Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 64544 articles
Browse latest View live

Najfajniejsza malinka na świecie ewoluuje. Poznajcie Raspberry Pi B+

$
0
0
2014-07-14_125500

Rasbperry Pi zapoczątkowało swoisty trend minikomputerków do zastosowań deweloperskich, konstruktorskich oraz… multimedialnych. Twórcy nie spoczęli jednak na laurach i szybko wydali kolejną generację swojego produktu. Teraz debiutuje kolejna oznaczona literką B+. Jest to niejako odpowiedź na prośby i komentarze użytkowników, które pojawiały się na forach od czasu premiery wersji B.

Jeżeli spodziewaliście się rewolucji, muszę Was rozczarować, bo jej tutaj nie uświadczycie. Raspberry Pi B+ to, jak sama nazwa zresztą sugeruje, raczej wersja B po liftingu, aniżeli całkowicie nowe urządzenie. Nie zmieniono zatem procesora ani pamięci operacyjnej. W dalszym ciągu napędza je chip Broadcom BCM2835 wspierany przez 512 MB RAM-u. Nie znaczy to jednak, że nowa Malinka nie jest godna uwagi.

10550113_10152219734395823_7122299954796438254_o

Twórcy przede wszystkim zwiększyli liczbę pinów GPIO do 40. Podwojono również liczbę portów USB – zamiast dwóch teraz mamy do dyspozycji aż cztery (choć ciągle wszystkie w standardzie 2.0). Slot na karty SD został zastąpiony gniazdem w standardzie MicroSD. Poprawiono również moduł audio, czego rezultatem ma być brak wsparcia dla wydanej niedawno karty dźwiękowej marki Wolfson. Kompozytowe złącza audio i wideo zostały połączone w jedno, a całość ma pobierać mniej energii – różnica w porównaniu z poprzednią wersją waha się między 0,5 a 1 W. Warto zauważyć też nieco odmieniony układ otworów na śrubki, co może sprawić, że dotychczas używane obudowy mogą nie być kompatybilne.

Pozytywną wiadomością jest też cena nowej malinki. Wynosi ona bowiem tyle samo co wersja B, a więc 35 dolarów. Mało tego, twórcy zapewniają, że starsza generacja będzie dalej produkowana, w zależności od istniejącego na nią zapotrzebowania. A to nie maleje. Jesienią ubiegłego roku Fundacja Raspberry Pi poinformowała, że sprzedano łącznie już 2 mln egzemplarzy minikomputerka.

2014-07-14_124204

Ale i konkurencja nie próżnuje. Nie tak dawno pisałem o alternatywie od Intela, czyli płytce Galileo, a to tylko jedno z podobnych urządzeń. Jak grzyby po deszczu pojawiają się też płytki o znacznie mocniejszej specyfikacji. Ich twórcy stosują tutaj dwu- a nawet czterordzeniowe układy z 1 GB RAM-u i mocnymi GPU. Weźmy chociażby takie HummingBoard, które jest produkowane w trzech różniących się parametrami wersjach, z czego każda zaskakuje atrakcyjną ceną. Na ich tle specyfikacja Raspberry Pi może wypadać blado. Czy zatem nie należało od razu zaskoczyć wszystkich prezentacją wersji C o znacznie mocniejszych parametrach? W końcu wszyscy wiemy, że malinka pełni funkcję nie tylko kontrolera do różnego rodzaju urządzeń, ale też multimedialnej przystawki telewizyjnej napędzanej systemem XBMC.

The post Najfajniejsza malinka na świecie ewoluuje. Poznajcie Raspberry Pi B+ appeared first on AntyWeb.


