Rynek Chromebooków zdaje się cały czas rozwijać. Dell był zmuszony wycofać z tradycyjnej sprzedaży swojego najnowszego Chromebooka (dla wielu najlepszego na rynku) ze względu na zbyt duże zainteresowanie. Według zapewnień firmy na sklepowe półki wróci on najszybciej jak tylko będzie to możliwe. W niemal regularnych odstępach czasowych oglądamy prezentacje kolejnych modeli lub jesteśmy świadkami ich bezpośredniego wprowadzania do sprzedaży przez kolejnych producentów. Tych samych, którzy przygotowują komputery z systemem Windows. Dla nich to przecież kolejna szansa na zdobycie rynku i dotarcie do klientów.

A Chromebooki doskonale sprawdzają się nie tylko w rękach zwykłych użytkowników, ale także w szkołach. Są niedrogie, nie wymagają „konserwacji” (np. aktualizacje oprogramowania), uruchamiają się w mgnieniu oka i większość z nich pracuje na baterii około 8 godzin. To spora szansa na obniżenie kosztów dla szkół – w notce zaznaczone zostało, że zamiast inwestycji w jedno stanowisko z komputerem stacjonarnym, możliwe było zakupienie aż trzech Chromebooków.

The post A jednak Google mówi o liczbach sprzedanych Chromebooków… appeared first on AntyWeb.

45 lat od lądowania na Księżycu! Sukces czy oszustwo?

$
0
0

Dokładnie 45 lat temu człowiek po raz pierwszy postawił stopę na Księżycu. 21 lipca 1969 roku Neil Armstrong zszedł po drabince modułu księżycowego Apollo 11 i stanął na powierzchni Srebrnego Globu. To właśnie wtedy wygłosił znamienne słowa: „To jest mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości”. Jak już dziś wiemy, skok cywilizacji był równie mały, co krok astronauty, jednak nie ulega wątpliwości, że zdobyliśmy wówczas pierwsze (i dotychczas jedyne) ciało niebieskie. Tylko czy aby na pewno?

Dziewięć lat po tym fakcie Peter Hyams nakręcił film „Koziorożec 1″. Fabuła opowiada o misji na Marsa, która okazuje się być absolutnym niewypałem. W kosmos wystrzelona więc zostaje pusta rakieta, a astronauci w tajemnicy zabrani do tajnego ośrodka na pustyni, gdzie czeka już na nich scenografia imitująca Czerwoną Planetę, przygotowana na potrzeby sfałszowanych transmisji telewizyjnych.

Film oparty został na… spiskowych teoriach dotyczących podboju Księżyca. A tych po dziś dzień nie brakuje…

Polak był pierwszy

Od lat w Polsce krąży dowcip (choć powinienem napisać: suchar na miarę Karola S.) mówiący, że pierwszym człowiekiem na Księżycu nie był Armstrong, lecz Pan Twardowski. To oczywiście żart nawiązujący do literatury. Tym niemniej faktycznie to właśnie Polak z pochodzenia, niejaki George Adamski twierdził, że jako pierwszy postawił stopę na Księżycu, bowiem zabrali go tam kosmici. Do podróży miało dojść w 1954 roku, a zatem 15 lat przed misją Apollo 11. Adamski twierdził, że na Księżycu jest atmosfera, na powierzchni żyją rośliny i zwierzęta, a obcy mają tam swoje bazy…

A Armstrong na to…

Zabawne, ale księżycowa misja nie zdołała zakwestionować słów Adamskiego, który jeszcze przed startem Armstronga miał już własną sektę, w której uchodził za kosmicznego guru. Lądowanie Apollo 11, miast obalić wszelkie spiskowe teorie dziejów, powołała do życia kolejne. Zasadniczo można je podzielić na dwie. Pierwsza mówi, że na Księżycu jako ludzie nie byliśmy pierwsi, druga natomiast, że na Srebrny Glob nigdy tak naprawdę nie dotarliśmy.

Co ciekawe, do dziś jest gros ludzi wierzących w obie teorie, choć wzajemnie się one wykluczają… Tymczasem sam Armstrong miał informować o tym, że na Księżycu nie stanął pierwszy. Piszę „miał”, bowiem nie ma żadnego dowodu na to, że przytoczona poniżej rozmowa miała miejsce.

Brytyjski badacz UFO Timothy Good wspomina historię przytoczoną przez „pewnego profesora”, którego nazwiska nie podaje, a który współpracował z brytyjskim wywiadem. Wiąże się ona z rozmową z Neilem Armstrongiem, do której doszło w czasie konferencji NASA, kiedy profesor podpytywał go o to, co rzeczywiście miało miejsce w czasie misji Apollo 11. „To było niesamowite” – miał mówić Armstrong. „Oczywiście wiedzieliśmy, że taka możliwość istniała, ale jeśli tak, ostrzeżono by nas. Od tego czasu oddaliła się od nas możliwość budowy stacji kosmicznej czy też miasta na Księżycu.” Profesor miał zapytać Armstronga, co oznaczać miało „ostrzeżenie”. „Nie mogę podawać szczegółów, za wyjątkiem tego, że ich statki wyprzedzają nasze, zarówno pod względem naukowym, jak i technologicznym… Chłopie – one były wielkie i… przerażające. Nie, nie ma możliwości, aby powstała tam stacja kosmiczna” – miał powiedzieć astronauta. Profesor dodał, że kolejne wyprawy na Księżyc nie mogły się nie odbyć, bowiem w przypadku powiedzenia prawdy, istniało ryzyko wywołania paniki. Okazało się, że Armstrong zaprzeczył potem, że jakakolwiek podobna rozmowa miała miejsce. (źródło)

Byli czy nie byli? Oto jest pytanie…

Bez spisków życie byłoby nudne. Nic więc dziwnego, iż wciąż żyją zwolennicy teorii mówiącej, że zdjęcia Ziemi z kosmosu to fałszerstwo, bowiem nasz glob tak naprawdę jest… płaski (sic!). Szczerze mówiąc, bliski jestem tego, by w tę plotkę uwierzyć – raz bowiem byłem na targach gier w pewnym polskim mieście na takim końcu świata, że wyglądało tak, jak gdyby 100 metrów dalej okręty mogłyby już spadać w przepaść.

