Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 64544 articles
Browse latest View live

Vantablack: najczarniejszy z czarnych

$
0
0
vantablack

Podejrzewam, że wielu z Was kojarzy obraz Czarny kwadrat na białym tle (jeśli ktoś nie kojarzy, to zapewniam, że tytuł oddaje w pełni fabułę). Dzieło Kazimierza Malewicza świat poznał prawie sto lat temu i do dzisiaj wzbudza ono poważne dyskusje – nie tylko wśród krytyków sztuki i koneserów. Możliwe, że niedługo powstanie udoskonalona wersja obrazu, ale tym razem zamiast farby olejnej wykorzystany zostanie materiał Vantablack. Oto czerń prawie idealna.

Od wczoraj przyglądam się zdjęciom prezentującym wspomniany przed momentem materiał i próbuję sobie wyobrazić jego wykorzystanie w życiu codziennym: stół przykryty takim obrusem, spodnie i koszulę, dywan. Sam nie wiem, co chciałbym zobaczyć najbardziej. Na dywanie ludzie pewnie baliby się stawać, na człowieka odzianego w Vantablack patrzyliby z konsternacją. Nie będę się silił na opisy postaci w takim stroju, bo nie jestem pewien efektu.

Pewnie zastanawiacie się, o co w tym wszystkim chodzi, wiec już tłumaczę. Brytyjska firma Surrey NanoSystems stworzyła materiał, który można określić mianem najczarniejszego na świecie. Pochłania aż 99,96% padającego nań światła, a to po pierwsze, oznacza nowy rekord, a po drugie, wywołuje piorunujące wrażenie u obserwatora. Człowiek nie jest po prostu w stanie stwierdzić, jak wygląda przedmiot powleczony tym wynalazkiem. Super czarny materiał nie powstał jednak po to, by szokować ludzi – znajdzie się dla niego zastosowanie w branży nowych technologii.

Vantablack zbudowany jest z nanorurek węglowych (każda 10 tys. razy cieńsza od ludzkiego włosa), a jego produkcja to drogi proces. To oznacza, że novum tanie nie będzie i raczej nie zobaczymy rzeczy, o których wspominałem przed momentem – materiał zostanie wykorzystany przede wszystkim przez przemysł kosmiczny i zbrojeniowy. Na jego korzyść przemawia nie tylko fakt, iż świetnie absorbuje światło – jest przy tym bardzo wytrzymały, świetnie przewodzi ciepło, a proces wytwarzania nie wymaga bardzo wysokich temperatur. To podobno robi różnicę, ponieważ stwarza zupełnie nowe możliwości.

Jak już wspomniałem, Vantablack nie jest i przez długie lata nie będzie materiałem tanim, można zapomnieć o jego użytkowaniu na masową skalę. Wypada jednak wybiec wyobraźnią o kilka dekad wprzód i zastanowić się, czy najczarniejszy z czarnych materiałów cieszyłby się naszym uznaniem? Szybko przystosowalibyśmy się do jego obecności w naszym życiu, czy też przepadłby ze względu na swe właściwości? Na jego korzyść przemawia oczywiście fakt, że czarny kolor wyszczupla – w tym przypadku do granic możliwości.

The post Vantablack: najczarniejszy z czarnych appeared first on AntyWeb.


Google się stara, czyli kolejne podejście do Google Drive

$
0
0
Zrzut ekranu 2014-07-16 o 19.51.06

Dysk Google w oczach wielu ludzi jest produktem idealnym, łączącym wygodę pracy w chmurze za pomocą dowolnego komputera i urządzenia mobilnego wraz z możliwościami kooperacji, co niewątpliwie przydaje się w firmach, społecznościach i tego typu wspólnych projektach.

Google Drive wraz z Google Docs odkryłem zaraz po jego premierze, co tak właściwie było w tym czasie równoznaczne z posiadaniem urządzenia z Androidem. Z rozwiązań chmury korzystałem bardzo rzadko, aż do czasu, gdy kupiłem swoje pierwsze urządzenie z Windows Phone i przekonałem się, że Google Drive ma sens, choć w tym przypadku byłem zmuszony do korzystania ze SkyDrive – w końcu Google nadal nie wspiera Windows Phone. Niewątpliwą zaletą dysku i dokumentów Google jest ich spójny interfejs, możliwość kontynuowania pracy na różnych urządzeniach oraz możliwość edycji jednych dokumentów wspólnie, udostępniając naszym współpracownikom dokumenty lub całe katalogi z całym drzewem podkatalogów – niczym jak firmowa sieć LAN, tylko że za pośrednictwem sieci Internet i za pomocą wszystkich urządzeń jakie mamy (o ile działają pod kontrolą Androida, iOS, Blackberry OS i Sailfish OS – choć w przypadku dwóch ostatnich mówimy tu o uruchamianiu aplikacji Androida), również poza biurem. Google Drive działa na zasadzie katalogu uruchomionego w przeglądarce, dlatego też możemy tworzyć tu foldery, przenosić, tworzyć i usuwać dokumenty, rozpakowywać archiwa .zip i .rar oraz otwierać większość popularnych formatów dokumentów łącznie z OpenOffice-owym .odt. W skład dysku Google wchodzi pakiet biurowy Dokumenty Google, a dostęp do naszej chmurowej przestrzeni zyskamy za pomocą dowolnej przeglądarki internetowej w komputerze PC, za pomocą natywnych aplikacji w systemach Android i iOS oraz aplikacji natywnych dla systemów Windows i OS X.

OS X + Windows Phone + Google Drive= uśmiech przez łzy

Pod koniec czerwca Konrad pisał o tym, że Google odświeżyło wygląd dokumentów wchodzących w skład Google Drive, tym samym dodając możliwość bezproblemowego tworzenia i edytowania plików w formatowaniu znanym nam z pakietu Microsoft Office. Los Google Docs podzielił również Google Drive, który teraz wygląda bardziej minimalistycznie, celując w promowany przez Google „Material Design”, zaprezentowany po raz pierwszy w Androidzie L. Zrzut ekranu 2014-07-16 o 19.00.06 Z osobistych powodów muszę korzystać z Google Drive, które od jakiegoś czasu jest dla mnie najwygodniejszym narzędziem pracy zaraz po pakiecie iWork w OS X. Wszystko to za sprawą klienta natywnego Google Drive dla OS X, który pozwala na umieszczenie dokumentów i plików z chmury Google na dysku twardym naszego komputera, dzięki czemu zyskujemy błyskawicznie szybki dostęp do zasobów naszego dysku Google bezpośrednio z Explorera/Findera. Zrzut ekranu 2014-07-16 o 18.58.12Po dwóch dniach korzystania z natywnego dysku Google w systemie OS X doszedłem do wniosku, że praktycznie nie korzystam już w webowego klienta tej usługi, a to dlatego, że dzięki aplikacji mogę przemieszczać się po zasobach mojej przestrzeni dyskowej na serwerach Google znacznie szybciej, co przynajmniej odrobinę oszczędza mój czas. Dwukrotne kliknięcie dokumentu X w formacie Microsoft Office powoduje, że plik otwierany jest za pomocą pakietu Office 2011 for Mac lub iWork i zapisuje się na dysku Google, który po zapisaniu nowego stanu dokumentu synchronizuje się pod względem zmian na dysku Google, a następnie z naszymi wszystkimi urządzeniami z dostępem do chmury. W przypadku plików „natywnych” dokumentów Google dwukrotnie kliknięcie ikony pliku przenosi nas do nowego okna/karty domyślnej przeglądarki uruchamiając edycje wybranego przez nas dokumentu – ciekawie to rozwiązano, choć przyznam się wam szczerze, że oczekiwałem raczej instalującego się w systemie pakietu Google Docs pracującego również w trybie offline. Podsumowując, OS X jest systemem lubianym przez Google, dlatego też praca z chmurą korporacji z Mountain View na komputerach z jabłuszkiem jest bardzo szybka i wygodna – odmiennie do np. dystrybucji Linuksa. Zrzut ekranu 2014-07-16 o 19.18.15Niestety, usługa Google potrafi również pozdrowić nas jakże serdecznym środkowym palcem, głównie wtedy, gdy jesteśmy użytkownikami systemu mobilnego innego od Androida i iOS. Windows Phone 8 staje się coraz popularniejszy, tak więc czy Google wydało klienta natywnego Google Docs i Google Drive na ten system? Nie i najpewniej szybko tego nie zrobi. Naturalnie, problem nie leży tu po stronie Microsoftu (choć można w tym doszukiwać się historii sprzed lat, a było tego sporo), a po stronie Google, które bardzo lubi wspierać jedyny słuszny system mobilny oraz swoje największe źródło dochodów – iUrządzenia wszelkiego rodzaju.

Jestem posiadaczem urządzenia z Windows Phone i muszę skorzystać z danych znajdujących się na dysku Google, co mogę zrobić?

Jedną z ciekawych alternatyw oficjalnego klienta Google Drive, którego użytkownicy Windows Phone 8 używają praktycznie od dnia premiery Lumii 620 jest aplikacja Google Drive on Windows Phone. Bez nazwy Program ten jest najwygodniejszą metodą otwierania i przeglądania dokumentów w dysku Google oraz dobrą metodą katalogowania naszych plików za pomocą telefonu z Windows Phone. Dużą wadą tego rozwiązania jest to, że niestety nie mamy możliwości zapisywania edytowanych dokumentów na przestrzeni naszej chmury internetowej, a to dlatego, że program odczytuje pliki tekstowe jako pliki tylko do odczytu – lepszy rydz niż nic, choć półśrodki nie są dla mnie.

Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać…

To, że muszę i chce korzystać z dysku Google, jest kwestią bezapelacyjną, choć problem, jak zwykle tkwi w szczegółach. OneDrive, jak i Google Drive są dla mnie dobrymi usługami, z których korzystam każdego dnia i nie potrafiłbym się pozbyć jednej z nich – po prostu, w moim ekosystemie tworzą one całość. Niestety więcej czasu spędzam w ekosystemie Google, dlatego też po wyjściu z mieszkania bez Macbooka czuje się jak bez ręki, mogąc jedynie podglądać tekst i komentarze w dokumentach tworzonych lub edytowanych przez moich współpracowników. Czekam na dzień, w którym jakiś programista opublikuje wreszcie program umożliwiający bezproblemową obsługę Google Drive i Google Docs na mojej Lumii 920 – pytanie brzmi, czy ten dzień kiedykolwiek nadejdzie?

Podsumowując – korzystam z Google Drive. Miałem od niego dłuższą przerwę jednak wróciłem do niego z przyjemnością i uznaję go za najlepszą usługę tego typu, która służy i wygląda dobrze, choć brakuje jej klientów na mniej znane platformy, takie jak Linux, Windows Phone, Windows 8 (Modern), czy Blackberry OS.

The post Google się stara, czyli kolejne podejście do Google Drive appeared first on AntyWeb.

Oto nowa odsłona Dysku Google

$
0
0
11

Nowy pomysł Google na wygląd interfejsu stał się głównym tematem tegorocznego Google I/O. Na wprowadzenie pierwszych zmian nie musieliśmy długo czekać, ponieważ od kilku dni firma sukcesywnie wprowadza zmiany w swych usługach, a na pierwszy ogień poszedł Dysk Google, którego nową odsłonę już sprawdziliśmy.

Ciężko nadążyć za rozwojem usług w chmurze. Co chwilę któraś z firm wprowadza ciekawą nowość, która nie zawsze, choć często przekonuje nas do “przesiadki”. Zdaniem kilku moich znajomych najlepiej jest po prostu wykorzystywać wszystkie dawane okazje, czyli posiadać aktywne konta w większości usług. Przy odpowiedniej organizacji jest to możliwe i przyznam, że od dłuższego czasu jednocześnie wykorzystuję nawet 4 usługi w chmurze, każdej z nich przypisując konkretne “zadania” i sposób wykorzystania. Dysk Google skusił mnie niską miesięczną ceną za przestrzeń i tak za niecałe 8 złotych dysponuję ponad 100 gigabajtami przestrzeni (plus dodane w ostatnich dniach 50GB na okres dwóch lat). Tym bardziej ucieszyła mnie wiadomość o wdrażaniu nowego wyglądu i funkcji w Dysku Google.

22

Pierwsze na co zwrócimy uwagę to odświeżony wygląd, nawiązujący do wszystkiego o czym słyszeliśmy i o czym przeczytaliśmy na przestrzeni ostatnich tygodni. Sporo zależy od tego jaki porządek utrzymujemy na naszym dysku (mnie z pewnością czekają… letnie porządki), lecz faktycznie wszystko wygląda teraz znacznie przejrzyściej i czytelniej. O wiele lepiej prezentuje się także widok miniatur – do niedawna ikony folderów były po prostu zbyt duże i przez to przeglądanie większej ilości plików było niewygodne. W nowej odsłonie foldery są zebrane w górnej części strony, zaś poniżej widoczne są miniaturki plików i ich ewentualny podgląd. Nawigacyjna lista po lewej stronie została uprzątnięta i nie znajdziemy tam już przycisku “Więcej” czy sekcji “Offline”. Sama funkcja offline została na całe szczęście zachowana i można ją uruchomić lub wyłączyć w ustawieniach. Nowa wersja Dysku Google pozwala na wywołanie panelu Ustawień bez przechodzenia do specjalnej podstrony – wszystko wyświetla się w dodatkowym okienku “nad” zawartością Dysku.

33

To co odczujemy najbardziej, to próba sprowadzenia webowej odsłony Dysku Google do roli kolejnego katalogu. Oznacza to, że od teraz pojedyncze kliknięcie będzie jedynie zaznaczało obiekt – folder lub plik – zaś podwójne kliknięcie spowoduje jego otwarcie. Dzięki temu zdecydowanie łatwiejsze będzie teraz wykorzystanie funkcji zaznaczania wielu elementów i przenoszenia ich pomiędzy katalogami z użyciem “przeciągania i upuszczania”.