Ministra Sikorskiego walka z wiatrakami. To znaczy z dronami

$
0
0
RS Dron

Znajomy spytał mnie dzisiaj, ile kosztuje taki dron, który wysłano nad willę ministra Sikorskiego i czy łatwo się to pilotuje. Na te pytania odpowiedzi nie znam, bo dronom szczególnej uwagi nie poświęcam, ale zainteresował mnie sam temat wizyty nad posiadłością szefa MSZ. Wizyty, która może się zakończyć w sądzie. Podejrzewam, że skłoni ona innych ludzi do podobnych „wypadów”…

Okazuje się, że ominęła mnie historia z pokazem, jaki swoim czytelnikom zafundował Fakt. Tabloid wysłał drona z kamerą nad posiadłość rodziny Sikorskich, został nagrany krótki film, potem okraszono go uszczypliwym komentarzem. Możliwe, iż nie dowiedziałbym się o tym wypadzie, gdyby nie rozwinięcie całej sprawy: minister postanowił działać i złożył doniesienie do prokuratury (naruszenie prywatności). Spodziewam się, że dopiero teraz wspomniany film zyska na popularności – wszak doczekał się reklamy i to ze strony Radosława Sikorskiego.

Sam materiał nie jest tu niczym nadzwyczajnym – przecież w przeszłości niejednokrotnie można było zobaczyć w tabloidach, na portalach internetowych czy nawet w mediach, które chcą uchodzić za bardziej wartościowe, jak mieszkają/jedzą/wypoczywają/podróżują politycy, artyści czy celebryci. A to film, a to seria zdjęć. Początkowo dostarczali je zawodowcy, potem także amatorzy. W tym przypadku wchodzimy już jednak na kolejny poziom podglądactwa: pojawiły się drony gwarantujące zupełnie nowe możliwości.

Paparazzi mógł się przedostać na teren posiadłości Sikorskiego i pstryknąć kilka zdjęć dokumentujących, jak minister gra z żoną w kometkę. Ryzyko było jednak spore (posesja powinna być chroniona), a przeciętny Kowalski nie zdecydowałby się na taką akcję. Drony mogą w tej materii trochę namieszać. Najpierw nad posesją ministra pojawią się urządzenia sterowane przez specjalistów (Fakt pewnie nie zdobył filmu od amatora), potem pójdą w ich ślady amatorzy.

Obecnie drony nie są jeszcze bardzo popularnym sprzętem (mowa o Polsce). Coraz więcej osób kupuje te urządzenia, ale to nadal kropla w morzu potencjalnych klientów. Z czasem będzie się to jednak zmieniać – drony stanieją, zyskają na popularności, pocztą pantoflową rozejdzie się, że można w ten sposób zrobić to i tamto, ludzie zaczną kupować te maszyny w specjalistycznych sklepach, supermarketach oraz u operatorów sieci komórkowych. Dom Sikorskiego może czekać prawdziwa powietrzna inwazja. Oczywiście szef MSZ nie jest tu wyjątkiem – nad domem każdej znanej osoby może się pojawić eskadra latających maszyn z kamerami. Ryzyko niewielkie, a istnieje szansa, że powstanie fajny filmik. A nuż pojawi się czyjś biust, osoba, której nie należało się tam spodziewać albo właściciel domu w kapciach imitujących stopy Wielkiego Ptaka. Taki materiał można sprzedać. Gdy rozejdzie się fama, że media (stare i nowe) płacą za wspomniane treści, to nie należy wykluczać, iż rodaków ogarnie dronowe szaleństwo.

Nie dziwię się, że Sikorski zareagował we wspomniany sposób i podejrzewam, że chce uchronić się przed tym, o czym przed momentem pisałem. To ma zniechęcić innych do wypadów nad jego willę. Obecnie trudno jednak stwierdzić, czy rozwiązanie okaże się skuteczne – przecież za parę lat, gdy dronów przybędzie, zmagania (sądowe) z autorami takich filmów mogą się przeistoczyć w walkę z wiatrakami. Ostatecznie nie będzie chodziło wyłącznie o kwestie prywatności, ale też o bezpieczeństwo: nieobeznany z pilotażem właściciel drona może doprowadzić do tragedii.