Ale żarty żartami, tymczasem faktem pozostaje, że zawsze ujrzymy diabła, jeśli tylko mocno tego pragniemy. Nic więc dziwnego, że domorośli naukowcy dopatrują się na zdjęciach z Księżyca obcych struktur architektonicznych (to ten sam syndrom, co wizje Chrystusa w plamach oleju czy benzyny), a najbardziej skrajni w swych poglądach dziwacy twierdzą, że lądowanie na Srebrnym Globie tak naprawdę zostało sfingowane przez… Stanleya Kubricka, który miał ukryć informacje na ten temat w swym filmie „Lśnienie”.

Jedna z popularniejszych teorii spiskowych mówi, że reżyser „2001: Odysei kosmicznej” stanął również za kamerą filmującą lądowanie Amerykanów na Księżycu. I to bynajmniej nie na tym prawdziwym, lecz wybudowanej w studiu filmowym atrapie. Film „Lśnienie” ma zaś stanowić niewypowiedziane wprost świadectwo przeprosin Kubricka. Czego innego, jak nie przyznania się do przekrętu, dowodzi sweter z wyhaftowaną rakietą i napisem „Apollo 11”, który Danny ma na sobie w scenie z odbijającą się piłeczką tenisową? Pokój 237? Właśnie tyle (no, mniej więcej) tysięcy mil dzieli Ziemię od Księżyca. W kłótni Jacka i Wendy spiskowcy dopatrują się słów samego Kubricka, który chce się wytłumaczyć przed Amerykanami za pośrednictwem swojego bohatera („Właściciele całkowicie mi zaufali. Czy to się dla ciebie w ogóle nie liczy? Wziąłem na siebie odpowiedzialność, gdy tylko podpisałem ten kontrakt”). Spragnionym większej liczby teorii i szczegółów poleca się dokument „Pokój 237″ poświęcony analizie „Lśnienia”. (źródło)

Byli, nie byli, poplotkować warto…

Ostatnią rzeczą, na jakiej zależy zwolennikom spiskowych teorii dziejów, jest… prawda. Ta bowiem nigdy się dobrze nie sprzedaje. W dobie hegemonii tabloidów to właśnie plotki mają największą moc przebicia.

82-letni Armstrong, w godzinnym wywiadzie udzielonym agencji CPA Australia, starał się jednak dowieść prawdziwości misji kosmicznej Apollo 11. Zapytany o teorie, zgodnie z którymi nagranie z lądowania na Księżycu było sfałszowane, roześmiał się i stwierdził, że gdyby tak było naprawdę, to zapewne któryś z 800 000 pracowników NASA pracujących przy tej misji już dawno ujawniłby prawdę. (…) – Ludzie zawsze kochali teorie spiskowe, ponieważ są bardzo ciekawe. Ja się nimi jednak nigdy nie przejmowałem, ponieważ wiem, że ktoś jeszcze poleci w przyszłości na Księżyc i znajdzie mój aparat, który tam zostawiłem – powiedział w wywiadzie Armstrong. (źródło)

I to chyba najlepsze podsumowanie, choć na pewno nie zmieni ono mentalności poszukiwaczy sensacji. Warto jednak wspomnieć dziś amerykański program podboju Księżyca. Nie przyniósł on ludzkości wymiernych korzyści, ale do dziś pozostaje triumfem ludzkiej nauki i przykładem zaangażowania i ofiarności jego uczestników.

Zdjęcie w nagłówku: plakat do filmu Koziorożec 1

The post 45 lat od lądowania na Księżycu! Sukces czy oszustwo? appeared first on AntyWeb.

Microsoft podał „orientacyjne” ceny Xboksa One

$
0
0
Xbox One

Kiedy ostatnio publikowaliśmy informację o cenie najnowszej konsoli Microsoftu, przedstawicielstwo firmy szybko poinformowało, że… są one nieprawidłowe, a ich pojawienie się było błędem w systemie. Dzisiaj w końcu mamy oficjalny komunikat, który podaje… ceny orientacyjne.

Wpierw ciekawi, co to są „ceny orientacyjne”. W informacji rozesłanej do prasy znajdujemy fragment:

Faktyczne ceny mogą podlegać zmianom w stosunku do orientacyjnych. Microsoft nie określa cennika stosowanego przez odsprzedawców. Ceny odsprzedaży wyznacza odsprzedawca, a ostateczna cena wynika wyłącznie z umowy między klientem a odsprzedawcą. W celu uniknięcia wątpliwości, niniejszy dokument nie stanowi oferty w rozumieniu przepisów kodeksu cywilnego.

Innymi słowy, są to ceny sugerowane przez Microsoft, a każda sieć handlowa, czy sklep internetowy może wycenić sprzęt według własnego widzi mi się.

Identycznie jak to wcześniej ujawniono, konsola będzie sprzedawana w dwóch zestawach – z kontrolerem Kinect i bez niego. Bez względu na to, w pudełkach znajdziemy dwie gry. Jedną, wspólną, będzie FIFA 15. Wersja z Kinectem będzie miała dołożony Dance Central: Spotlight, a konsola bez kontrolera ruchu Forzę Motorsport 5. Warto nadmienić, że w każdym przypadku będą to kody na pobranie produkcji poprzez sieć.

xboxbezkinect

Oto jak prezentują się ceny orientacyjne:

  • Xbox One bez Kinecta: 1699 PLN (wcześniej 1899 PLN)
  • Xbox One z Kinectem: 1999 PLN (wcześniej 2199 PLN)

Porównując z dzisiejszymi ofertami z Allegro, podane ceny są zbliżone, a nawet w kilku przypadkach nieznacznie niższe.