44

Google skutecznie realizuje swój plan odmiany wizualnej swoich usług od dłuższego czasu. Niezwykle dobrą wiadomością jest to, że aktualnie głównym celem jest ujednolicenie interfejsu usług i aplikacji na kilku platformach, czego pierwsze efekty możemy oglądać już teraz, obserwując wersje webowe usług i zapowiedzianego Androida “L”. Na takie zmiany czekaliśmy dość długo, lecz powinno nas cieszyć przede wszystkim to, że Google pomimo ogromnej rozpiętości swoich działań jest w stanie przykuwać coraz większą uwagę do takich detali, szczegółów, które na początku mogą zostać niezauważone, ale robią sporą różnicę w codziennym użytku.

The post Oto nowa odsłona Dysku Google appeared first on AntyWeb.

Vapshot: koniec z piciem alkoholu – ludzie będą się nim zaciągać

$
0
0
Vapshot

E-papierosy już dawno zadomowiły się w naszej rzeczywistości: dzisiaj nie dziwi widok człowieka z elektronicznym papierosem w dłoni albo na smyczy zawieszonej na szyi. Przybywa też punktów, w których można kupić towar tego typu. Biznes urósł do sporych rozmiarów, więc zainteresowały się nim odpowiednie służby, unijni (ale nie tylko) urzędnicy i media. Możliwe, że za jakiś czas równie duże emocje co e-papierosy będzie wywoływać nowy sposób wchłaniania alkoholu – szykujcie się na alko inhalacje…

Trafiłem wczoraj na film prezentujący urządzenie o nazwie Vapshot. Początkowo myślałem, że to ściema i jakiś studencki żart, ale chyba mamy do czynienia z prawdziwym biznesem. Firma nosząca taką nazwę, jak ich produkt, pojawiła się w cenionych mediach, strona prezentuje się profesjonalnie i wygląda na to, że ktoś naprawdę zamierza zrobić biznes na nowym sposobie serwowania (i spożywania) napojów wyskokowych. Początkowe zdziwienie szybko ustąpiło miejsca słowom uznania. I nie dlatego, że czekałem na takie rozwiązanie – raczej nie będę jego odbiorcą. Twórcy wykazali się jednak kreatywnością i przebojowością, jestem przekonany, iż to nomen omen zaprocentuje i przyniesie im niezłe zyski. A przy tym zmieni trochę okoliczności przyrody w klubach, na masowych imprezach i ulicach zatłoczonych miast.

Polecam wspomniany już film:

Firma ewidentnie chce pokazać, że stworzyła coś nowoczesnego, innowacyjnego i z nutką nauki. Młodzieżowe, hipsterskie, a przy tym świeże technologicznie. I dostępne od ręki: płacisz od 700 do 900 dolarów (w zależności od modelu), dopłacasz kilkadziesiąt dolarów, jeśli chcesz zestaw specjalnych kubków i masz bajerancką maszynę do robienia parowych drinków albo miksów: alkohol w stanie ciekłym i gazowym. Podręczne laboratorium, które szybko pojawi się w barach, akademikach i wszelkiego typu imprezowniach. Podejrzewam, że w domach również.

Wedle zapewnień twórców, prezentowana metoda spożywania alkoholu jest bezpieczna. O ile oczywiście stosuje się ich maszynę – ta posiada odpowiednie atesty. Na temat wpływu na zdrowie inhalacji w większych dawkach i w dłuższej perspektywie nie będę się wypowiadał, ale podejrzewam, że efekty są takie same lub zbliżone do tych, jakie wywołuje ciekły alkohol. Pewnie i z tym można przedobrzyć i niedługo pojawi się seria artykułów podobna w treści do tych opisujących słynne już neknomination.

Na amerykańskim rynku Vapshot może się stać hitem wakacji, po jakimś czasie dotrze też pewnie do Europy, nasz kraj nie będzie wyjątkiem. Technologia znowu namiesza w naszej rzeczywistości – może się pojawić liczna grupa osób przekonujących, że picie alkoholu jest passé. Żeby być na czasie konieczne staną się inhalacje (ale czy to właściwie jest inhalacja?). Osobiście chyba pozostanę przy staromodnych metodach, bo w stronę tradycji warto czasem zrobić ukłon. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku – wszak wiadomo, że alkohol to trucizna…

Źródło informacji oraz grafik: vapshot.com

The post Vapshot: koniec z piciem alkoholu – ludzie będą się nim zaciągać appeared first on AntyWeb.

Jibo zamieszka w moim i Twoim domu

$
0
0
10300624_1444853989109738_6393289123168542161_n

Wizja humanoidalnych robotów, mających towarzyszyć w naszym codziennym życiu, jest znana każdemu. Wiemy również, że wizja przyszłości, przedstawiana przez pisarzy, czy futurologów, jest bardzo daleka od realizacji. Przynajmniej na masową skalę. Jednak wciąż powstają projekty, inspirujące się taką wizją i podążające ku urzeczywistnieniu takiej wizji. Bardzo możliwe, że to właśnie Jibo rozgości się w naszych domach i stanie się kolejnym domownikiem.

Jibo to projekt, który pojawił się niedawno w serwisie Indiegogo. Jest to robot, który ma zyskać miano pierwszego rodzinnego robota. Czy rzeczywiście stanie się on kolejnym członkiem rodziny? Przedstawiony prototyp urządzenia zapowiada się bardzo obiecująco i odważniejsze osoby zapewne nie wykluczają takiego przebiegu wydarzeń.

Jibo to stacjonarny robot, przypominający swoim wyglądem i gabarytami lampkę, jaką można zobaczyć na stolikach, czy komodach w wielu domach. Robot Jibo wykonany został z aluminium, plastiku oraz szkła. Jego twarzą jest dotykowy ekran o przekątnej 5,5 cala oraz rozdzielczości HD. Usta zastępują dwa głośniki bardzo dobrej jakości, o czym mówią twórcy urządzenia. Oczami Jibo są dwie wbudowane kamery. Dodatkowo Jibo posiada wbudowane doświetlające diody LED oraz szereg czujników, które pozwalają zlokalizować kierunek, z którego dobiega do robota dźwięk. Dodatkowo bez problemu robot rozpozna naszą twarz, ale również odnotuje sytuację, w której go dotkniemy.20140714211608-monsoon3_360_normalLoopingMode_50_100_0

Na obecnym poziomie rozwoju projektu Jibo jest zasilany wprost z gniazdka elektrycznego, ale jak zapowiadają twórcy, jest on przystosowany, by w przyszłości korzystać z zasilania akumulatorowego. Z otoczeniem, w tym z naszym smartfonem z zainstalowaną aplikacją mobilną, robot połączy się przy pomocy Bluetooth oraz Wi-Fi. Ten oparty na Linuksie robot nie ma być kolejną ozdobą pokoju, a aktywnym uczestnikiem domowych wydarzeń.20140716030312-Andy_debugging_demo_JIBO

Po pierwsze, dzięki zamontowanym kamerom potrafi rozpoznawać i śledzić osoby, znajdujące się w jego otoczeniu. Bez trudu może wykonać zdjęcie, nagrać filmik, czy umożliwić wideo-rozmowę. Co prawda włada tylko językiem angielskim, ale usłyszy nas i nasze komendy nawet z odległego pokoju. Jibo ma posiadać sztuczną inteligencję i tak jak dziecko wraz z czasem będzie uczył się z nami żyć. Będzie poznawał nasze przyzwyczajenia. Jibo to także personalny asystent, który podpowie nam, że już czas udać się na zaplanowane w kalendarzu spotkanie.20140715210800-recognize_your_face20140715210837-ReadandTellStories20140715211011-Capture_Everyone_Smiling_text20140715211029-Read_Important_Messages

Odczyta nam również wiadomości, jak i zredaguje odpowiedź na SMS, podczas gdy my będzie gotowali. Wystarczy podyktować mu jego treść. Jeśli w domu jest dziecko, to bez trudu przeczyta i opowie bajkę, czy też inną historię, którą okrasi dodatkowymi obrazkami, wyświetlanymi na jego „twarzy”. Mimo tego, że robot nie posiada możliwości poruszania się, to dzięki obrotowej konstrukcji ma nadrabiać swoje braki i tym samym ma go być pełno w całym domu.jibo

Nie sposób nie odnieść wrażenia, że ten, kosztujący 499 dolarów, robot ma aspiracje, by na dobre się zadomowić w naszych domach. W dodatku koncepcja wydaje się bardzo ciekawa i nie powinna odstraszać potencjalnych nabywców. Sukces tego projektu zależy od tego, jak bardzo przedstawiana przez twórców wizja rozminie się z rzeczywistością. Jeśli nie będzie dużego dysonansu w tej kwestii lub finalny Jibo zaproponuje jeszcze więcej albo lepiej dopracowane funkcje, za jakiś czas tak jak w domu posiadamy mikrofalówki, piekarniki, odkurzacze, tak posiadać będziemy Jibo. Jednak pozostanie nam trochę poczekać, bo pierwsza konsumencka wersja ma być gotowa w grudniu 2015 roku. Sporo czasu pozostało do tego momentu, ciekawe, czy konkurencja nie będzie szybsza.

The post Jibo zamieszka w moim i Twoim domu appeared first on AntyWeb.

Najpierw wytykają palcem, potem robią to samo

$
0
0

Urzędnicza schizofrenia, trolling czy ratowanie resztek godności? Trudno jednoznacznie określić przyczyny najnowszej inicjatywy wrocławskiego MPK. Faktem jednak pozostaje, że stolica Dolnego Śląska nad podziw często czerpie wzorce zachowań ze skeczów Monty Pythona. Próżno więc szukać jakiejkolwiek logiki w działaniach przewoźnika, który najpierw uznał, iż informowanie w sieci o kontrolach biletów stanowi namawianie do oszustwa, a następnie… sam postanowił o takich kontrolach informować.

Burza w szklance wody

Pamiętacie aferę z aplikacją „Mam kanara”? Kilku przesympatycznych programistów wystartowało w ramach konkursu HackWro i stworzyło program, który pozwala użytkownikom komunikacji miejskiej informować się wzajemnie o tym, gdzie można natknąć się na kontrolę biletów.

O aplikacji słyszał mało kto do momentu, gdy absolutnie mistrzowsko zareklamowało ją właśnie… wrocławskie MPK, robiąc z igły widły. Podejrzewam, że autorzy programu nadal są wdzięczni pani rzecznik Agnieszce Korzeniowskiej, która swym atakiem wręcz wypromowała aplikację.

- (Aplikacja) jest skandaliczna, zachęca ludzi do bycia nieuczciwymi. My z naszymi pasażerami zawieramy niepisaną umowę społeczną, w myśl której za przejazdy komunikacją miejską trzeba zapłacić kupując bilet. A tego typu aplikacje mają na celu namawianie ludzi do oszustwa – mówi Agnieszka Korzeniowska z MPK. Jak podkreślają w MPK, autorom najwyraźniej zabrakło wrażliwości społecznej i wyczucia. Przedstawiciele przewoźnika tłumaczą, że rację mają internauci komentujący, że skoro kogoś stać na smartfona, to stać go i na bilet. – Będziemy analizować też całą sprawę pod kątem prawnym. Postaramy się, by ta aplikacja zniknęła – zapowiada Agnieszka Korzeniowska. (źródło)

Pańskie oko konia tuczy?

Opisując wówczas tę sytuację, stwierdziłem, że należałoby najpierw zapytać, na czym bardziej zależy przewoźnikowi – na tym, by ludzie kupowali bilety, czy raczej, by jeździli na gapę i płacili kary znacznie przewyższające wartość biletu?

Łatwo wyliczyć, że na takich właśnie opłatach MPK zarobi najwięcej. Nie ma więc jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kto tu bardziej dba o uczciwość i prewencję – przewoźnik czy autorzy aplikacji. Jedno jest pewne – MPK nie wzięło pod uwagę (przypadkiem lub celowo) prewencyjnej funkcji aplikacji. A przecież ta jest oczywista, nawet dla urzędników, czego dowodzi wypowiedź Jerzego Dobaczewskiego, dyrektora Zarządu Transportu Miejskiego w Gdańsku:

– Uważamy, że aplikacja może okazać się bardzo przydatna. Jej użytkownicy widząc „kanara” na trasie, mają do wyboru: wysiąść z pojazdu, zostać w pojeździe i przyjąć wezwanie do uiszczenia wynoszącej 180 zł opłaty dodatkowej albo skasować bilet za 1,50 czy 3 zł. Wysiadka z pojazdu w drodze do szkoły, pracy, lekarza czy też na ważne spotkanie rodzi określone konsekwencje. W nieskończoność uciekać przed kontrolą przecież nie można. Natomiast kto ma zakupiony bilet, dzięki aplikacji skasuje go i poda go do kontroli. Co się bardziej opłaca? Rachunek jest przecież bardzo prosty. (źródło)

Cieszy taka uczciwość w Gdańsku. Gorzej, że nie widać podobnej we Wrocławiu…

Zapomniał wół, jak cielęciem był

Stare, zacne i jakże mądre polskie przysłowie! Doskonale możemy je zastosować w przypadku sytuacji wrocławskiej. Oto bowiem najpierw MPK rusza z krucjatą przeciw aplikacji „Mam kanara”, oskarżając twórców nie tylko o brak wrażliwości społecznej i wyczucia, ale wręcz o namawianie innych do oszustwa, a następnie… samo oferuje podobny system (sic!).