Prezentowany problem nie jest tylko zmartwieniem ludzi ze świecznika – każdy z nas może się z nim prędzej czy później zderzyć. Bo gdy sąsiad nie będzie akurat kręcił filmu nad posesją mieszkającego w okolicy polityka, aktora czy biznesmena, może zajrzeć do naszego ogrodu albo mieszkania. Dzisiaj wiele osób obejrzy film znad posesji Sikorskiego, bo przecież intryguje, jak mieszka minister, o którym Fakt napisał, że „pozuje na angielskiego lorda”. Wścibskim zrzedną jednak miny, gdy po wyłączeniu komputera zauważą za oknem dziwny obiekt latający z wycelowaną w nich kamerą…

Źródło grafiki: Twitter

The post Ministra Sikorskiego walka z wiatrakami. To znaczy z dronami appeared first on AntyWeb.

Tydzień z Lumią 920 – pierwsze wrażenia

$
0
0
ku-xlarge

Nokia Lumia 920 – telefon, który jest już na rynku od dłuższego czasu, będąc jednocześnie jednym z lepiej wykonanych i działających smartfonów z Windows Phone na pokładzie. Parę dni temu postanowiłem stać się posiadaczem akurat tego urządzenia, a dziś mija już piąty dzień odkąd biała Lumia 920 trafiła w moje dłonie.

Pierwsze chwile z Nokią były dla mnie dosyć specyficzne, ponieważ kupiłem telefon, który według zapewnień sprzedawcy nie jest w najlepszym stanie wizualnym, mając pościerane rogi. Wiedząc to, nie nastawiałem się zbyt pozytywnie do wyglądu urządzenia, myśląc, że będzie w wiele gorszym stanie, niż był faktycznie. Rozpakowałem paczkę, wyciągnąłem Lumię i zauważyłem, że telefon jest w niemal idealnym stanie wizualnym, co psuje jedynie delikatnie zdarta farba na górnym prawym rogu smartfona (wyglądająca jak przeciągnięcie żyletką po żywicy).

Duży ekran dotykowy telefonu Nokii oraz gabaryty obudowy Lumii 920 były dla mnie przez parę chwil przytłaczające. Co prawda, kupując ten model, wiedziałem, że jest on jeszcze bardziej masywny od moich dotychczasowych Lumii, a nawet od Nokii N9, jednak szybko przyzwyczaiłem się do wymiarów tego kolosa.

Zaczynając od wad

Opisując moje pierwsze wrażenia z użytkowania tego telefonu przygotowuje was do porównania modelu 930 z 920-tką i Lumią 1020, dlatego też skupię się na plusach i minusach tych smartfonów, abyście byli w stanie zobaczyć, jak dużo (lub mało) zmieniło się we flagowych Nokiach od czasu wprowadzenia pierwszych urządzeń z Windows Phone 8.

Pierwszą, gigantyczną wadą Lumii 920 jest jej bateria, która pozwala mi na około 8 godzin pracy na jednym cyklu ładowania przy średnim użytkowaniu (parę zdjęć, przeglądanie Twittera, Facebooka, Google+, Instagrama, kanałów RSS i sms-owanie) oraz około 2,5 godziny gry w wymagające produkcje, takie jak Grand Theft Auto: San Andreas. Drugą, irytującą wadą 920-tki jest jej śliska obudowa, przez którą telefon bardzo często próbuje wydostać się z mojej dłoni, co rozwiązałem za pomocą gumowego etui, choć przyznam szczerze, że rozglądam się za czymś w stylu Gelaskin.

Dziwną rzeczą okazało się to, że czujnik ruchu działający poprawnie na Windows Phone 8 przestał działać po aktualizacji urządzenia do wydania 8.1. Naturalnie, nie jest to dla mnie dużym problemem, ponieważ mojego smartfona używam tylko w trybie portretowym, a gry które umilają mi wolne chwile nie wymagają obsługi za pomocą czujnika ruchu – jest to Cut the Rope, GTA: San Andreas, Fruit Ninja. Jest to prawdopodobnie problem ze sterownikami.

lumia920

Kończąc na zaletach

Do zalet mogę zaliczyć między innymi bardzo wyraźny wyświetlacz, solidną obudowę, bardzo dobry obiektyw aparatu, czy 32 GB pamięci wewnętrznej, choć tak naprawdę Nokia Lumia 920 poza dość oryginalnym skandynawskim designem nie wyróżnia się od innych flagowców z 2012 roku. Telefon Nokii nie należy do najlżejszych, dzięki czemu pewnie leży w dłoni i jest wyczuwalny w kieszeni, a jakość dźwięku wydobywającego się z głośników multimedialnych jest całkiem dobra.