XboxKinect

Trochę dziwi fakt, że firma nie chce wprowadzić konsoli bez dodatkowych gier. Przecież nie każdego muszą interesować dodane tytuły. Microsoft podał, że wraz z polską premierą gry, do sklepów trafią gry w następujących cenach:

  • Kinect Sports Rivals– 169 PLN
  • Forza Motorsport 5 Game of the Year Edition– 199 PLN
  • Dead Rising 3 Apocalypse Edition– 199 PLN
  • Ryse: The Son of Rome Legendary Edition– 199 PLN

Można było zaoferować “gołego” Xboksa One np. za 1299 PLN (bez Kinecta), a kupujący sam zdecydowałby się, w jaki tytuł chciałby zainwestować. Przecież konsola ma służyć do gier. Nadal nie wiadomo, jakie dodatkowe usługi zostaną zaoferowane polskim klientom. Wszyscy chyba pamiętają (nie)sławną prezentację sprzętu, kiedy to mocno zachwalano jej dodatkowe funkcje tj. możliwość oglądania filmów poprzez VOD, czy współpracę z sieciami telewizji kablowych.

The post Microsoft podał „orientacyjne” ceny Xboksa One appeared first on AntyWeb.

Dziś e-sportowcy zarobią ponad dwa razy tyle, co zawodnicy reprezentacji Niemiec, za wygranie mistrzostw świata w Brazylii

$
0
0
theinternational

Pozwólmy sobie na nieco fantazyjne podejście i porównajmy profesjonalne granie w gry wideo do piłki nożnej – największego, najpopularniejszego sportu na świecie. E-sport ma króciutką historię, dosyć hermetyczne środowisko i wciąż boryka się z bolesnymi stereotypami. A jednak, potrafi w pewnych kategoriach się przebić. Ot, zarobki. Za zwycięstwo w mistrzostwach świata w Brazylii zawodnicy zwycięskiej drużyny Niemiec dostali w przybliżeniu po czterysta tysięcy dolarów. Zwycięzcy The International 2014 otrzymają mniej więcej okrągły milion.

Oczywiście to wielkie uproszczenie – wiadomym jest, że czołowi gracze e-sportowi jeszcze przez długi czas nie będą mogli konkurować z topowymi piłkarzami pod względem zarobków. Mistrzostwa świata FIFA to zresztą nie turniej, na którym się zarabia – prawdziwe pieniądze robi się w klubach. Uproszczenie stosuję jednak w zbożnym celu – dziś prawdopodobnie pisana będzie historia e-sportu. Warto jest poświęcić jeden wieczór, żeby być tego świadkiem?

The International 2014 „spuchło”. Napęczniało dzięki zaangażowaniu niezwykle aktywnej i hojnej społeczności Dota 2, która na potęgę kupowała wirtualne kompendia i wirtualne punkty, podczas gdy część zysków ze sprzedaży szła bezpośrednio do puli nagród. Podczas gdy samo Valve wyłożyło „tylko” 1,6 miliona, tak procent z zysków podbił tę sumę do zawrotnych jedenastu milionów. Twórcom gry trzeba oddać, że chociaż ich tytuł nie bije konkurencji pod względem popularności, tak świetnie rozgrywają swoje karty.

Dziś rozegrany zostanie ostatni mecz The International – największego wydarzenia w roku dla fanów Dota 2, a także dla miłośników e-sportu w ogóle. Tegoroczna edycja ostawia poprzednie o całe lata świetlne – wielki stadion, ogromne pieniądze, świetna forma zawodników. O godzinie 20:00 czasu polskiego rozpocznie się mecz pomiędzy dwiema chińskimi drużynami: Newbee i Vici Gaming. Ci pierwsi okazali się być zaskoczeniem i niespodzianką turnieju, podczas gdy drudzy wskazywani byli jako jedni z faworytów. Obydwie ekipy po drodze brutalnie wyeliminowały zespoły, które najlepiej dawały sobie radę w ubiegłych latach, min. Słynne Natus Vincere, które zakończyło turniej na miejscu 7-8. Ukraińcy z tego zespołu na otarcie łez dostaną nieco ponad pół miliona dolarów do podziału.

Mistrzostwa oglądać możecie za pomocą klienta gry (przez Steam), a także przez serwis Twitch.tv. Dostępne są dwa kanały – zwykły „noob friendly”, czyli przyjazny dla osób, nie zaznajomionych z tajnikami Dota 2. Zdecydowanie doradzam nie zgrywać twardziela i od razu wybrać ten drugi. To na prawdę trudna gra.

The post Dziś e-sportowcy zarobią ponad dwa razy tyle, co zawodnicy reprezentacji Niemiec, za wygranie mistrzostw świata w Brazylii appeared first on AntyWeb.

Wybrałem konsolę Microsoftu – byle do września

$
0
0
xboxone

Xbox One nadchodzi. Polska premiera wyznaczona na 5 września przybliża się z każdym dniem, a dziś polski oddział Microsoftu niejako potwierdził ostateczne ceny zestawów, które będą sprzedawane w naszym kraju. Niejako, ponieważ towarzyszył im dopisek “orientacyjne” o czym pisał już Paweł. Mimo wszystko jednak wydają mi się one całkiem niezłą ofertą.

Choć do niedawna byłem przekonany nawet do zakupu zestawu zawierającego Kinect, tak dzisiaj wcale podjęcie takiej decyzji nie jest takie proste. Gdy Microsoft nie dawał nam wyboru, a Kinect, rozumiany przez wielu jako zło konieczne, był integralną częścią konsoli faktycznie sądziłem, że taka polityka zostanie przez firmę podtrzymana. Microsoft ugiął się pod naciskami klientów po raz kolejny i zdecydował o sprowadzeniu Kinecta ponownie do roli opcjonalnego akcesorium. I tak zakończyła się historia o Kinekcie 2, na którego rozwój z pewnością nie będzie już kładziony nacisk w takim stopniu, w jakim mógłby być. Gracze na własne życzenie zatrzymali rozwój bardzo ciekawej gałęzi gier, stawiając na to czym konsole raczą nas od początku swojego bytu. Być może określicie to jako bezpodstawne narzekanie “casuala”, ale Microsoft próbował w to wszystko wnieść trochę świeżości, a dezaprobata graczy okazała się na tyle skuteczna, że gigant musiał odpuścić.