W oficjalnym serwisie pasazer.mpk.wroc.pl pojawiła się zakładka pt.„Na tych liniach spotkasz dzisiaj kontrolerów”. Póki co po kliknięciu nań pojawia się informacja, że strona jest w przygotowaniu, ale machina informacyjna już ruszyła:

- Nawet jeśli ktoś dawno nie spotkał kontrolera, dzięki tym informacjom będzie miał świadomość, że kontrola biletowa odbywa się każdego dnia w całym mieście. Naszym celem jest działanie prewencyjne. Chcemy, by pasażerowie kupowali bilety, a nie płacili „mandaty” – dodaje Agnieszka Korzeniowska. (źródło)

Pardon, excuse moi, czy to ta sama Agnieszka Korzeniowska, czy może to tylko niesamowita zbieżność nazwisk? Bo zestawienie jej wypowiedzi w sprawie „Mam kanara” i klonowanej przez MPK inicjatywy daje wynik jednoznaczny: „it doesn’t compute”. Wszak jeśli informacja o kontrolach nie jest prewencyjna, to jakżeż może być prewencyjna??? Ba, jeśli takowa informacja jest efektem braku wyczucia i wrażliwości społecznej, to jakim cudem takim brakiem wykazuje się teraz oficjalnie wrocławskie przedsiębiorstwo?

No dobrze, powiecie, każdy ma prawo przyznać się do błędu. I owszem, zgadzam się w całej rozciągłości. Sęk w tym, że MPK się do błędu w żaden sposób nie przyznało. Nie padły słowa przeprosin (a przynajmniej ja na takowe nie trafiłem) od pani rzecznik. Mało tego, okazuje się, że:

W MPK zapewniają, że decyzja o publikowaniu informacji o liniach, gdzie będą pojawiać się kontrolerzy, nie ma związku z tego typu aplikacjami. (ibidem)

Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie…

I chyba właśnie taki model tu obserwujemy. Co wolno MPK, to nie wam, programistyczne smrody. U was to się nazwa nakłanianie do oszustwa, u nas – misja i prewencja.

Tymczasem powtórzę to, co napisałem pod adresem przedsiębiorstwa już wcześniej – miast opowiadać głodne kawałki, powinno się raczej zainwestować w porządny marketing – np. przedstawić statystyki wymierzonych kar wskazujące na to, że nie warto jechać na gapę, a następnie wprowadzić ciekawe promocje i porządnie zareklamować bilety okresowe. Tylko czy naprawdę MPK chciałoby, by każdy kupował bilety miesięczne lub kwartalne? Szczerze wątpię. I tu jest pies pogrzebany.

Reasumując, w misję prewencyjną MPK wierzę jak we wpływ Księżyca na dorożkarstwo w Kenii. A twórcom „Mam kanara” należą się ze strony urzędników solidne przeprosiny. Amen.

The post Najpierw wytykają palcem, potem robią to samo appeared first on AntyWeb.

Pisanie na klawiaturze bez… klawiatury – ciekawy koncept, ale to chyba lekka przesada

$
0
0
003

Z jednej strony podobają mi się takie niejako futurystyczne projekty, lecz z drugiej strony obawiam się, że w pewnym momencie zaczniemy przesadzać z tą „innowacyjnością” próbując poprawić to, co jest po prostu dobre. Według autorów AirType typowy sposób pisania na klawiaturze to przeżytek – czas na coś nowego.

To, w jaki sposób dziś wprowadzamy tekst korzystając z laptopów, tabletów i smartfonów, to projekt zapoczątkowany 150 lat temu. Stukanie w klawiaturę lub ekran dotykowy wydają się czymś naturalnym i niemal codziennie można natrafić na nowe propozycje tego, jak takie klawiatury mogą wyglądać. Część użytkowników smartfonów zdecydowała się na klawiatury typu „swype” wykorzystujące ekran dotykowy do wprowadzania tekstu za pomocą gestów. Autorom AirType to nie wystarcza. Uważają oni, że da się to zrobić jeszcze lepiej.

005

Za wszystkim stać mają dwie opaski znajdujące się na dłoniach osoby piszącej. Mają one rozpoznawać i analizować to w jaki sposób wprowadzamy tekst na zwykłej klawiaturze i umożliwić to nawet wtedy, gdy jej zabraknie. Muszę przyznać, że oglądając wideo przedstawiające sam koncept miałem mieszane uczucia. Tak jak napisałem na początku tekstu – lubię takie odważne i z pozorów nierealne projekty, które mogą, choć wcale nie muszą zmienić codzienność milionów ludzi. Gdybym mógł położyć przed sobą na blacie telefon i jedynie wykonując palcami te same ruchy, które wykonywałbym pisząc na zwykłej klawiaturze, to z pewnością przyspieszyłbym i ułatwiłbym sobie wykonanie wielu czynności.

Mogłoby to zwrócić uwagę osób w bliskim otoczeniu, lecz można przywyknąć do czyjegoś zdziwienia zmieszanego z dezaprobatą (wystarczy skorzystać z wyszukiwania głosowego idąc ulicą). Jedyną, lecz chyba najważniejszą kwestią, jest jednak to, że do skorzystania z takiego sposobu wprowadzania tekstu wymagana byłaby obecność opasek na naszych dłoniach. Czy mielibyśmy je nosić non stop? A możę tylko zakładać gdy zajdzie taka potrzeba? Nie bez przypadku słowo koncept, to słowo klucz w tym przypadku. Prace nad projektem co prawda już trwają, ale jego autorzy, oprócz samego pomysłu, nie mają jeszcze się czym pochwalić. Gdy to się zmieni z pewnością będę zainteresowany rezultatami prac.

The post Pisanie na klawiaturze bez… klawiatury – ciekawy koncept, ale to chyba lekka przesada appeared first on AntyWeb.

Czemu YouTuberzy jeszcze nie oznaczają materiałów sponsorowanych?

$
0
0
totalbiscuit

Jeden z najpopularniejszych YouTuberów w światku gier wideo, TotalBiscuit, musiał się zmierzyć z krytyką, po tym jak „wydało się”, że bierze pieniądze od wydawców, w zamian za prezentowanie konkretnych produktów. Sytuacja byłaby dziwna, gdyby nie fakt, że owe materiały… nie są oznaczane. Oto prawdziwa zmora YouTube’a.

Pisałem niedawno o PewDiePie, najpopularniejszym YouTuberze na świecie (również zajmuje się grami wideo), który rocznie zarabia nawet cztery miliony dolarów. John „TotalBiscuit” Bain raczej nie inkasuje aż tak wysokich wypłat, ale z pewnością jego osoba jest wyceniana dosyć wysoko. Nie trzeba być detektywem, żeby wydedukować, kto jest najbardziej zainteresowany wykorzystaniem wizerunku takiego YouTubera. Przede wszystkim wydawcy gier, którzy mogą promować swoje produkty.

Nie ma nic dziwnego w tym, żeby reklamować się poprzez takie kanały, ani tym bardziej zdrożnego czy też niemoralnego. Sęk w tym, że odbiorca powinien wiedzieć, że ogląda materiał, za który ktoś zapłacił. Strona zainteresowana wpłynięciem na jego decyzję – w tym przypadku reklamodawca. Polskie prawo mówi wprost o konieczności oznaczenia product placementu, podobnie jak w większości rozwiniętych krajów. A czym innym jest danie YouTuberowi do ręki produktu i zlecenie: „masz, pokaż to”?

Mogę jednak zrozumieć TotalBiscuita, który wzdrygał się przed oznaczaniem materiałów opłacanych. Chociaż sam zarzeka się, że od tej chwili będzie w pełni transparentny w tej kwestii i zacznie zamieszczać plansze informujące o tym, żę dany filmik jest sponsorowany, a także utrzymuje, że nigdy pieniądze nie wpłynęły na jego osąd, to zwyczajnie… bał się reakcji widza. Internetowy widz jest bowiem podejrzliwy i nic dziwnego – system, który w tej chwili się wyklarował na YouTubie, jest o tyle bezbolesny i opłacalny dla wszystkich zainteresowanych, tak długo, jak nie brakuje zaufania, a nieliczne są przypadki jego naruszania. Twórcy filmików chcą dobrze żyć z wydawcami i twórcami gier wideo, ponieważ to oni w zasadzie ich karmią, aczkolwiek ich osadzenie w społeczności jest bardzo głębokie – muszą więc przestrzegać pewnych zasad. Konstrukcja modelu biznesowego dla bycia YouTuberem jest zatem równie elastyczna, co kręgosłup moralny danego twórcy.

Muszą jednak w końcu wyklarować się pewne ogólne zasady. Przyjdzie jeden skandal, drugi, trzeci – parę osób zniknie i dopiero wtedy dowiemy się, na ile w Internecie można się sprzedać, zanim publika będzie miała dosyć.

The post Czemu YouTuberzy jeszcze nie oznaczają materiałów sponsorowanych? appeared first on AntyWeb.


Ekspansja Firefox OS trwa w najlepsze

$
0
0
FirefoxOS_for_press_release

Jeżeli pogrzebaliście już Firefox OS, chwytajcie szybko za łopatę i odkopujcie. Mobilny lisek żyje i ma się stosunkowo nieźle. Plany Mozilli zakładają natomiast intensywną ekspansję w najbliższych miesiącach. W rezultacie będzie można się spodziewać nowych urządzeń oraz debiutu na kolejnych rynkach. A to nie wszystko.

Firefox OS jest aktualnie dostępny w 15 krajach. Łącznie powstało siedem urządzeń pracujących pod kontrolą tego systemu. Opinie są skrajne. Dla jednych to rozwiązanie z dużym potencjałem, które wymaga jeszcze ogromu pracy, ale zmierza w dobrym kierunku. Inni wieszają na nim psy twierdząc, że nazywanie smartfonów z Firefox OS smartfonami jest bluźnierstwem i powinno być karane.

Jeszcze w tym roku smartfony z mobilnym systemem Mozilli zadebiutują w Niemczech. Mowa tutaj o modelu Alcatel OneTouch Fire E, który do swojej oferty wprowadzi Deutsche Telekom (u nas T-Mobile). Ten sam operator w nadchodzących miesiącach ma również zadbać o ekspansję w Chorwacji, Czarnogórze, Czechach i Macedonii. Kolejne działania na tym polu zapowiada również Telefonica, która również wprowadzi wspomnianego wyżej smartfona do swojej oferty na rynku niemieckim, a do końca roku będzie oferowała urządzenia z Firefox OS na wszystkich rynkach Ameryki Łacińskiej. Tymczasem chiński producent mobilny ZTE przymierza się do premiery modelu Open C we Francji. Miałby być to debiut Firefoksa OS w tym kraju. Na debiut czekają też w Indiach, gdzie wzięły go na swoje barki sieci Spice i Intex. Wsparcia w Azji Mozilli udzielą również Telenor i Chungwa Telecom, największy operator na Tajwanie.

Firefox-OS-Telefonica

Jak na razie operatorzy chwalą sobie współpracę z Mozillą. Thomas Kiessling, Chief Product & Innovation Officer, Deutsche Telekom tłumaczy:

Kontynuujemy wprowadzanie telefonów z Firefox OS na naszych europejskich rynkach, co jest potwierdzeniem stabilnej współpracy z Mozillą, mającej na celu dostarczenie otwartego systemu operacyjnego wszystkim naszym klientom. Deutsche Telekom to największy operator w Europie oferujący telefony z Firefox OS. W najbliższych miesiącach planujemy wprowadzić nowe smartfony z Firefox OS i rozszerzyć naszą ofertę na cztery kolejne kraje: Chorwację, Czarnogórę, Czechy i Macedonię

Tymczasem usprawnienia w systemie dokonują się zaskakująco szybko. Mozilla aktualnie dopracowuje wsparcie dla NFC oraz poprawia obsługę łączności Bluetooth. Priorytetem jest też implementacja wsparcia dla szybkich sieci LTE, które posiadają aktualnie coraz tańsze słuchawki z Androidem. Wszystko to ma dopełniać mocniejsza integracja z chmurą (w tym m.in. kopia zapasowa danych i ustawień online) oraz funkcje zdalnego lokalizowania oraz resetowania zagubionych lub skradzionych urządzeń.

firefox_os_devices

Najciekawiej jednak wygląda współpraca z firmą Panasonic. LG ma WebOS, Philips romansuje z Androidem, a Samsung ma już niemalże kompletną platformę Smart TV. Japończycy muszą reagować, żeby nie stracić na konkurencyjności. Otwarta, funkcjonalna i szeroko dostępna platforma może być tym, czego właśnie rynek telewizyjny potrzebuje. Choć osobiście nie wiem, czy będzie to dostatecznie dobrą alternatywą chociażby dla Android TV, który zapowiada się fenomenalnie.

Z biznesowego punktu widzenia Mozilla radzi sobie doskonale. Wsparcie ze strony operatorów robi duże wrażenie. Współpraca z Panasonic to również bardzo mocny punkt. Sęk w tym, że ciągle trudno nazwać tę platformę konkurencyjną. Oby nie zaniedbano tego elementu, bo na samym marketingu oraz szerokiej dostępności Firefox OS długo nie pociągnie. Tymczasem na dobrze zapowiadające się zmiany w interfejsie oraz inne liczne usprawnienia ciągle czekamy.

The post Ekspansja Firefox OS trwa w najlepsze appeared first on AntyWeb.

Samsung chce dotrzymać kroku Google, więc otwiera portfel

$
0
0
SmartThings

Walka o nasze domy zaczyna się rozkręcać. Włączają się do niej kolejne firmy z sektora IT i powoli staje się jasne, że w przyszłości ten segment branży nowych technologii będzie areną naprawdę poważnych starć. Trudno się jednak dziwić – stawką są olbrzymie pieniądze. Na dobrą sprawę, tego biznesu nikt jeszcze nie okiełznał, więc zaczyna się wyścig niczym po ziemię na Dzikim Zachodzie. Swój ruch może niedługo wykonać Samsung – Koreańczycy sypną groszem, ale to w pełni uzasadniona inwestycja.