Wielkim plusem Lumii 920 jest optymalizacja oprogramowania i ogrom ciekawych programów (moich ulubionych, gdyż z reguły nie ma aplikacji, której na Windows Phone mi brakuje) wręcz idealnie komponujących się w wygląd interfejsu Windows Phone 8, choć to kwestia, której nie warto ciągnąć dłużej, niż jest to konieczne – w końcu każdy telefon z Windows Phone posiada interfejs wyglądający tak samo.

Początek jest słodki…

Jak w przypadku każdego zakupu, przez pierwszy tydzień/dwa cieszymy się zakupionym produktem i chwalimy go wniebogłosy, dlatego też postanowiłem podejść do mojej 920-tki jak do sprzętu testowego i sprawdzić go okiem smartfona, którego mogę (lub nie, to jeszcze się okaże) polecić znajomym szukającym jakiegoś taniego, dobrego urządzenia z dobrym aparatem i ekranem. Pierwsze wrażenia z użytkowania 920-tki przed wami, teraz pozostaje mi (i wam) czekać na kuriera, który przyjedzie do mnie z Lumią 930 i podzielę się z wami spostrzeżeniami, porównując ją do dwóch ostatnich flagowych smartfonów fińskiej firmy. Bądźcie czujni!

Grafika: Gizmodo;

The post Tydzień z Lumią 920 – pierwsze wrażenia appeared first on AntyWeb.

To był rekordowy finał mundialu na Twitterze i Facebooku

$
0
0
BsdxGDXCMAEulzK

Coraz większa liczba widzów podczas emisji kolejnego odcinka serialu czy wydarzenia sportowego śledzi reakcje innych (i nie tylko) przeglądając sieci społecznościowe. Spora grupa osób bierze także udział w gorących dyskusjach lub po prostu dzieli się swoimi przemyśleniami z innymi. Finałowe spotkanie mundialu w Brazylii okazało się hitem w social media, gdyż pozwoliło pobić kolejne rekordy statystyczne.

O tym jak Twitter i Facebook przygotowywali się na czas mundialu pisaliśmy już na Antyweb, jak również o tym gdzie możecie śledzić te Mistrzostwa Świata. Wspomnieliśmy nawet o tym, czy telewizor jest potrzebny i pożądany podczas takiego wydarzenia, które jeszcze do niedawna kojarzone było tylko i wyłącznie z „kolorowym magicznym pudłem”.

Dziś o strzelonym golu można dowiedzieć się wcześniej na Twitterze niż podczas transmisji w telewizyjnej na żywo, chętnych do przekazywania radosnych lub załamujących wiadomości przybywa. Potwierdzają to opublikowane przez Facebooka dane, według których finał MŚ był największym i najpopuarniejszym wydarzeniem sportowym w historii sieci społecznościowej. Mecz pomiędzy Niemcami i Argentyną „wygenerował” ponad 280 milionów interakcji, którymi określa się publikowanie postów i komentarzy oraz „lajkowanie”. Nieco zadziwiające może być to, że za tym rekordem stoi „tylko” 88 milionów użytkowników-kibiców.

Co na to „ćwierkający”? Momentami emocjonujący, a momentami ciągnący się nieskończoność finał był tematem 32,1 miliona tweetów. Użytkownicy Twittera pobili także rekord w liczbie wysłanych tweetów na minutę – tutaj udało im/nam się wysłać ich aż 619 tysięcy! Pomimo tego, najpopularniejszym meczem podczas finałów Mistrzostw Świata był pojedynek Niemców z Brazylijczykami, kiedy to wysłanych zostało 35,6 miliona tweetów. Jako ciekawostkę dodać, że to przegrani z finału, czyli Argentyńczycy byli najczęściej wspominaną reprezentacją w czasie trwania mundialu.

facebook_wc_infographic_big

Po więcej statystyk Facebooka możecie sięgnąć tutaj, zaś z Twittera tutaj.