To nie zmienia jednak mojej decyzji o wyborze Xbox One nad PlayStation 4. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka – od tak prozaicznych jak komfort obsługi pada, poprzez w mojej ocenie znacznie lepiej rysujące się perspektywy systemu obecnego na Xbox One, a na najbardziej kontrowersyjnej opinii kończąc – Xbox One wizualnie podoba mi się bardziej od nowego PlayStation.

Do tego zestaw startowy, mający kosztować 1699 złotych lub nawet mniej, jeżeli będziemy dobrej myśli, a wielkie sieci sklepowe pokuszą się o odrobinę rywalizacji cenowej, okazuje się dla mnie świetną opcją. Jako sympatyk futbolu doceniam zmiany, które EA poczyniło w Fifie 14, lecz nie spodziewam się, by “elektronicy” zamierzali sypnąć wszystkimi przygotowanymi nowościami w “piętnastce” w wersji dla poprzedniej generacji. Zależy mi też na tym, by najnowszej generacji konsol “towarzyszyć” od samego ich początku, ponieważ zbyt późne pojawienie się Xboxa 360 na mojej półce spowodowało spore zaległości na liście tytułów, w które chciałbym zagrać. Oczywiście mógłbym zaczekać do momentu spadku cen “jedynki” grając na 360-tce, lecz oprócz wspomnianego argumentu o zaległościach, pod uwagę należy wziąć aspekt emocjonalny, czyli satysfakcję z zakupu konsoli oraz nowych gier w okolicach polskiej premiery. A na to szansa pojawia się przecież raz na kilka lat.

Nie zgodzę się jednak z Pawłem odnośnie propozycji wprowadzenia do sprzedaży zestawu pozbawionego jakichkolwiek gier. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim może odpowiadać piłkarski tytuł i wyścigówka (lub gra taneczna), lecz po krótkich kalkulacjach okazuje się, że gry te dostaniemy za naprawdę okazyjną kwotę. Po przeliczeniu 399 dolarów na złotówki otrzymujemy kwotę około 1200 złotych, do czego doliczyć należy oczywiście podatek – wtedy cena wzrasta do około 1500 złotych. To oznacza, że FIFA14 i Forza kosztować nas będą od 50 do 100 zł (w zależności od ostatecznych cen w sklepach; co powiecie na przeceny w dniu premiery lub dla “x” pierwszych klientów?). Czyli jest całkiem nieźle. Możemy odliczać.

Grafika główna: Polygon.

The post Wybrałem konsolę Microsoftu – byle do września appeared first on AntyWeb.

Dell wchodzi w Bitcoina – niezła promocja dla kryptowaluty

$
0
0
Dell

Bitcoin to ostatnio gorący temat. Na dobrą sprawę, „ostatnio” oznacza w tym przypadku kilka kwartałów – kryptowaluta z ciekawostki przerodziła się w naprawdę intrygujące i szeroko omawiane zagadnienie. Nic nie wskazuje na to, by niedługo zainteresowanie „walutą przyszłości”, jak niektórzy określają Bitcoina, miało spaść – o rozgłos zadbają korporacje pokroju Della. Amerykański gigant poinformował, że jego sprzęt można płacić wspomnianą walutą.

Przyznam, że nie jestem specjalistą od Bitcoina. Przeczytałem na ten temat kilka artykułów, zapoznałem się (mniej więcej) z mechanizmami regulującymi rynek, popytałem fachowców. Nadal jednak patrzę na Bitcoina ze sporym dystansem i zastanawiam się, czy to przyszłość finansów czy też zwykła zabawa na kilka lat albo potężny przekręt, za który kiedyś przyjdzie zapłacić entuzjastom kryptowaluty. Zadałem to pytanie dwóm osobom z wykształceniem ekonomicznym i uzyskałem dwie skrajnie różne odpowiedzi, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu. Przyglądam się zatem dalej. I mam co obserwować.

Firma Dell poinformowała (i zrobił do sam szef), że za ich sprzęt można teraz płacić w Bitcoinach. Korporacja rozpoczęła współpracę z platformą Coinbase i tym samym otworzyła nowe rozdziały zarówno w swojej historii, jak i w historii samej waluty. Oto bowiem na B nie decyduje się sklep w Nowym Jorku, restauracja w Berlinie czy pub w Moskwie, ale jeden z największych na świecie producentów komputerów, gigant z sektora IT. Owszem, Bitcoina jako sposób płatności wprowadzały już wcześniej firmy o przychodach liczonych w miliardach dolarów, ale żadna z nich nie była tak duża (mowa o wielkości obrotów), jak Dell.

Dla producenta komputerów z pewnością jest to jakaś forma promocji, sposób na przyciągnięcie klientów, ukazanie firmy jako gracza zdecydowanego na niekonwencjonalny zagrania i dostosowującego się do czasów, w których funkcjonuje. Odnoszę jednak wrażenie, że znacznie więcej zyska Bitcoin. Nie tylko dlatego, że o kryptowalucie zrobi się głośno, że Dell wyjaśnia na swojej stronie, czym jest B i odpowiada na najważniejsze pytania związane z tym tematem. Główny bonus polega na legitymizacji Bitcoina jako środka płatniczego – jeśli za pieniądz uznaje go taki potentat, to dla wielu osób może to być znak, iż należy się zainteresować nowym rozwiązaniem, bo to nie musi być jakaś zabawa nastolatków, jak wcześniej uważali.