Jednym z najciekawszych przejęć, jakich w ostatnich latach dokonało Google, było kupienie firmy Nest Labs. Korporacja z Mountain view wyłożyła na ten cel kilka miliardów dolarów, niektórzy pukali się w głowę i zastanawiali, dlaczego internetowy gigant inwestuje tak duże środki w firmę kojarzoną przede wszystkim z termostatami. Zaskoczenie szybko minęło, a zakup zaczął być postrzegany jako celne posunięcie. Produkty dostarczane przez Nest to naszpikowany elektroniką sprzęt zbierający dane. To także część (istotna) inteligentnego domu, czyli pojęcia, które w ostatnich latach zyskuje na popularności i znaczeniu.

Intel partnerem technologicznym AntywebRynek smartfonów, tabletów i komputerów w krajach wysokorozwiniętych zaczyna być nasycony, o klientów w Afryce, Ameryce Łacińskiej czy ubogich państwach azjatyckich trzeba będzie stoczyć bój, pozostaje zatem szukać innych źródeł zysków, obszarów gwarantujących dynamiczne wzrosty. Pojawiła się branża urządzeń ubieralnych, ale firmy nie chcą skupiać się wyłącznie na tym zagadnieniu – coraz mocniej wchodzą w sektor motoryzacyjny, zaglądają też do naszych domostw. Pod tym katem wspomniałem już o Google, ale parzcież ta korporacja nie jest wyjątkiem. To samo robi np. Apple. I szereg innych firm z różnych sektorów. Działa tu również Samsung, który postanowił zwiększyć swoje szanse na ostateczny sukces.

Samsung to globalny gigant działający chyba we wszystkich sferach gospodarki. W tym przypadku interesuje nas jednak przede wszystkim jego obecność w segmentach sprzętu mobilnego, RTV oraz AGD. Koreańczycy od pewnego czasu próbują spiąć te działki, by z jednej strony zwiększyć sprzedaż, a z drugiej zamknąć klientów w swoim ekosystemie. Niejednokrotnie pojawiała się teza, iż swoistym spoiwem ma być w tym przypadku platforma Tizen, którą korporacja zaimplementuje w swoich produktach. Dzięki temu uniezależniłaby się od Google i stworzyłaby prawdziwe imperium. Gdyby oczywiście wszystko wypaliło i potoczyło się zgodnie z nakreślonym scenariuszem.

Teraz w Sieci pojawiły się informacje, z których wynika, że koreański gigant zamierza za 200 mln dolarów przejąć firmę SmartThings. Ta ostatnia zajmuje się tworzeniem inteligentnego domu, rozbudowuje platformę, dzięki której zarządzanie oświetleniem czy systemem bezpieczeństwa będzie proste i możliwe z poziomu urządzenia mobilnego. System jest ponoć dopracowany i stwarza spore możliwości rozwoju. Czego brakuje? Marketingu, wsparcia ze strony dużego gracza, który pozwoli startupowi pokonać kolejne szczeble biznesowej drabiny. Wedle plotek, taki gracz właśnie zapukał do drzwi SmartThings.

Jeśli plotki zostaną potwierdzone i okaże się, że Samsung faktycznie wyłoży wspomniane środki na zakup SmartThings, to stanie się jasne, iż Koreańczycy poważnie podchodzą do zagadnienia inteligentnego domu. Nie chcą pozwolić, by Google zaanektowało kolejną sferę naszego życia i są gotowi otworzyć portfel, by nie stracić konkurencji z pola widzenia. Zakładam, że to dopiero początek dużych inwestycji na tej arenie i niedługo usłyszymy o kolejnych dużych pieniądzach wyłożonych na stół inteligentnego domu.


Źródło grafiki: SmartThings

The post Samsung chce dotrzymać kroku Google, więc otwiera portfel appeared first on AntyWeb.

Personalizacja w Windows Phone 8.1 – wachlarz możliwości, czy kolejny mit?

$
0
0
Nokia-adds-the-Lumia-820-to-new-Windows-Phone-8-range

Windows Phone był od samego początku krytykowany przez użytkowników konkurencyjnych systemów mobilnych dominującym dzisiejszym rynkiem, a mianowicie Androida i iOS. Jednym z najpopularniejszych argumentów wytykającym beznadziejność platformy mobilnej Microsoftu jest wręcz znikoma personalizacja systemu w smartfonach – dzisiaj spróbuje wam pokazać, jak wygląda to naprawdę.

Jestem użytkownikiem Windows Phone od czasu, gdy pierwsze urządzenia z „czystą” wersją nowego oprogramowania Microsoftu pojawiły się w Polsce. Były to telefony o bardzo ciekawym designu i identycznej specyfikacji sprzętowej – często sztucznie segregowane w kategorie, np. HTC Mozart był smartfonem muzycznym, HTC HD7 sprzętem idealnym do konsumowania treści, a HTC 7 Pro był najlepszym smartfonem dla biznesmenów.

Personalizacja w systemie Windows Phone 7 pozwalała nam na zmianę ułożenia kafelków, przypinania naszych ulubionych skrótów z powiadomieniami na ekranie głównym, zmianę koloru kafelków, czy też tła systemu oraz ekranu blokady. Od tego czasu minęło już parę lat, a dzisiejsza wersja systemu mobilnego Microsoftu wnosi ze sobą kolejne możliwości personalizacji naszego urządzenia.

Modyfikacje wyglądu ekranu głównego

W Windows Phone 8.1 użytkownik może personalizować swój system operacyjny na kilka różnych sposobów. Pierwszy z nich to przypinanie do ekranu głównego kafelków/skrótów (pełniących funkcję alternatywy dla widgetów) oraz dowolne rozmieszczanie ich na ekranie głównym naszego smartfona. Możliwość zmiany ich wielkości pokazuje, że dzisiejszy mobilny system operacyjny nie musi korzystać z klasycznych ikonek tak, jak ma to miejsce w systemach komputerowych i najpopularniejszych platformach mobilnych. Naturalnie mamy również możliwość umieszczania folderów oraz pustych, przeźroczystych kafelków na ekranie głównym naszego urządzenia – niestety, za pomocą dodatkowych programów z Windows Phone Store.

windows-phone-8-1-7455-001

Gdy uporamy się już z rozmieszczaniem kafelków na pulpicie, możemy przejść do drugiego sposobu personalizacji naszego ekranu głównego – wyboru koloru tła (wybierając pomiędzy czarnym i białym) oraz koloru akcentów interfejsu i kafelków wśród wielu gotowych motywów. Nowością wprowadzoną wraz z Windows Phone 8.1 jest możliwość aktywacji trzeciej kolumny kafelków w rozmiarze 2×2 oraz ustawienia własnej grafiki jako tło kafelków na pulpicie, co pozwala nam jeszcze bardziej spersonalizować nasze urządzenia z kwadratową flagą pod ekranem.

Podsumowując, ekran Windows Phone da się personalizować na naprawdę wiele sposobów, co jednak wygląda zgoła inaczej jak w Androidzie, czy iOS, przez co dotychczasowy użytkownik któregoś z wyżej wymienionych systemów może zrazić się do platformy Microsoftu.

Modyfikacje ekranu blokady

W Windows Phone nie ma nawet tapety! – można określić jako najpopularniejszy argument bojówki Androida i iOS w bezpośrednich starciach z użytkownikami telefonów z systemem Microsoftu. Prawda jest taka, że w platformie mobilnej giganta z Redmond tapeta – w swoim klasycznym rozumieniu, znajduje się jedynie na ekranie blokady. Oprócz tego grafiką ekranu blokady może być dowolny obrazek, tapety z wyszukiwarki Bing, informacje pogodowe (z ładnymi grafikami) z aplikacji takich, jak AccuWeather, czy zdjęcia z Facebooka i Twittera.

Jak więc widzicie, opcji personalizacji jest sporo, co nie oznacza, że ekran blokady w Windows Phone 8.1 jest ograniczony do tego stopnia, że poza zmianą tapety nic nie da się na nim zdziałać. Przechodząc do ustawień ekranu blokady, możemy zdecydować, które z wybranych przez nas pięciu programów będą wyświetlały powiadomienia o interakcji z użytkownikiem. Oprócz tego możemy zdecydować się na pozwolenie jednemu programowi na wyświetlanie rozszerzonych powiadomień, wyświetlających ich treść pod zegarem ekranu blokady.

glance_background_beta

Jeżeli dodatkowo jesteście użytkownikiem urządzenia Nokii z ekranem Amoled lub IPS z filtrem polaryzującym Clear Black możecie skorzystać z fenomenalnego ekranu Glance Screen, będącym wygaszaczem ekranu na wzór starych Nokii, potrafiący wyświetlać godzinę, powiadomienia oraz wybraną przez nas grafikę – w moim przypadku, jest to mój ulubiony Grumpy Cat.

Dźwięki i tworzenie hubów kontaktów

Personalizacja to nie tylko wybieranie ułożenia ikonek, czy wybrania tapety ekranu – to także możliwość ustawienia swojego ulubionego dźwięku połączeń przychodzących dla poszczególnych użytkowników, co naturalnie możemy zrobić w Windows Phone bez wykorzystania dodatkowych aplikacji z Windows Phone Store. Wiedząc o tym, przydatnym może okazać się program „Zrób dzwonek”, który pozwoli nam przycinać nasze ulubione utwory tak, aby idealnie wpasowywały się do roli sygnału przychodzących połączeń.

Bardzo ciekawym pomysłem jest również możliwość tworzenia grup kontaktów, segregując ich na zasadzie hubów, które potem możemy przypiąć do ekranu głównego.

Porównanie z iOS i Androidem

Moim zdaniem porównywanie otwartego Androida do zamkniętego Windows Phone pod względem możliwości personalizacji nie ma większego sensu, ponieważ systemy te różnią się od siebie pod wieloma względami, dlatego Windows Phone najlepiej porównać z konkurencyjnym iOS-em.

TI1

Patrząc więc na modyfikowanie systemu pod względem własnych upodobań, Windows Phone posiada więcej możliwości personalizacji interfejsu i działania urządzenia od sadowniczego iOS-a, choć tak naprawdę obydwa systemy rozwijają się w trochę innym kierunku, przez co w iOS Apple stawia na ikonki, przeźroczystość i gradienty, a Microsoft preferuje minimalizm, biel lub czerń i kontrastowe kafelki, które są podstawą Windows Phone 8.1, trafiając w gusta różnych klientów.

Według mnie nie warto tworzyć bezsensownych wojen na tle tego, który system pozwala nam na więcej lub działa stabilniej i wydajniej – każdy używa tego, co lubi, a dziś udowodniłem wam, że hejterzy nie mają racji, mówiąc, że personalizacja mobilnych okienek jest tylko nieznaczącym nic mitem, który nigdy nie stanie się faktem.

The post Personalizacja w Windows Phone 8.1 – wachlarz możliwości, czy kolejny mit? appeared first on AntyWeb.

Nie pytajcie o Nokię X i inne modele fińskiej firmy…

$
0
0
tyt

…bo jedyna sensowna odpowiedź od dzisiaj brzmieć będzie: to by było na tyle. O ile ostatnie wydarzenia mogły jeszcze wskazywać na poważniejsze plany Microsoftu wobec serii X – premiera Nokii X2 – o tyle ostatnie wiadomości jednoznacznie dają nam do zrozumienia, że obecna formuła modeli X zakończyła się lub nastąpi to stosunkowo niedługo.

O wszystkim dowiadujemy się z notki Satya Nadelli, aktualnego CEO Microsoftu, w której przeczytać możemy o planowanych zwolnieniach, które dosięgną 18 tysięcy pracowników. Część z nich to dawni pracownicy Nokii, co nie powinno nikogo dziwić. Na przestrzeni najbliższych 18 miesięcy dojdzie nie tylko do zwolnień, ale i do sporej zmiany kursu całego okrętu Nokii. Wszystkie aktualnie dostępne modele (z systemami Symbian i Android oraz autorskim oprogramowaniem Nokii, czyli po prostu feature phone’y) trafiają na listę projektów, które objęte zostają tak zwanym „maintenance mode”. Oznacza to ni mniej ni więcej, że posiadacze tych urządzeń nie doczekają się żadnych nowości, ani nawet aktualizacji dedykowanych tym platformom. W grę wejdą jedynie ewentualne poprawki błędów.

Pamiętacie jeszcze MixRadio? Usługę muzyczną oferowaną posiadaczom telefonów Nokia, dzięki której zupełnie za darmo można było słuchać tematycznych stacji dobranych według naszego upodobania? Okazuje się, że ogólne cięcia dosięgnęły w pewnym sensie także i tę usługę. Microsoft jest bowiem zainteresowany odsprzedaniem jej innemu podmiotowi , a dopóki to nie nastąpi, MixRadio trafia także na listę „utrzymywanych przy życiu” produktów.A jakie są najbliższe plany Microsoftu? Według zapowiedzi już niedługo poznać mamy najnowsze propozycje modeli z najwyższej półki pokroju Lumii 930 i 1520. Sporą rolę w tym wszystkim odgrywają zaprezentowane podczas konferencji BUILD aplikacje uniwersalne („Windows Universal Apps”), na których Microsoft skupia teraz swoją uwagę. Przy takim obrocie sprawy w portfolio tej firmy nie ma po prostu miejsca na telefony oparte o system Android.

To co przykuło moją uwagę to urywek zdania brzmiący następująco:

We plan to shift select Nokia X product designs to become Lumia products running Windows.

To sugeruje, że wygląd i sposób wykonania modeli Nokia X może wkrótce zostać wykorzystany w przygotowaniach smartfonów z systemem Windows Phone. O ile druga generacja modelu X wcale mnie nie urzekła, o tyle pierwszy model (kolorystyka i bryła urządzenia) bardzo mi się spodobał. Jakie są szanse, że to właśnie pierwsza Nokia X będzie inspiracją dla projektantów Microsoftu? Raczej znacznie mniejsza w porównaniu do drugiej, ale nadziei nie można tracić. Z drugiej strony informacja ta może dotyczyć nowych, niezaprezentowanych jeszcze modeli, co brzmi nawet ciekawiej.

Źródła: 1, 2.

The post Nie pytajcie o Nokię X i inne modele fińskiej firmy… appeared first on AntyWeb.

Inteligentne soczewki kontaktowe bliżej niż myślimy

$
0
0
Soczewka

Inteligentne soczewki kontaktowe. Nie doceniłem tego projektu. Chociaż mówi się o nim od kilku kwartałów, to jakoś nie przywiązywałem większej wagi do treści przekazu. Podświadomie uznałem go za zbyt futurystyczny. Okazuje się jednak, że produkt może się pojawić na rynku w ciągu kilku lat. Stojące za przedsięwzięciem Google zakasało rękawy i zamierza zrealizować plan, który w dłuższej perspektywie powinien im przynieść naprawdę duże pieniądze.

Kilka dni temu pisałem o ważnych menedżerach Google, którzy w ostatnich kwartałach/latach opuścili korporację. Nie o wszystkich rzecz jasna – to nie była wyliczanka, a raczej wystosowanie pytania, o powód ich odejścia. Na liście „spadochroniarzy” z Mountain View pojawiło się niedawno nazwisko Parviz. Babak Parviz działał w oddziale Google X i zajmował się tam m.in. tworzeniem okularów Google Glass. Początkowo to na ten produkt zwracałem największą uwagę, zastanawiając się nad powodem, dla którego menedżer postanowił odejść z firmy. Być może jednak był to błąd, może trzeba było spojrzeć na inny projekt, przy którym pracował: inteligentne szkła kontaktowe.

Na początku roku media obiegła wiadomość, że Google pracuje nad stworzeniem inteligentnych soczewek kontaktowych. Z początku myślałem, że to następca Google Glass – twór o tych samych możliwościach co okulary, spełniający te same zadania, wpisujący się w modę na ubieralne gadżety. Po prostu mniejszy, jeszcze bardziej zintegrowany z ludzkim organizmem. Teraz wróciłem do tego zagadnienia i okazało się, że ich soczewki to nie tyle gadżet do rozrywki, wyświetlania Facebooka i zdjęć kotów tuż przed okiem – to zaawansowany sprzęt medyczny:

Obecnie testujemy szkło kontaktowe, które zostało zbudowane by mierzyć poziom glukozy przy wykorzystaniu małego bezprzewodowego chipa i zminiaturyzowanego czujnika glukozy, umieszczonych między dwoma warstwami miękkiego materiału, z którego złożone jest szkło. Testujemy prototypy, które odczytują dane raz na sekundę. Badamy też, w jaki sposób takie szkła mogłyby się sprawdzić jako system wczesnego ostrzegania dla osoby je noszącej. Wykorzystujemy miniaturowe diody LED, które świecą by informować o zbyt wysokim lub niskim poziomie cukru. To dopiero wczesny etap projektu, jednak szereg przeprowadzonych badań klinicznych pomaga nam w ulepszaniu prototypu. Mamy nadzieję, że pewnego dnia doprowadzimy do stworzenia nowej metody, dzięki której osoby dotknięte cukrzycą będą mogły radzić sobie z chorobą. [źródło]

Google (a konkretnie Google X) zabrało się za tworzenie instrumentu badającego poziom cukru we krwi. W miarę nieinwazyjnego (w porównaniu z dzisiejszymi rozwiązaniami), nieustannie monitorującego konkretne parametry i będącego cały czas przy chorej osobie. To naprawdę spory krok naprzód. Brzmi ciekawie, lecz nadal dość futurystycznie. Przecież to tylko plany, zapowiedzi osób pracujących w zespole, który wybiega swą działalnością w przyszłość, ale niekoniecznie zdoła wprowadzić koncepty do użytku w najbliższym czasie. Co chorym po takich wizjach… Warto jednak przywołać słowa, które pojawiły się na początku roku, gdy pracownicy Google informowali o swoich pracach:

Nie zamierzamy rozwijać projektu sami, planujemy skontaktować się z partnerami, którzy są ekspertami we wprowadzaniu tego typu rozwiązań na rynek. Ci partnerzy będą korzystać z naszej technologii inteligentnego szkła kontaktowego i rozwijać aplikacje, które pozwolą na dostarczenie danych pacjentom i lekarzom.[źródło]

Całkiem niedawno okazało się, że Google udało się znaleźć partnera. Będzie nim firma Novartis. Nic mi nie mówiła ta nazwa, ale od czego jest wyszukiwarka korporacji z Mountain View. Dowiedziałem się, że mamy do czynienia nie z jakimś tam startupem działającym nieśmiało na arenie usług medycznych, ale z globalnym gigantem, jednym z największych koncernów farmaceutycznych. Ten posiada odpowiednie doświadczenie, wiedzę i patenty, które mogą pomóc urzeczywistnić projekt Google. I to całkiem szybko – nie mówimy o kolejnych dekadach, ale kilku latach.

Powód, dla którego prace będą prowadzone szybko i z nastawieniem na ostateczny sukces, jest oczywisty: wielkie pieniądze. Znajomy diabetyk opowiadał mi kiedyś o rozmiarach tego biznesu, kosztach, jakie ponoszą chorzy i zyskach firm farmaceutycznych. W tym ostatnim przypadku nie podawał konkretnych liczb, ale łatwo sobie wyobrazić skalę, gdy weźmie się pod uwagę, ile osób cierpi na cukrzycę. A chorych nie będzie przecież ubywać – mowa o chorobie cywilizacyjnej, która nie zniknie za parę lat i należy się spodziewać, że zapadną na nie kolejne miliony ludzi na całym globie. Jeżeli wspomnianej firmie farmaceutycznej uda się (we współpracy z Google) dopracować produkt i wprowadzić go do sprzedaży, to prawdopodobnie ustawią się po niego rzesze pacjentów. Wszak chodzi tu nie tylko o ich wygodę, ale przede wszystkim o zdrowie. Kto nie zapłaci, jeśli wie, że soczewka może mu pomóc w nieustannym kontrolowaniu poziomu cukru we krwi?

W styczniu trudno było się spodziewać, że Google tworzy nowoczesne szkła kontaktowe tylko po to, by ulżyć chorym – przecież to firma notowana na giełdzie, jej zadaniem jest zamiana projektów w produkty, które można sprzedać. Zarabianie pieniędzy leży u podstaw ich działalności i nie ma tu mowy o jakiejś pracy dobroczynnej. Podejrzewam jednak, że korporacja sama nie wdrożyłaby tego pomysłu w życie, bo to nie ich działka: od konceptu do sklepowej (aptecznej?) półki droga daleka. Pojawił się jednak partner, który może nadać sprawie rozpędu. Zwłaszcza, że na cukrzykach temat się przecież nie kończy.

Specjalistą nie jestem, więc nie wiem, jakie jeszcze schorzenia/organy/problemy można lub będzie można badać i monitorować z pomocą inteligentnych szkieł kontaktowych. Zakładam jednak, że znajdzie się ich przynajmniej kilka. Mając wspomniane narzędzie, firmy farmaceutyczne (chyba, że Google zamierza współpracować tylko z tą jedną) zaczną opracowywać nowe metody badań i zakres możliwości soczewki powinien się szybko rozszerzać. Nie muszę chyba dodawać, że swoje dołoży Google, może też inni gracze, których zaprosi do projektu korporacja z Mountain View (i nie mam tu już na myśli koncernów farmaceutycznych). Internetowy gigant będzie zatem pracować nad wyższym stadium Google Glass, ale celem nadrzędnym pozostanie ulepszanie soczewek pod kątem ich przydatności w medycynie. Wszak to branża, z której wszyscy korzystamy.

Nie chcę spekulować, czy powodem odejścia z Google Babaka Parviza była współpraca jego pracodawcy z Novartis, bo nie ma na to dowodów. Przynajmniej mnie takowe nie rzuciły się w oczy. Nawet, jeśli faktycznie tak było, to Google raczej się tym nie pochwali, Parviz pewnie też nie będzie wylewny. Nie da się jednak ukryć, że oba wątki (współpraca i odejście) wypłynęły mniej więcej w tym samym czasie i taka sytuacja może zastanawiać. O firmach farmaceutycznych krążą dość niepochlebne opinie, Novartis nie jest zapewne wyjątkiem. Nie będę jednak zagłębiał się w ten temat i póki co napiszę, że byłoby świetnie, gdyby wspomniany duet doprowadził soczewki do stanu używalności, wprowadził je na rynek (w rozsądnej cenie) i pomógł chorym. Nie pozostaje nic innego, jak tylko życzyć powodzenia w realizacji planu.

Źródło grafiki: Google

The post Inteligentne soczewki kontaktowe bliżej niż myślimy appeared first on AntyWeb.

Błyskawiczne zakupy przez Facebooka i nowa aplikacja dla wybranych

$
0
0
Clipboard01

Media społecznościowe stały się dziś centrum życia publicznego dla wielu znanych osobistości. Przy tysiącach, może nawet milionach fanów nie jest łatwo im nadążyć za wszystkimi wiadomościami i „wspomnieniami”, dlatego Facebook postanowił wyjść naprzeciw tym potrzebom i zaprezentował nową mobilną aplikacją.

Aplikacja ta ma pozwolić na wygodniejsze publikowanie wiadomości, zdjęć i filmów oraz na śledzenie ich popularności. Pierwszorzędną rolę odgrywa jednak zakładka „Mentions”, czyli „wspomnienia” umożliwiająca na wygodne przeglądanie co inni mają do powiedzenia na temat profilu osoby publicznej. Ciekawie prezentuje się również funkcja Q&A (pytania i odpowiedzi) w czasie rzeczywistym oraz streamowanie multimediów na żywo. Jednym z najczęściej przywoływanych przykładów zastosowania tego rozwiązania w aplikacji Facebook Mentions jest transmisja przeprowadzona przez rapera Dr Dre oraz aktora Tyrese’a z celebracji zakupu Beats przez Apple.

Clipboard

To jednak nie jedyna nowość Facebooka z ostatnich godzin. Drugą z nich jest przycisk „Buy” pojawiający się przy okazji postów sugerowanych/sponsorowanych. Jak na razie funkcja ta jest w fazie testów, ale ciężko wyobrazić sobie sytuację, w której Facebook miałby z niej zrezygnować. Obecność takiego przycisku pozwoli na dokonanie zakupu i przejście przez proces płatności bez opuszczania Facebooka, co z całą pewnością jest korzystną sytuacją dla wszystkich stron. Podczas płatności skorzystać można nawet z podpiętej do naszego konta na Facebooku karty kredytowej. W przyszłości, gdy przycisk „Kup teraz” zawita na stałe na Facebooku, cały ten system może stać się jednym z filarów finansowych portalu, zakładając oczywiście, że użytkownicy zdecydują się na wykorzystanie sieci społecznościowej Marka Zuckerberga jako pośrednika przy zakupach w Internecie.

Screen-Shot-2014-07-17-at-1.06.10-PM

Sporo ostatnich zmian i nowości od Facebooka wcale nie jest skierowanych bezpośrednio do tzw. „end-usera”. Tegoroczna konferecja f8 skupiła się na deweloperskiej stronie serwisu, usług i aplikacji, czyli zgodnie z założeniami wydarzenia. Po wielu porażkach, jakimi były kolejne nietrafione pomysły na aplikacje oraz redesign strony, Facebook najwyraźniej pragnie nieco zwolnić tempo w upublicznianiu kolejnych propozycji.

The post Błyskawiczne zakupy przez Facebooka i nowa aplikacja dla wybranych appeared first on AntyWeb.

AWKWARD przyszedł czas na anonimowe wiadomości wideo

$
0
0
5c

Gdy jesteśmy anonimowi, gdy ktoś nas nie zna, gdy schowamy się za avatarem, czujemy się bardziej pewni. Człowiek uważa wtedy, że wolno mu więcej. Brak konsekwencji, zarówno tych formalnych i nieformalnych, gdy nie podpisujemy się pod naszymi słowami, imieniem, nazwiskiem, czy nickiem spowodował niezwykłą popularność aplikacji takich jak Secret, czy Whisper. Teraz przyszedł czas na anonimowe nagrania wideo – AWKWARD, powstały w Berlinie, rusza na podbój naszych smartfonów.

Gdy na początku tego roku opisałem aplikację Secret na łamach AntyWeb.pl, wiele osób, z którymi rozmawiałem, pukało się w czoło, nie dając wiary, że ta aplikacja zdobędzie aż tak dużą popularność. W głównej mierze zawładnęła ona sercami użytkowników w USA, jednak nawet w Polsce zyskała grupę użytkowników, którzy jednak znacznie bardziej traktują ją jako ciekawostkę.

Teraz w świecie mobilnych aplikacji poszliśmy o krok dalej. Powstała aplikacja AWKWARD, dzięki której możemy nagrywać w pełni anonimowe materiały wideo i dzielić się nimi ze światem. Pomysł jest bardzo prosty – jak zwykle to bywa. Przy pomocy aplikacji mobilnej nagrywamy krótkie wideo, które będzie trwało do 10 sekund. Naszą anonimowość zapewnia filtr, jaki zostanie nałożony na wideo. Proste rozmycie obrazu, którego stopień możemy regulować, ma zapewnić nam anonimowość.flyer

Wszelkie materiały publikowane w aplikacji nie są opatrzone żadnymi naszymi danymi. Nagrania innych użytkowników możemy przeglądać w aplikacji mobilnej. Na szczęście twórcy tego startupu nie zapomnieli o możliwości udostępniania filmów w sieciach społecznościowych. Bez trudu nasz ciekawy film umieścimy na Twitterze, czy Facebooku. Dodatkowo każde nagranie można osadzić na dowolnej stronie internetowej przy pomocy kodu HTML. Oczywiście każde nagranie możemy polubić.