Póki co nowa forma płatności będzie obowiązywać wyłącznie na terytorium USA, ale dostęp do niej uzyskają zarówno klienci indywidualni, jak i firmy. Aby zachęcić ludzi do korzystania z płatniczego novum zaoferowano zniżki dla płacących w Bitcoinie. Jestem ciekaw, ile osób zdecyduje się na zakup komputera i płacenie w kryptowalucie. Jeszcze bardziej intryguje pytanie o kolejnych potentatów, którzy zdecydują się na pójście drogą Della.

Źródła informacji oraz grafik: twitter.com, dell.com

The post Dell wchodzi w Bitcoina – niezła promocja dla kryptowaluty appeared first on AntyWeb.


Kupujemy jak najlepszego smartfona do 300 złotych

$
0
0
shutterstock_198103991

Witajcie w kolejnym odcinku „Kupujemy jak najlepszego smartfona do…” z budżetem 300 złotych. Wielu z was zainteresowało się urządzeniami do 600 złotych, a ja przekonany, że nie każdy czytelnik AntyWeba może pozwolić sobie na smartfona w tej cenie porównywalną z cenami całkiem dobrych używanych laptopów, dlatego też pokażę wam parę ciekawych telefonów za pół dotychczasowej ceny.

Smartfony są wszędzie. Ma je większość z nas, pozwalają nam na przeglądanie sieci, odprężanie się w szkole, pracy i komunikacji miejskiej oraz na rejestrowanie otaczającej nas wokół przyrody – oczywiście, przy pomocy Instagrama. To niepozorne urządzenie jest dla wielu narzędziem pracy, czy jedyną metodą komunikacji się ze znajomymi – niekoniecznie poza mieszkaniem. Dzisiaj skupimy się na telefonach w przedziale cenowym, który interesuje znaczną większość naszych czytelników, czy też znajomych, ponieważ nie każdy ma ochotę wydać na „byle telefon” nawet 400 złotych.

Nokia Lumia 520

Najtańsza z najtańszych, najbardziej plastikowa z plastikowych, a mimo to doceniana przez użytkowników – taka jest Lumia 520. Co prawda, telefon ten nie posiada ani ekranu wyświetlającego obraz w zadowalającej jakości, ani nie rejestruje obrazu za pomocą swojego aparatu lepiej, niż jest to konieczne do odczytywania kodów QR, jednak dobrą stroną tego urządzenia jest jego solidne wykonanie, czas pracy na baterii, aktualne oprogramowanie i cena, ponieważ najtańszą Nokię z Windows Phone kupicie już za 300 złotych. en-INTL_PDP_Nokia_Lumia_520_ATT_Black_CYF-00137_LargeNiewątpliwie telefon można polecić każdemu, kto chce kupić swojego pierwszego smartfona w życiu, ponieważ samo urządzenie nie należy do specjalnie dużych i ciężkich, a interfejs użytkownika jest bardzo prosty i bardzo łatwo zrozumieć jego funkcjonowanie. Jak wspominał Maciej, model Lumia 520 jest w tej chwili najpopularniejszym urządzaniem z Windows Phone, co najpewniej nie ulegnie zmianie do końca tego roku, dlatego też Nokia wraz z Microsoftem bardzo mocno ubiega się o względy użytkowników tych tanich smartfonów, aby ci za rok kupili kolejne urządzenie z systemem korporacji z Redmond. 520-tkę na Allegro znajdziecie tutaj.

Samsung Galaxy S2

Samsung Galaxy S2, będący następcą legendarnego modelu Galaxy S był prawdopodobnie jedynym smartfonem koreańskiej marki, który mi się podobał. Ekran Super Amoled o przekątnej 4,3′ z dosyć topową w tamtym czasie rozdzielczością WVGA (480×800 pikseli), wydajny, dwurdzeniowy procesor i całkiem długi czas pracy na jednym cyklu ładowania pozwoliły „eS-dwójce” stać się jednym z najpopularniejszych urządzeń 2011 roku. samsung-galaxy-s2-2 Telefon pomimo swojego wieku nadal jest silnie wspierany przez społeczność XDA, dzięki czemu użytkownicy S2-jki mogą w tej chwili używać nawet Androida 4.4 KitKat, który chodzi na smartfonie Samsunga całkiem dobrze. Dużą zaletą smartfona jest jego dobry aparat oraz wykonanie – prawdopodobnie najlepsze w rodzinie Galaxy Samsunga. Telefon kupicie za około 350 złotych na Allegro, choć na OLX/Tablicy można odnaleźć je już w cenie około 300 złotych.

Nokia Lumia 620

Poprzedniczka 520-tki – Lumia 620 jest naprawdę dobrym urządzeniem, które odmiennie do Lumii 520 posiada całkiem dobry aparat z lampą błyskową oraz bardzo dobre wykonanie i ciekawy design, który podobno stał się inspiracją do stworzenia iPhone 5C. nokia-lumia-620 Dosyć dziwną cechą 620-tki jest to, że telefon jest dosyć szeroki, przez co dobrze leży w dłoni, choć z daleka wygląda dosyć owalnie. Obudowę Lumii 620 możemy zdjąć i wymienić, przy czym należy się zatrzymać, ponieważ wraz z obudową wymieniamy wejście słuchawkowe, które w razie awarii można wymienić za około 70 złotych – czy to nie jest genialne? Nokia Lumia 620, promowana jako najgłośniejszy telefon na rynku w 2012 roku robi wrażenie pod względem odtwarzania muzyki, czego nie powtórzyła Lumia 630  - zarówno za pomocą głośnika multimedialnego, jak i dołączonych do kompletu słuchawek. Telefon na Allegro znajdziecie tutaj i kupicie go spokojnie za 300 złotych, co powoduje, że model 620 wydaje się być o wiele lepszym wyborem od młodszej Lumii 520.