Dosyć osobliwym pomysłem jest dodawanie możliwości słuchania, podczas oglądania nagrań wideo, krótkiego jingla. Obecnie jest tylko jeden w dość radosnych i skocznych klimatach, ale być może wraz z rozwojem, aplikacja doczeka się kolejnych wersji. Jeśli chcecie zainstalować aplikację i wypróbować jej możliwości, nie mam dobrych wiadomości. Dostępna jest tylko dla systemu iOS, jednak jak to bywa w takich przypadkach, jej sukces spowoduje zapewne pojawienie się wersji dla innych systemów operacyjnych lub projektów, wykorzystujących pomysł, przedstawiony przez AWKWARD.5s2

To ciekawa aplikacja mobilna, która chyba wyczerpuje już możliwości anonimowych sieci społecznościowych, komunikatorów. Bo trudno mi sobie wyobrazić, co jeszcze można wymyślić. Mam nadzieje, że ktoś, kiedyś mnie pozytywnie zaskoczy. Nie ulega jednak wątpliwości, że od szalonego ekshibicjonizmu przeszliśmy do pełnej anonimowości – przynajmniej tak można sądzić, obserwując niektórych użytkowników aplikacji mobilnych.

The post AWKWARD przyszedł czas na anonimowe wiadomości wideo appeared first on AntyWeb.


Zbiórki społecznościowe? Nie kupuję kota w worku

$
0
0
obrazek1

Z jednej strony jestem przeciwnikiem zbiórek społecznościowych od dnia kiedy powstał Kickstarer. Z drugiej widzę i doceniam pewne technologiczne projekty, które udało się zrealizować właśnie dzięki tego typu formie finansowania.

Niejednokrotnie wydawcy czy producenci podejmują decyzje, które podcinają skrzydła twórcom często rewolucyjnych rozwiązań czy produktów. Niejednokrotnie pomysł wydaje się nierealny, a jednak ktoś ma czas, siłę i motywację by go zrealizować. Jednak zawsze rozchodzi się o pieniądze, których brak jest nie tylko podcięciem twórcy skrzydeł, ale również powodem schowania pomysłu do szuflady. Dzięki zbiórkom społecznościowym tego typu pomysły mogą być zrealizowane, często pokazując, że warto inwestować w innowacje nawet jeśli na pierwszy rzut oka temat nie może się udać. Różnica jest jednak taka, że jeśli inwestor wykłada pieniądze, liczy na zysk. Osoby wpłacające na projekty umieszczane w serwisach typu Kickstarter chcą po prostu zobaczyć produkt, o jakimkolwiek zarobku nawet nie myślą. Cudownie, prawda? Niekoniecznie.

Technologie i nowe urządzenia wydają się być idealnym tematem do tego typu zbiórek. I część udanych projektów sfinansowanych w ten sposób potwierdza tę tezę. Smartwatch Pebble, pierwsza konsumencka drukarka 3D czy przełomowy moim zdaniem Oculus Rift – to tylko kilka przykładów. Z tym ostatnim miałem okazję spędzić kilka godzin w momencie wysyłki pierwszej partii testowej. Tyle lat wirtualna rzeczywistość nie potrafiła spełnić naszych oczekiwań, a rzeczone gogle wsparte zbiórką społecznościową wydają się być nie tyle światełkiem w tunelu, co zbliżającą się rewolucją. Jeśli oczywiście niedawne przejęcie projektu przez Facebooka nie wpłynie na niego niekorzystnie.

obrazek2

Niestety na kilka sukcesów musi przypaść przynajmniej podobna liczba porażek. Tu bez wahania wskazuję konsolę OUYA. Sprzęt, który również miałem przyjemność (wątpliwą) testować. Pomysł niegłupi – stacjonarne urządzenie do grania w gry przeznaczone na platformę Android. Testujący nie pozostawili jednak na nim suchej nitki. Zmarnowany potencjał, słabe wykonanie, fatalne wsparcie twórców gier – pomimo wcześniejszych szumnych deklaracji. Warto więc czy nie warto wspierać tego typu projekty? Z drugiej strony czy przy małym wkładzie finansowym, który dopiero przy dużej liczbie wspierających robi wrażenie, ma to jakieś znaczenie? No chyba, że już sama zbiórka niejako „nakazuje” wpłatę kwoty stanowiącej równowartość urządzenia. Mówi się, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Gdybym ową OUYĘ sfinansował, po dniu testów wyrzuciłbym ją przez okno. Tyle byłoby mojego szampana.

Gry

Najbardziej ryzykownym, z punktu widzenia potencjalnego dotującego, wydają się być jednak nie sprzęty czy rozwiązania informatyczne, a gry.  O ile jeszcze sam pomysł na jakąś innowacyjną grę jestem w stanie przeboleć, to żerowania na ludzkich wspomnieniach już nie. Zapewne część z Was ma w pamięci tytuły, w które zagrywaliście się dniami i nocami, a jednak obiecane (lub nieobiecane) kontynuacje nigdy się nie ukazały. Rozwiązanie? Zbiórka z wielkim banerem żerującym na naszych wspomnieniach. Pal licho konkrety, obietnice sprzedają się najlepiej, szczególnie jeśli stoją za nimi duże nazwiska. Bo zaufanie, bo przecież tyle wydanych już, świetnych pozycji na koncie – co z tego, że 15 lat temu. Jednak niewiele osób zadaje sobie pytanie, dlaczego owe gry nigdy nie doczekały się kontynuacji, a część proszących o pieniądze twórców nie jest już branżowymi gwiazdami. Wiem, że dzisiejszy rynek gier stawia na kontynuacje – wielkie pieniądze włożone w produkcję muszą zaowocować jeszcze większymi zyskami, w przeciwnym wypadku nikt „duży” w taki projekt nie zainwestuje. Niestety często finał jest taki, że obietnice pozostają obietnicami, część twórców prosi o dodatkowe pieniądze (i często je dostaje). Część projektów zostaje jednak zamknięta. Rozbudzone nadzieje przepadają. Sentyment to ogromna siła, z którą ciężko wygrać, a obietnice wypowiadane ustami ludzi, których niegdyś ubóstwialiśmy brzmią jak najprawdziwsza prawda.

W trakcie pisania tego tekstu, jak na ironię, ze społecznościową zbiórką wyskoczył reaktywowany niedawno magazyn Secret Service (przeczytajcie tekst Pawła), osiągając założony pułap zbiórki, w wysokości 93 tysięcy złotych, w mniej niż dobę. Jak się więc okazuje, miłośnicy gier są sentymentalni. Pal licho, że nie znamy autorów, którzy pojawią się w piśmie (poza ikonami dawnego growego dziennikarstwa – ikonami, które od lat o grach nie pisały), nie wiemy ile stron liczyć będzie gazeta, jaki będzie tak naprawdę jej profil. Wiemy tylko, że ta będzie kwartalnikiem. To, połączone z nostalnią, wystarczyło by zebrać potrzebną kwotę w rekordowo szybkim czasie. Trzeba przyznać, że droga ta nasza nostalgia. W chwili, gdy piszę ten tekst, Secret Service zebrał już ponad 130 tysięcy złotych.

Muzyka

Gdybym miał kiedykolwiek przełamać swoją niechęć do crowdfundingu, zrobiłbym to przy okazji debiutanckiej płyty austriackiego muzyka Krimha. Nigdy nie zrozumiem dlaczego przy takiej popularności, tylu materiałach w serwisie YouTube i tylu znajomościach w branży muzycznej (w końcu Kerim grał na perkusji w dużych zespołach), nie udało się złapać kontraktu płytowego. Może to kwestia wyboru niezależności, a może niebycia klasycznym zespołem. Otóż solowy projekt Krimha to kawał solidnej, świetnie zrealizowanej (przez jedną osobę!), oryginalnej metalowej muzyki. Debiutancka płyta została wsparta środkami z serwisu indiegogo, dziś Austriak prosi o pieniądze na drugi długograj. Podobnie jak w przypadku pierwszego albumu, drugi również kupię po premierze. Tu jednak widzę logikę – duża popularność w sieci przełoży się na pieniądze, kwota znów zostanie bez problemu zebrana. Należy jednak pamiętać, że to aktywny muzyk, który swoim materiałami ręczy za zawartość płyty. W przypadku debiutu chodziło o znane już z YouTube utwory, które doczekały się lepszego, studyjnego brzmienia. Druga płyta to po prostu kontynuacja tamtej ścieżki i tamtych pomysłów. Całkowicie rozumiem zaufanie.

Ale nasz polski Illusion? Koniec końców wspierany na wspieram.to album wyszedł całkiem nieźle, ale sentyment, na którym bazowali muzycy jest dla mnie nie do przyjęcia. Zespół ostatni pełnowymiarowy album wydał 16 lat temu. Jasne, pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku też machałem głową przy utworze „Nóż”, znam większość kawałków tej powstałej w Gdańsku ekipy. Może gdyby gdzieś krążyła wersja demo krążka, muzycy byliby usprawiedliwieni. Ale znów fani, napędzani nostalgią do dawnych czasów i dawnych numerów, kupowali kota w worku. Szczególnie, że dwa utwory nagrane po reaktywacji przynajmniej mnie nie nastroiły specjalnie pozytywnie.

Cowdfunding to instrument wygodny. Nawet bardzo wygodny, bo pomysłodawca nie musi wykładać swojej gotówki, zmniejsza więc tym samym ryzyko ewentualnej porażki. Zmniejsza oczywiście swoje ryzyko. Zapytacie, czy nie mógł po prostu iść do banku po kredyt? Ano mógłby, tyle tylko, że analityk finansowy oceni realnie szanse na zysk lub chociażby sens finansowy przedsięwzięcia, specjalista zajrzy do biznesplanu, może ktoś spojrzy na wniosek merytorycznie. W wypadku zbiórek społecznościowych tymi analitykami są wpłacający i szczerze wątpię, żeby ktokolwiek interesował się sprawą od tej właśnie strony. Niestety najgorszym wrogiem rozsądku są sentyment i nostalgia. To takie bardzo ciemne okulary, przez które kompletnie nic nie widać.

Temat crowdfundingu, Kickstarera i innych podobnych mu serwisów nie jest nowy. Przypomniał mi jednak o sobie za sprawą lipcowej sałatki ziemniaczanej. Niby żart, a jednak w pewien sposób pokazujący, co tak naprawdę kupują wspierający. Obietnice, raz mądrzejsze jak głupsze. Ja jednak wolę wiedzieć za co płacę. Dlatego też nie zamierzam wspierać w ten sposób jakichkolwiek projektów.

Obrazek 1,2.

The post Zbiórki społecznościowe? Nie kupuję kota w worku appeared first on AntyWeb.

Smartwatch jest na tym etapie co tablet przed iPadem – potrzebuje nowego interfejsu

$
0
0
vlcsnap-2014-07-18-10h04m56s254

Koncepcja tabletu powstałą w latach 70, tablety z systemem Windows 98 czy XP można było kupić w sklepie, ale dopiero iPad spopularyzował tablety. Jednym z kluczowych czynników było dopracowanie i wprowadzenie odpowiedniego interfejsu, nie wymagającego rysika, nie korzystającego z tych samych rozwiązań co laptopy, lecz dostosowanego do intuicyjnej obsługi palcami. Smartwatch znajduje się właśnie w fazie tabletów z Windows XP – ciekawej koncepcji, ale braku odpowiedniego interfejsu.

Tak jak pierwotnie tablety korzystały z interfejsu zaczerpniętego wprost z komputerów, tak teraz smartwatch korzysta z interfejsu zaczerpniętego z tabletów i smartfonów – urządzeń o powierzchni ekranu od kilkunastu do kilkudziesięciu razy większej niż w przypadku inteligentnego zegarka, która umożliwia wykonywanie gestów i bezproblemowe wykorzystywanie multitouch. Nic dziwnego, że przeniesienie żywcem tej samej koncepcji do zupełnie innego urządzenia przynosi gorsze rezultaty. Dotykając ekranu zasłaniamy większą część ekranu i wyświetlonych na niem informacji. Prosty gest szczypnięcia ma ograniczone możliwości, o multitouch nie wspominając.

vlcsnap-2014-07-18-10h03m20s61

Google ma świadomość tych ograniczeń i stawia przede wszystkim na obsługę głosową, która jest jednak w publicznych miejscach dość kłopotliwa i nie w każdym języku działa równie sprawnie. Jest również podatna na hałas z otoczenia. Inną propozycją jest sterowanie falami mózgowymi, jak choćby opisywane przeze mnie niedawno projekt MindRDR. Projekt jest na razie w powijakach i nie ma mowy o sterowaniu wszystkimi funkcjami urządzenia. Dodatkowo wymaga założenia na głowę zestawu czujników, co wygląda jeszcze dziwniej niż gadanie do swojego nadgarstka.

vlcsnap-2014-07-18-10h02m47s245

Jest jeden projekt, który jest znacznie bardziej obiecujący. Opracował go profesor pracujący na wydziale Future Interfaces Group na uczelni Carnegie Mellon. Zamiast dotykać ekranu, zaproponował on, aby cała obudowa byłą czymś w rodzaju joysticka. Bierzemy ekran w palce, a następnie przesuwamy go na boki, obracamy, przechylamy i wciskamy, aby osiągnąć żądany efekt. Warto podkreślić, że przy tych wszystkich operacjach w ogóle nie zasłaniamy ekranu jako takiego.

vlcsnap-2014-07-18-10h02m37s145

Myślę, że lepszy odniesieniem od zwykłego joysticka jest tutaj specjalny kontroler 3D, który służy do swobodnego manipulowania widokiem w aplikacjach służących do edycji grafiki 3D. Firma 3Dconnexion oferuje urządzenie o nazwie SpaceNavigator. Za pomocą jednej gałki użytkownik może kontrolować jednocześnie tyle parametrów, o ilu mysz komputerowa może tylko pomarzyć, bez szeregu dodatkowych przycisków na klawiaturze modyfikujących jej działanie. Możliwe jest przybliżanie i oddalanie, obracanie, zmiana kąta nachylenia widoku, przesuwanie i nie tylko, wszystko manipulując jedną gałką, obracając ją, ciągnąc do góry i przyciskając, przechylając na boki, jak i przesuwając na boki. Podobnie jak w projekcie koncepcyjnym zegarka.

spacenavigatpr

navigator_caps

Na filmie demonstrującym interfejs w działaniu można zobaczyć jak dobrze sprawdza się na w przypadku map, obsłudze odtwarzania muzyki czy przeglądaniu kalendarza, a nawet podczas gry w Doom. Tak, interfejs jest na tyle precyzyjny i uniwersalny, że można jednocześnie chodzić, celować i strzelać. Osobiście nie lubię grać w strzelanki nawet na dużym tablecie, a spróbujcie sobie wyobrazić jak miałoby to wyglądać na zegarku z dotykowym ekranem? To najlepiej demonstruje potencjał nowego rozwiązania i przewagę nad ekranem dotykowym.

vlcsnap-2014-07-18-10h03m40s12

Oczywiście jest też szereg problemów, czy raczej wyzwań stojących przed projektantami – rozwiązanie mechaniczne zwiększa gabaryty inteligentnego zegarka, czyni go podatnym na zanieczyszczenie i awarię, podczas gdy ekran dotykowy umożliwia stworzenie zamkniętej, zwartej konstrukcji. Nie są to jednak przeszkody, których nie da się pokonać. Chris Harrison, stojący z projektem, wspomina o czujnikach, które są w stanie odczytywać napięcie i nacisk na poziomie molekularnym. Oznaczałoby to pozbycie się elementów mechanicznych i możliwość stworzenia konstrukcji podobnej do tych z ekranem dotykowym. Co prawda na razie takie rozwiązanie jest zbyt drogie i negatywnie odbiłoby się na czasie pracy na baterii, jednak w przeciągu najbliższych lat może stać się tym, czym ekrany dotykowe dla tabletów i telefonów po zaprezentowaniu pierwszego iPhone’a i iPada.

Pomysł podoba mi się przede wszystkim dlatego, że umożliwia kompleksową, jednak intuicyjną interakcję z zegarkiem, bez konieczności noszenia dziwacznych urządzeń na głowie czy gadania „do siebie”. Do czasu wprowadzenia wszczepów sterujących urządzeniami, trudno wyobrazić sobie coś lepszego w przypadku inteligentnych zegarków. Dopiero wprowadzenie nowego interfejsu odblokuje pełny potencjał smartwatch’a.

Na informację o tym projekcie natrafiłem w serwisie Wired.

The post Smartwatch jest na tym etapie co tablet przed iPadem – potrzebuje nowego interfejsu appeared first on AntyWeb.

CyanogenMod z funkcją CM Home. Prawie jak Google Now?

$
0
0
Cid_Cyanogenmod_09_1920x1200-1-e1339980649104

Nie jest tajemnicą, że zespół pracujący nad CyanogenModem robi wszystko, aby uniezależnić się od Google’a i jego usług. O ile do uruchomienia własnego sklepu z aplikacjami im daleko (co niejako sprawia, że, cokolwiek by nie zrobili, i tak się nie uda), to stworzenie protez pełniących podobne funkcje co serwisy dostarczane przez kaliffornijską firmę jak na razie wychodzi nieźle. Kolejnym przykładem tego typu rozwiązania jest moduł CM Home.

No dobrze, ekipa CyanogenModa otwarcie przyznaje, że nie tworzy żadnego Google Now killera. Czym zatem jest CM Home? Dobre pytanie. Założeniem twórców było stworzenie narzędzia, które będzie w stanie w jednym miejscu zgromadzić wszystkie informacje dotyczące urządzenia. Brzmi znajomo? Trudno, żeby nie brzmiało, bo przecież dotąd rolę tę pełnił pasek stanu, czyż nie? Gdzie tu zatem jakakolwiek logika?

Cyanogen Inc. nie chce wynaleźć koła na nowo. Nie jest to też budowanie usługi od podstaw. Wykorzystano bowiem tutaj API programu Dashclock. Większość z Was pewnie go kojarzy. To rodzaju widżetu dla ekranu blokady, który pozwala aplikacjom wyświetlać powiadomienia. Ktoś zapyta: jaki jest sens umieszczać takie coś na pulpicie? Otóż jest i to duży, bo Dashclock jest jednym z nielicznych narzędzi tego typu, które deweloperzy tak chętnie implementowali w swoich aplikacjach. W rezultacie już na starcie mamy liczne grono programów, które z CM Home będą chętnie współpracować. Dla twórców Dashclock jest to też ogromna szansa na przeżycie. Android L zmieni zasady działania ekranu blokady, a więc narzędzia tego typu przestaną być potrzebne. CyanogenMod jest zatem ostatnią deską ratunku.

2014-07-18_125508

Ale dalej brakuje najważniejszego elementu układanki, czyli zastosowania dla nowego mechanizmu. Wiadomo na pewno, że będzie on wyświetlany jako dodatkowy ekran na pulpicie (czyli identycznie jak w oficjalnym launcherze od Google). Na początek zobaczymy tutaj podstawowe informacje, jak godzinę nastawionego alarmu, spis nieodczytanych wiadomości czy nieodebranych połączeń, wydarzenia z kalendarza itd. Ale to nie będzie tak wyglądało w wersji finalnej.

2014-07-18_125518

Twórcy zapowiadają, ze przed nimi ogrom pracy. Chcą znacząco rozbudować API Dashclocka i przystosować je do nowych zastosowań. Niewykluczone zatem, że z czasem pojawią się tutaj podpowiedzi na miarę Google Now, a więc newsy, wyniki sportowe, wskazówki dojazdu, prognoza pogody i wiele, wiele innych. Wówczas może powstać narzędzie na tyle sprawne i funkcjonalne, aby stanowić skuteczną przeciwwagę dla usługi giganta. Przede wszystkim jednak będzie to rozwiązanie kładące duży nacisk na bezpieczeństwo i prywatność użytkowników, co twórcy CyanogenModa pokazywali już niejednokrotnie (robią to lepiej od Google’a – przykład narzędzie do lokalizowania i zdalnego resetowania smartfonów).

The post CyanogenMod z funkcją CM Home. Prawie jak Google Now? appeared first on AntyWeb.

Tylko jedno „ale” – recenzja tabletu Nokia Lumia 2520

$
0
0
tyt

Windows RT nie ma łatwo. Niewielkie zainteresowanie klientów przeniosło się na śladowe zainteresowanie producentów tym rozwiązaniem, dlatego niemal każda propozycja sprzętowa oparta o ten system jest efektem przekonania o osiągnięciu pewnego celu. Po kilku tygodniach z Nokią Lumia 2520 uważam, że Finowie byli pewni zrealizowania swoich założeń, według których ich tablet miał być najlepszą propozycją na rynku.

Zestaw

Po rozpakowaniu pełnego zestawu składającego się z tabletu oraz etui z klawiaturą od razu zorientujemy się, że mamy do czynienia z produktem klasy “premium”. Znajomość ceny tabletu i akcesorium potęguje to wrażenie, a wiedza odnośnie obecnego na urządzeniu systemu może powodować pewne zaskoczenie i niedowierzanie. Do tej kwestii jednak jeszcze dotrzemy, skupmy się najpierw na samym tablecie.

Wykonanie

Jeżeli trzymaliście już w rękach jeden ze smartfonów Lumia, np. modele 720 czy 1520, to pierwsze chwile z tabletem 2520 będą miłą niespodzianką. Finowie skorzystali bowiem z doświadczenia zdobytego podczas przygotowywania telefonów i zdecydowali się w ten sam sposób, a może nawet i lepiej wykończyć swój tablet. Cały tylny panel, aż po same krawędzie, gdzie styka się on z ekranem, pokryty jest gumowanym sztucznym tworzywem, które jak mniemam ma przede wszystkim zapobiec wyślizgnięciu się urządzenia z rąk. Moje obawy związane z zachowywaniem się odcisków palców na obudowie zostały rozwiane w ciągu pierwszych kilkunastu minut. Nie jest co prawda idealnie i delikatne smugi są niemalże zawsze widoczne, to jednak pozbycie się ich jest banalnie proste. Czarna barwa obudowy zdaje więc egzamin na piątkę z niewielkim minusem, a po doświadczeniach z czarnym panelem w Lumii 720 jestem zachwycony tym co oferuje tablet Lumia 2520.

312456789101213142233445566778899

Zaokrąglone krawędzie tabletu powodują, że trzymanie urządzenia w każdej orientacji jest naprawdę komfortowe. Choć boki Lumi 2520 są dość wąskie, to mimo wszystko producentowi udało się umieścić na nich niezbędne złącza i przycisku. Patrząc na tablet w jego naturalnej orientacji (poziomo, przycisk Windows pod ekranem) zauważymy, że na lewym boku znalazły się złącza zasilania oraz słuchawkowe, zaś prawa krawędź została wykorzystana poprzez umieszczenie na niej złącza mini HDMI. Na szczycie urządzenia umiejscowione zostały klawisze głośności oraz blokady ekranu, które doskonale znamy ze smartfonów Lumia. Są płaskie, mają wyraźnie wyczuwalny skok, a w połączeniu z czarnym kolorem obudowy… niemal niewidoczne. Żadnym zaskoczeniem nie powinna być obecność złącza pinowego na dolnej krawędzi tabletu, które odpowiada za łączność z klawiaturą zamkniętą w schludnym etui.

Przedni panel to oczywiście przede wszystkim ekran tabletu Lumia 2520. Nad nim znalazły się przednia kamerka oraz czujnik światła, a zaraz pod nim widoczna jest najnowsza wersja logo Windows pełniącego rolę przycisku Start. Bardzo ciekawie rozmieszczone zostały głośniki, które znajdują się zaraz za ledwo widocznymi krawędziami, przerwami w tafli szkła pokrywającego ekran. Gdy się dokładnie przyjrzymy zauważymy je po obydwu stronach przycisku Start, zaraz obok miejsca zetknięcia się ekranu i obudowy. Dzięki temu mamy pewność, że podczas oglądania filmu lub słuchania muzyki żaden dźwięk nam nie umknie. Rozwieję także wątpliwości dotyczące czystości tychże otworów podczas codziennego użytku – gdy tablet znajduje się w etui to naturalnie nic nam nie grozi; przez kilka dni jednak tablet nie znajdował się w etui i korzystałem z niego bez użycia klawiatury – po tym okresie również nie zauważyłem żadnego przyrostu ilości kurzu czy nieczystości.

„Dwuznaczne” Full HD

Rozdzielczość 1920 na 1080 pikseli w ekranie o przekątnej sięgającej dziesięciu cali to popularna mieszanka wybuchowa. To określenie ma jednak podwójny wydźwięk – pozytywny i negatywny.

Od początku zachwyci nas ilość szczegółów oraz brak jakichkolwiek pikseli – podziwianie Ekranu Start w takiej jakości to czysta przyjemność. Swoje robi także technologia Clear Black, dzięki której elementy interfejsu barwy czarnej są naprawdę czarne, a widoczność w pełnym słońcu jest znacznie lepsza od tego co oferują nam inni producenci. Każda z aplikacji systemowych po prostu imponuje, podobnie jak większość tych ze Sklepu Windows. Czasem pojawiają się jednak delikatne zgrzyty, gdy autor programu nie umieścił w swojej aplikacji grafik o odpowiedniej rozdzielczości. Jednakże są to niedociągnięcia to przełknięcia.

Niezbyt przyjemnie robi się dopiero wtedy, gdy zdecydujemy się posurfować po Sieci. Zdecydowana większość stron nie jest bowiem gotowa na taki poziom detali wyświetlanych na ekranach urządzeń, dlatego oprócz tekstu, mało który element stron internetowych będzie nas w stanie zadowolić.

Jak jednak wspomniałem prezentacja tekstu na tym ekranie jest fantastyczna, żeby nie powiedzieć genialna. To czyni tablet Nokii jednym z najlepszych urządzeń multimedialnych do czytania z jakim miałem do czynienia. Panoramiczne propocje ekranu powodują, że w położeniu pionowym czytanie staje się jeszcze łatwiejsze i przyjemniejsze, nawet wtedy gdy rozmiar tekstu nie jest zbyt duży.

Na co się stać?

Czterordzeniowy procesor Qualcomm Snapdragon™ 800 o taktowaniu 2,2GHz oraz 2 gigabajty pamięci RAM okazują się wystarczające w codziennym użytku tabletu. Ograniczenia wynikające ze specyfiki systemu Windows RT niejako zgrywają się z tym, co sprzętowo oferuje tablet Nokii. Praca w wielu aplikacjach Modern nie jest żadnym wyzwaniem dla Lumii 2520, nawet jeśli dwie z nich będą jednocześnie otwarte na podzielonym ekranie, a w tle uruchomionych będzie jeszcze kilka. Jedynym problemem dla urządzenia Nokii był film w jakości Full HD zamknięty w pliku mkv, a samo odtworzenie możliwe jest po instalacji dedykowanego tym plikom programu (domyślny radzi sobie tylko z plikami avi i mp4). Zaskakakujące jest to, że praca z aplikacjami pakietu Office nie była uciążliwa i wszystko działało jak należy – jednoczesne otwarcie kilku plików (dokumentów, prezentacji i arkuszy) nieco spowolniło urządzenie, ale nie na tyle by praca była problemowa. Pamięć wbudowana o pojemności 32 gigabajtów to tak naprawdę znacznie mniej – po okresie testów pozostało mi jedynie 7GB wolnej przestrzeni, a zainstalowałem jedynie 2 gry (FIFA 14 i GTA: San Andreas) i zrobiłem kilkanaście zdjęć. Oczywiście rozszerzenie dostępnej pamięci nie byłoby problemem, ponieważ bez problemu skorzystać możemy z typowych pendrive’ów i dysków zewnętrznych USB oraz kart pamięci (do 64GB). To pomoże nam jedynie w przypadku zdjęć, muzyki, filmów i innych plików. Aplikacje instalować możemy bowiem jedynie w pamięci wbudowanej.