HTC Windows Phone 8S

Windows Phone to nie tylko Nokia, dlatego też nie możemy zapomnieć o HTC Windows Phone 8S, który zasłynął tym, że był pierwszym budżetowym smartfonem z Windows Phone na rynku, dzięki czemu jeszcze do niedawna HTC szczyciło się jego ponadprzeciętną popularnością – telefon sprzedawał się jak świeże bułeczki. Niestety, los chciał, że HTC nie stworzyła następcy 8S-ki, a Nokia zdecydowała się na wyprodukowanie modelu Lumia 620, a następnie 520. Dobrą stroną urządzenia HTC jest jego ekran, który w przeciwieństwie do budżetowych smartfonów Nokii posiada ekran Super LCD, cechujący się bardzo dobrym odwzorowaniem bieli i kolorów, dzięki czemu ekran Lumia 520-tki i 620 wykonany w technologii IPS LCD wygląda przy nim po prostu blado – przynajmniej w moich oczach. Oprócz tego, 8S-ka jest bardzo wąskim urządzeniem o nikłej wadze (porównując z np. Lumią 620), swoją masą i wyglądem przypominającym model One V (naturalnie, pomijając zagięcie dolnej części obudowy w tymże modelu). Największym problemem budżetowego smartfona HTC z Windows Phone 8 jest jego obudowa, która przy upadku ze średniej wysokości może spowodować, że digitizer pęknie, a jego wymiana stanie się nieopłacalna. Gdybym miał wybierać pomiędzy przedstawionymi dzisiaj urządzeniami, kupiłbym model 620 z powodu solidnego wykonania, aparatu robiącego zdjęcia w zaskakująco dobrej jakości (naturalnie, jak na smartfona do 300 złotych) i długiego czasu pracy na baterii.  Dzisiejszy artykuł możecie odbierać jako wywyższanie Windows Phone ponad Androida, jednak po niemal dwugodzinnym przeszukiwaniu Allegro nie znalazłem żadnego urządzenia z systemem Google, które pracowałoby porównywalnie wydajnie do urządzeń z systemem Microsoftu (pomijając naturalnie Samsunga Galaxy S2). Jeżeli macie jakieś propozycje, umieśćcie swoje typy w komentarzach – wybiorę z nich najciekawsze urządzenia i umieszczę w ostatnim odcinku tego cyklu. Grafiki: GeekSuper, Nokia;

The post Kupujemy jak najlepszego smartfona do 300 złotych appeared first on AntyWeb.

Pogoda, informacje, wideo – nowe, ładne wydanie TVN Meteo dla iPhone’a

$
0
0
tyt

„Pogodowa” kategoria aplikacji w każdym ze sklepów niemalże pęka w szwach. Można by rzec, że dla każdego znajdzie się coś miłego – od najprostszych po najbardziej rozbudowane, od najpiękniejszych i po najbardziej skomplikowane. Nowa, naprawdę ładna wersja aplikacji TVN Meteo ma jednak coś, czego u większości konkurencji nie znajdziemy.

Zacznijmy jednak od podstawowej funkcji aplikacji, czyli informowania nas o aktualnej pogodzie w bieżącej oraz wybranych lokalizacjach. Do zarządzania nimi wykorzystamy naturalnie wysuwany z lewej strony ekranu panel. Tam też możliwe jest włączenie wykorzystywanie naszego aktualnego położenia, by aplikacja od razu po otwarciu mogła zaserwować nam najnowsze dane i informacje. Bez problemu dodamy do listy i usuniemy konkretne miejscowości.

1

Główny ekran to przede wszystkim… aktualna temperatura oraz te prognozowane: maksymalna i minimalna w ciągu dnia. Przedstawiane są także prognozy na najbliższe 24h (przewijane w poziomie) oraz na najbliższe 15 dni (przewijane w pionie). Wszystko to wygląda bardzo fajnie, lecz całe wrażenie psuje nieco nudne tło, które według moich obserwacji zależne jest tylko od pory dnia. W odróżnieniu od aplikacji np. od Yahoo, gdzie w tle oglądamy tematyczne animacje, bądź zdjęcia miejscowości, TVN zastosował możliwie najprostsze rozwiązanie.

2

Nawigowanie pomiędzy miastami możliwe jest dzięki poziomemu gestowi w prawo lub w lewo. Przejściu towarzyszy zacinająca się animacja, co nie ma prawa mieć miejsca. Nie wiem dokładnie z czego wynika takie zachowanie aplikacji, ale pod uwagę brałbym „przeładowanie” aplikacji danymi lub nieumiejętne jej napisanie. Zapytać możecie skąd tyle informacji?

3

Otóż zaraz przy dolnej krawędzi ekranu znajdują się trzy zakładki. Pierwsza z nich to oczywiście pogoda, lecz dwie następne to wspomniana przewaga aplikacji nad konkurencją. W sekcji informacje znajdziemy różnego rodzaju newsy i teksty pochodzącej ze strony tvnmeteo.pl. Te podzielone są także na trzy kategorie: najważniejsze, najnowsze i prognoza. Trzecią, ostatnią zakładką jest wideo, gdzie jak sama nazwa wskazuje znalazły się różnej długości wideo przygotowywane przez stację TVN Meteo i nie tylko. Jest więc i co poczytać i co pooglądać – o ile oczywiście potrzebujemy czegoś więcej niż tylko graficzne i liczbowe przedstawienie warunków pogodowych na najbliższe dni.

The post Pogoda, informacje, wideo – nowe, ładne wydanie TVN Meteo dla iPhone’a appeared first on AntyWeb.

G3 Prime, czyli supersmartfon od LG

$
0
0
LG G3 2

Idea supersmartfonów ostatnio często przewija się w branżowych mediach. Mają to być podrasowane flagowce, które pomogą nakręcić sprzedaż modeli z najwyższej półki. Popyt na te ostatnie nie rośnie już tak dynamicznie, jak kilka kwartałów temu, producenci odczuwają to w wynikach sprzedaży. Chociaż rynek czeka na Galaxy S5 oraz HTC One M8 w wersji Prime, to ich premiery (ewentualne) może wyprzedzić inne wydarzenie – prawdopodobnie niedługo poznamy LG G3 Prime.

Od dobrych kilku miesięcy w branży krążą plotki dotyczące supersmartfonów niektórych producentów. Jak już wspominałem, prym wiodą tu modele HTC i Samsunsga. Trudno stwierdzić, czy modele istnieją i czekają na swoje premiery, ale szeroko pojęty rynek uznał już te wydarzenia za pewne. Podano sporo argumentów przemawiających na korzyść takiego rozwiązania, pokazano wiele zdjęć oraz grafik z przecieków i opisywano ewentualne zmiany (względem flagowców). Nadal jednak niewiele z tego wynika – Samsung i HTC jakoś nie chcą poszerzyć swoich ofert o modele Prime. Możliwe, że ubiegnie ich w tym korporacja LG.

Model LG G3 Prime nie będzie w znacznym stopniu różnił się od właściwego flagowca. Wspomina się o dwóch zmianach – na pokład podrasowanego smartfonu miałyby trafić procesor Qualcomm Snapdragon 805 oraz modem umożliwiający lepszą transmisję danych (oba elementy są ze sobą dość poważnie związane). Zmiany na miarę przełomu? Zdecydowanie nie – zwyczajna kosmetyka. To zamienianie świetnego komponentu trochę lepszym. Trudno jednak byłoby wskazać na podzespoły, które są ewidentną piętą achillesową G3 i wymagają wymienienia. Warto mieć na uwadze, że flagowiec LG pojawił się na rynku stosunkowo niedawno i po prostu nie zdążył się zestarzeć. Przynajmniej nie w taki sposób, który byłby w stanie zauważyć szeregowy klient.

Zagrywka LG to czysty marketing, chęć zrobienia szumu wokół swojej marki i flagowca stosunkowo niskim kosztem. Mam tu na myśli zarówno środki przeznaczone na reklamę (korporacja nie musi płacić, by o niej pisano), jak i wydatki związane ze stworzeniem samego telefonu: to nie jest kreowanie od podstaw nowego modelu, ale lekkie podrasowanie świeżego produktu. Ma sens? Z punktu widzenia firmy raczej tak – ryzykują niewiele, a mogą coś na tym ugrać. Zwłaszcza, że to nie ich marka była wcześniej wymieniana w kontekście supersmartfonów. Jeśli wprowadzą na rynek G3 Prime, to skupią na sobie uwagę, która była zarezerwowana dla Samsunga i HTC.

Skoro już o wprowadzaniu na rynek mowa, to należy napisać, że nie jest pewne, czy LG dostarczy ten model do sprzedaży na skalę globalną. Całkiem prawdopodobne, iż skupi się wyłącznie na Korei Południowej – klientów może tam zainteresować nowy modem będący chyba największym atutem słuchawki. Inni będą musieli obejść się smakiem, ale zawsze mogą rozważyć zakup zwyczajnego G3 – to w opinii wielu testerów świetny sprzęt stanowiący atrakcyjną alternatywę dla topowych urządzeń innych producentów.

Grafika: Jan Rybczyński

The post G3 Prime, czyli supersmartfon od LG appeared first on AntyWeb.

Facebook wprowadza opcję zapisywania na później

$
0
0
introducingsaved2

Żyjemy w czasach, w których ilość dostępnych informacji dalece przewyższa czas dostępny aby te informacje przyswoić. Do tego nie każda chwila na szybkie przejrzenie Facebooka jest równie dobra do przeczytania długiego artykułu, który został udostępniony przez któregoś z naszych znajomych. Dlatego serwisy robiące selekcję treści pod kątem naszych zainteresowań, jak i pozwalające zapisywać treści do przeczytania na później prężnie się rozwijają i mają wielu użytkowników. Tym dziwniejsze, że Facebook, który ma dostarczać wiele treści, funkcji zapisywania na potem dotąd nie miał.

Pierwszy raz o funkcji zapisywania do przeczytania na później, mającej pojawić się na Facebooku pisał Tomasz jeszcze w w połowie 2012 roku, kiedy to wybrana grupa użytkowników dostała taką możliwość. Sprawa przycichła. Drugi raz temat podają Konrad rok później, dziwiąc się, że tak potrzebna opcja nie została wprowadzona i żywiąc nadzieję, że planowane zmiany w aplikacjach Facebooka ponownie rozruszają temat. Wreszcie, pod dwóch latach od pierwszych testów Facebook uruchomił funkcje zapisywania i oficjalnie poinformował o tym w swoim newsroomie. Wreszcie wszyscy użytkownicy aplikacji mobilnych na Androida oraz iOS, a także użytkownicy Facebooka w przeglądarce będą mogli zapisywać informacje znalezione na swojej ścianie na potem.

introducingsave

Funkcja jest prosta w działaniu – linki, miejsca, programy telewizyjne, filmy czy muzykę będzie można zapisać, aby powrócić do nich później, w bardziej sprzyjających warunkach. W celu zapisania wystarczy odszukać przycisk zapisz w prawym dolnym rogu aktualności, bądź rozwinąć menu znajdujące się pod strzałką skierowaną w dół, w prawym górnym rogu posta. Wszystkie zapisane treści będzie można odszukać w specjalnej sekcji „Zapisane” znajdującej się w kolumnie po lewej stronie. Wszystkie zapisane elementy są domyślnie prywatne i widoczne tylko dla zapisującego, chyba, że zdecyduje się je udostępnić. Zapisane treści można będzie archiwizować, a także całkowicie usunąć również z archiwizowanych.