To nie tylko tablet

Niezwykle ważnym elementem zestawu jest etui Nokia Power Keyboard. Dzięki niemu zyskujemy fizyczną klawiaturę QWERTY oraz touchpad, dodatkową baterię i 2 złącza USB znajdujące się z tyłu, na samym dole. Dodatkowo etui prezentuje się naprawdę bardzo dobrze i trzymając je w rękach czujemy, że mamy do czynienia z produktem z wyższej półki. Etui wykonane jest przede wszystkim z materiału gumowanego i pozwala umieścić w nim tablet jedynie w pozycji pionowej o stałym nachyleniu. Niestety jeden kąt nachylenia nie jest na tyle uniwersalny, by korzystanie z tabletu było komfortowe we wszystkich popularnych pozycjach: na biurku i na kolanach. W tym drugim przypadku stabilność zestawu jest zaskakujaco wysoka, lecz nie może być mowy o wygodzie i stabilności znanej z laptopów.

Klawisze na mobilnej klawiaturze Nokii są jednocześnie wygodne i niewygodne. To, co przemawia za nimi to odpowiednie odstępy i dobry skok, który umożliwia stosunkowo szybkie wprowadzanie tekstu. Rozmiary samej klawiatury są dość specyficzne, a cały zestaw klawiszy znajduje się naprawdę blisko ekranu, co powoduje że czasem można odczuć dziwne wrażenie nienaturalnego jej umiejscowienia. Przyzwyczaić się także należy do tego, gdzie znalazł się touchpad – ten znajduje się na kolejnym elemencie etui, który poprzedzony jest pustą przestrzenią. Ta przestrzeń to miejsce, w którym następuje załamanie etui w momencie zamykania go. Z jednej strony jest to dość oryginalne podejście do sprawy, a z drugiej – element etui na którym umieszczono touchpad można ułożyć pod dowolnym kątem podczas pracy na tablecie na kolanach, co bywa naprawdę pomocne.

Mobilność

Czas pracy na baterii to prawdę mówiąc dość skomplikowana sprawa w tym przypadku. Korzystając na co dzień z Lumii 2520 zdarzało mi się wielokrotnie wyjmować tablet z etui i z powrotem go tam umieszczać, co na początku nie pozwalało na konkretne określenie czasu pracy na baterii samego tabletu oraz przy wsparciu baterii z etui. W celach testowych postanowiłem sprawdzić jak tablet poradzi sobie w obydwu przypadkach, a uzyskane efekty zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie. Osiągnięcie 10 godzin pracy urządzenia to żadne wyzwanie – taki wynik możliwy jest nawet przy obejrzeniu kilku odcinków serialu czy dwóch dłuższych filmów, by później móc jeszcze poczytać, . Bateria znajdująca się w etui to dodatkowe 5 godzin. Wielka szkoda, że niemożliwe jest naładowanie jej bez udziału tabletu – w pierwszej kolejności ładowany jest akumulator w tablecie, a po osiągnięciu 100% rozpoczyna się ładowanie tej dodatkowej.

Foto i wideo

Warto także wspomnieć o dwóch kamerach, które znajdziemy w Lumii 2520. Tylna, oferująca rozdzielczość 6,7 megapiksela i wyposażona w obiektyw Carl Zeiss pozwala na wykonywanie całkiem dobrych zdjęć. Sama czynność nie jest zbyt komfortowa, lecz rezultaty kilku krótkich sesji fotograficznych (jak na tablet) są moim zdaniem lepiej niż zadowalające. Nagrywanie wideo w jakości Full HD wygląda podobnie do smartfonów Nokii. Przednia kamera służyć będzie przede wszystkim do wideorozmów i w tej roli sprawdzi się jak należy – rozdzielczość 1,2 megapiksela i obsługa jakości HD to tak naprawdę standard i właśnie tym dysponujemy tutaj.

fot2

fot3

Tylko jedno „ale”

Wolałbym nie oceniać samego tabletu Nokii przede wszsytkim przez pryzmat systemu na jakim pracuje. Ten jest bowiem dość specyficzny, bo to jednocześnie Windows i nie-Windows. Do dyspozycji mamy co prawda pulpit, aplikacje Office oraz te podstawowe programy systemowe, ale na tym kończy się tak naprawdę nasza działalność w tym trybie. Instalować można tylko aplikacje dostępne w Sklepie Windows, którego oferta mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła podczas ostatniej wizyty. Jedyny aspekt nad którym nieco ubolewam to średniej jakości wyszukiwarka, ale tę sprawę załatwić można także korzystając z Google. Funkcja przypinania aplikacji do krawędzi ekranu pozwala na sporo więcej niż typowy tablet z Androidem (nie biorąć pod uwagę modeli Samsunga, które są wyposażone w opcję podziału ekranu) czy iPad. Nie wolno zapominać o bezproblemowej obsłudze urządzeń USB jak drukarki, klawiatury, myszki i kontrolery gier. Wiele gestów, jak przełączanie się pomiędzy aplikacjami czy wywoływanie pełnej listy progamów działających w tle jest w mojej ocenie znacznie wygodniejszych, od tych dostępnych w iPadzie.

Biorąc jednak wszystko co wyżej napisałem pod uwagę, uważam że tablet Nokii to solidny sprzęt, fantastycznie wykonany i oferujący bardzo dobrą specyfikację. Być może wszystko to wygląda zbyt kolorowo, dlatego musimy wziąć pod uwagę jeszcze jeden aspekt – cenę. Ta niestety rozczarowuje. Kwota na poziomie około 2500 złotych, plus około 500 złotych za dobrze wyposażone etui, to bardzo dużo. Trudno mi sobie wyobrazić klienta poszukującego tabletu z Windows 8.1 RT i wybierającego sprzęt za tak duże pieniądze. Te dwie cechy po prostu do siebie nie pasują i znacznie lepiej tablet Nokii radziłby sobie, gdyby został wyposażony w Windows 8.1. Jest to dość bolesna prawda, ale tak właśnie wygląda rzeczywistość.

The post Tylko jedno „ale” – recenzja tabletu Nokia Lumia 2520 appeared first on AntyWeb.

Sztuczne oko coraz bliżej

$
0
0

Zespół amerykańskich i polskich naukowców zbadał, jak pobudzać komórki oka z ogromną precyzją. Uczeni mają nadzieję, że dzięki temu w przyszłości da się opracować implant, który pozwoli osobom niewidomym zobaczyć świat z nieosiągalną wcześniej dokładnością.

W siatkówce ludzkiego oka obraz przetwarzany jest na impulsy elektryczne. Impulsy te przesyłane są potem do mózgu i interpretowane jako obraz. Amerykańsko-polski zespół naukowców chce odszyfrować „język”, w jakim oko komunikuje się z mózgiem. Wtedy za pomocą tysięcy maleńkich elektrod można będzie wytworzyć impulsy elektryczne w oku tak, by mózg „zobaczył” obraz z niezwykłą precyzją. Naukowcy liczą na to, że dzięki tym badaniom w przyszłości powstanie implant, który pozwoli osobom niewidomym na wyraźne widzenie, nawet w kolorze, a także czytanie. Rozwiązanie to pomóc ma przede wszystkim osobom cierpiącym na choroby neurodegeneracyjne wzroku (np. zwyrodnienie plamki żółtej).

Uczestnik badań, dr Paweł Hottowy z Wydziału Fizyki i Informatyki Stosowanej Akademii Górniczo-Hutniczej opowiada w rozmowie z PAP, że w dostępnych już na rynku protezach oka sygnał z kamery przetwarzany jest na impulsy elektryczne i transmitowany za pomocą elektrod do komórek siatkówki oka. Dokładność przekazywania sygnału nie jest jednak na razie duża – sygnał z pojedynczej elektrody pobudza na raz kilka tysięcy komórek nerwowych siatkówki (tzw. komórek zwojowych). To sprawia, że informacja, która trafia z oka do mózgu nie jest zbyt szczegółowa, a rozdzielczość widzenia jest niewielka. Badacz z AGH opowiada, że osoby niewidome dzięki implantowi potrafią np. znaleźć w pomieszczeniu drzwi, ale nie widzą ich od razu, muszą ich chwilę poszukać. Z kolei jeśli pokazany im zostanie przedmiot, na przykład talerz lub owoc wielkości jabłka leżące przed nimi na stole, dopiero po kilkudziesięciu sekundach przyglądania się potrafią stwierdzić, co to. Mózg potrzebuje czasu na zinterpretowanie nieprecyzyjnego jeszcze sygnału z protezy.

Tymczasem zespół z amerykańskich uniwersytetów Stanforda oraz Kalifornijskiego oraz z krakowskiej AGH pracuje nad tym, by w przyszłości implanty pozwalały na dokładniejsze widzenie. Badacze chcą, by w implancie wykorzystywane były znacznie mniejsze elektrody, które będą gęsto upakowane – zamiast kilkudziesięciu elektrod będzie ich można umieścić na siatkówce nawet kilka tysięcy. Dzięki temu obraz będzie bardziej szczegółowy. Poza tym badacze chcą, by impulsy z jednej elektrody były bardzo precyzyjnie i docierały do pojedynczych komórek zwojowych, a nie do tysięcy na raz.

Innym wyzwaniem jest też usprawnienie impulsów, jakie elektroda prześle komórce siatkówki. „To, co w każdej chwili widzimy, to bardzo złożona scena. Trudno ją nam zakodować tak, jak robi to oko” – opowiada naukowiec. Wyjaśnia, że w siatkówce znajduje się nawet 20 różnych typów komórek zwojowych– inne komórki odpowiedzialne są np. za przetwarzanie i wysyłanie do mózgu informacji o kolorze, a inne – o ruchu. Jeśli więc pobudza się cały obszar komórek siatkówki, pobudza się różne ich typy jednocześnie, przez co mózg może otrzymywać w jednej chwili sprzeczne sygnały.

Dla naukowców ważne jest więc coraz lepsze poznawanie „języka” impulsów elektrycznych, w jakim różne komórki siatkówki komunikują się z mózgiem, a następnie odtworzenie tych sygnałów i przekazanie ich do odpowiedzialnych za te sygnały komórek. Na razie badacze z USA i Polski chcą nauczyć się dostarczać informacje niezależnie dwóm typom komórek zwojowych: komórkom parasolowatym odpowiedzialnym między innymi za rozpoznawanie ruchu i obrazów o niewielkim kontraście oraz komórkom karłowatym odpowiedzialnym za rozpoznawanie kolorów i szczegółów. Te dwa typy komórek stanowią około 70 proc. wszystkich komórek zwojowych w oku człowieka i stymulacja tych komórek prawdopodobnie wystarczy, aby skonstruować dość precyzyjny implant.

Na razie badacze pracują na siatkówkach makaka – oświetlają je światłem i badają sygnał elektryczny, jaki oko generuje w odpowiedzi na ten bodziec. Następnie za pomocą stymulacji elektrycznej badacze chcą odtworzyć w komórkach dokładnie taki sam sygnał. Na razie potrafią powtórzyć i precyzyjnie przekazać impulsy niezależnie około 10 sąsiadującym ze sobą komórkom zwojowym; wyniki tych eksperymentów zostały kilka tygodni temu opublikowane w prestiżowym czasopiśmie „Neuron”. „To ciekawy wynik, ale jeszcze daleka droga, aby odtworzyć aktywność całej siatkówki” – komentuje badacz.

Dr Paweł Hottowy podkreśla, że na razie zespół, w którym pracuje, nie buduje implantu. „Zanim takie urządzenie powstanie, może minąć – na moje oko – nawet kilkanaście lat” – mówi.

Udział zespołu z AGH w tych badaniach finansowany jest w ramach programu HARMONIA Narodowego Centrum Nauki.

Narodowe Centrum Nauki

NCN to agencja wykonawcza powołana w wyniku reformy systemu finansowania nauki z 2010 r. NCN wspiera badania podstawowe, czyli prace eksperymentalne lub teoretyczne podejmowane przede wszystkim w celu zdobycia nowej wiedzy o podstawach zjawisk i obserwowalnych faktów, bez nastawienia na bezpośrednie praktyczne zastosowanie ani użytkowanie. Centrum regularnie ogłasza konkursy na projekty badawcze, stypendia doktorskie i staże podoktorskie.

Ustawa z dnia 30 kwietnia 2010 r. o Narodowym Centrum Nauki weszła w życie 1 października 2010 r. NCN oficjalnie rozpoczęło działalność 4 marca 2011  r., a kilkanaście dni później ogłosiło pierwsze konkursy na projekty badawcze. Nadzór nad NCN sprawuje Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, zaś za kształt konkursów Centrum odpowiada Rada, składająca się z dwudziestu czterech wybitnych naukowców. Pracami Biura Centrum kieruje dyrektor.

Narodowe Centrum Nauki wspiera realizację badań podstawowych w formie projektów badawczych, stypendiów doktorskich i staży po uzyskaniu stopnia naukowego doktora. W konkursach NCN o finansowanie może starać się każdy naukowiec, niezależnie od wieku i stażu.

Źródło: www.naukawpolsce.pap.pl

The post Sztuczne oko coraz bliżej appeared first on AntyWeb.

Viewing all 64544 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>