Oczywiście zapisane treści będą synchronizowane pomiędzy urządzeniami, nie ma więc znacznie czy zapiszemy je na telefonie, tablecie czy komputerze, wszędzie będzie można je odczytać. Będą również podzielone na kategorie, co ułatwi odnalezienie tego czego aktualnie szukamy. Facebook będzie okresowo przypominał i zapisanych informacjach, umieszczając je na tablicy, a także będą się one pojawiać w wynikach wyszukiwania. Co najważniejsze, funkcja ma tym razem trafić do wszystkich w przeciągu najbliższych paru dni. Jest już nawet polskojęzyczny dział pomocy dotyczący tego tematu.

introducingsave3

Zmiana jest na rękę zarówno użytkownikom – nie każdy rodzaj treści udostępnianej na Facebooku można zapisać w Pocket, bo część treści jest po prostu elementem serwisu społecznościowego, a nie linkiem do artykułu; jak i samemu Facebookowi, który zatrzymuje użytkowników powracających do treści w obrębie swojego serwisu. Tym bardziej nie umiem zrozumieć, czemu aż dwa lata zajęło wprowadzenie tak prostej i przydatnej funkcji. Tak czy inaczej, użytkownicy największego serwisu społecznościowego mają powody do zadowolenia.

The post Facebook wprowadza opcję zapisywania na później appeared first on AntyWeb.

Dobra wiadomość dla rowerzystów – Google uaktualnił aplikację Mapy. Aktualizacja sklepu Play już do pobrania

$
0
0
2014-07-23_110737

Jedną z moich ulubionych aplikacji na urządzenia mobilne pozostają Mapy Google, które wczoraj uchroniły mnie przed staniem w 40 minutowym korku, prowadząc opłotkami, których nie miałem szansy znać. Mapy przydają się nie tylko kierowcom. Jakiś czas temu Google prowadził oznaczenia tras rowerowych na mapę i uwzględnił je przy wyznaczani trasy dojazdu dla rowerzystów. Ostatnia aktualizacja przynosi dla rowerzystów więcej nowości – pod każdą wyznaczoną trasą wyświetlany jest wykres zmiany wysokości, a także wyrażona liczbowo suma podjazdów i zjazdów.

Dlatego rowerzyści, zamiast kierować się czasem dojazdu czy odległością, mogą wybrać trasę z najmniejszą ilością podjazdów, lub wręcz odwrotnie, jeśli trenują kondycję, mogą wybrać drogę, która zawiera największą ilość podjazdów. Każdy, kto często jeździ na rowerze wie, że pokonanie kilkakrotnie dłuższej trasy w płaskim ternie może być łatwiejsze, niż pokonanie znacznie krótszej drogi w terenie górzystym. Pod warunkiem, że jest możliwy wybór, a cel wędrówki nie znajduje się po prostu na szczycie wzniesienia, na które tak czy siak trzeba podjechać.

2014-07-23_115707

W wersji anglojęzycznej Mapy mają do zaoferowania jeszcze więcej, wprowadzając komendy głosowe, które bez dekoncentrowania pozwolą sprawdzić przewidywany czas dojazdu, następny zakręt, wyświetlić oddalony widok całej trasy czy pokazać ruch na drodze. Tej funkcji niestety w polskiej wersji nie znalazłem. Jest za to łatwiejsze przełączanie się pomiędzy wynikami wyszukiwania w formie mapy lub listy. Pojawił się też nowy filtr wyszukiwania „twoje miejsca”, który wyświetla tylko zapisane bądź ocenione lokalizacje.

2014-07-23_114859

Serwis Android Police odkrył również, że Google pracuje nad zaktualizowaniem funkcji „Zobacz w pobliżu”, która ma zyskać więcej funkcji, między innymi możliwość wyboru pory dnia. Wówczas mapy pokażą jedynie te miejsca które będą otwarte, np. wieczorową porą będą to puby i kina, a nie biblioteki. Zmieni się również wygląd kart informacyjnych, pojawią się nowe kategorie, a sama funkcja dostanie nowy przycisk, który zamiast w wysuwanym z boku menu, trafi w prawy dolny róg mapy, zaraz obok funkcji powrócenia do widoku aktualnej lokalizacji. Funkcja na razie jest testowana i nie wiadomo dokładnie kiedy zostanie wdrożona, ani jaki będzie ostatecznie jej wygląd, ale niewątpliwe Google chce dostarczać lepszych informacji dotyczących najbliższego otoczenia.

Nowy sklep Google Play już jest

To nie jedyna aktualizacja, Google rozpoczął udostępnianie nowej wersji sklepu Google Play, z całkowicie nowym wyglądem typu Material Design, o którym wcześniej pisał Tomasz Popielarczyk. Jak widzicie zrzuty ekranu dotyczące map zrobiłem już w nowej wersji sklepu. Teraz zaktualizowany sklep otrzymał znacznie więcej różnego rodzaju animacji, które prezentują się estetycznie i nie przeszkadzają w korzystaniu z najistotniejszych funkcji. Najwięcej zmieniło się na stornach poszczególnych aplikacji – jeśli aplikacja posiada promujące ją wideo, niezależnie od zrzutów ekranu, będzie się ono znajdowało się w nagłówku, u samej góry karty aplikacji.

2014-07-23_110758

W nowej wersji sklepu aplikacje, których jeszcze nie zainstalowaliśmy, w głównym widoku będą oferowały tylko opis, bez listy zmian, a z kolei zainstalowane aplikacje zamiast opisu będą wyświetlały listę zmian z ostatniej aktualizacji, bez opisu. Takie podejście jest uzasadnione i zmniejsza ilość zbędnych elementów na ekranie, czyniąc dostęp do informacji bardziej efektywnym. W obu przypadkach będzie można zobaczyć pełny opis i listę zmian klikając nań, lecz teraz stanowią one zupełnie osobne ono w trybie pełnoekranowym, w którym dodatkowo umieszczone są informacje na temat programisty, wersji, rozmiaru, daty aktualizacji itp.

Jeśli nie chcecie czekać, aż sklep automatycznie się zaktualizuje, możecie pobrać plik instalacyjny APK z serwisu Android Police i zaktualizować sklep Google Play już dziś.

The post Dobra wiadomość dla rowerzystów – Google uaktualnił aplikację Mapy. Aktualizacja sklepu Play już do pobrania appeared first on AntyWeb.

Viewing all 64544 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>