The post To był rekordowy finał mundialu na Twitterze i Facebooku appeared first on AntyWeb.

Kadrowe zamieszanie w Google – firmę opuszczają kolejne szychy

$
0
0
google napis

Ciekawe wieści dochodzą z Google: oto Babak Parviz jeden z ojców projektu Google Glass zmienia pracodawcę. I to na jakiego! Teraz będzie otrzymywał wynagrodzenie od Jeffa Bezosa – ważna figura Google przechodzi do Amazona. Niby nic nadzwyczajnego – takie migracje zdarzają się cały czas i dotyczą wszystkich firm. Dolina Krzemowa nie jest tu wyjątkiem. W przypadku Google można jednak mówić o zauważalnej utracie ważnych postaci.

Babak Parviz był związany ze słynnym odziałem Google X, który pracuje nad technologiami przyszłości. Top menedżer zajmował się przede wszystkim okularami Google oraz szkłami kontaktowymi nowej generacji, czyli produktem jeszcze bardziej rozwiniętym, niż Glass. Nie ulega wątpliwości, że jego odejście nie jest dobrą wiadomością dla internetowego giganta – chociażby z marketingowego punktu widzenia. Można przecież odnieść wrażenie, że współtwórca „okularów przyszłości Google” uznał ten produkt za mało rozwojowy i postanowił się z nim rozstać. Nad Google Glass zebrały się ostatnio ciemne chmury, to odejście z pewnością nie pomoże ich rozgonić.

Równie istotne jest to, że Google traci wartościowego pracownika na rzecz jednego ze swoich głównych konkurentów. Trudno stwierdzić, czym Parviz zajmie się w imperium Bezosa, ale duet Brin – Page (dorzućmy Schmidta i zróbmy z tego tercet) może być tym zaniepokojony. Amazon zapewne nie ściągnął do siebie tego człowieka wyłącznie po to, by zrobić na złość Google. Sam Parviz też musiał mieć jakiś powód i podejrzewam, że nie chodziło jedynie o pieniądze, bo w Google groszy pewnie nie zarabiał. Albo projekt Google Glass jest w opłakanym stanie i już wiadomo, że nic z tego nie będzie (ewentualnie do gry wkroczą inni ludzie) albo Amazon szykuje coś naprawdę interesującego, coś, przy czym warto pracować.

Zastanawia odejście człowieka pracującego nad okularami (warto wspomnieć, że do Facebooka, a konkretnie Oculus VR przeszła inna postać związana z tym projektem – Adrian Wong), zastanawia i decyzja designera trzymającego pieczę nad projektem Ara. Dan Makoski, bo to o nim mowa, po zakończeniu dwuletniego kontraktu postanowił rozstać się z Google i przejść do banku Capital One. Należy oczywiście wziąć pod uwagę, że gdy zaczynał swą pracę, Motorola należała do Google, nic nie zapowiadało tego, że nagle dojdzie do poważnych zmian strukturalnych i jego ekipa trafi bezpośrednio do korporacji z Mountain View. Być może te przemiany nie do końca odpowiadały menedżerowi. Pozostaje przy tym zadać pytanie, jak wyglądają prace nad projektem Ara i czy odejście jednej z kluczowych postaci pozostanie bez wpływu na proces tworzenia modułowego smartfonu?

Zastanawiając się nad tymi dwoma odejściami, przypomniałem sobie o kilku innych głośnych „wyjściach” z Google. W ciągu kilku kwartałów firmę opuścili Marissa Mayer, Hugo Barra i Vic Gundotra. Gdyby przed ich odejściem ktoś spytał o personalny fundament korporacji, to podejrzewam, że te trzy nazwiska pojawiłyby się na wysokich pozycjach odpowiedniej listy. Tymczasem „księżniczka Google”, jak niektórzy nazywają Mayer, przejęła stery u konkurencji (Yahoo!), Barra związał się z firmą Xiaomi, a Gundotra… trudno powiedzieć, czy ma jakieś plany na przyszłość.

Na podstawie tych kilku rozstań nie stwierdzę oczywiście, że Google zmaga się z pracowniczym exodusem, bo to byłaby gruba przesada. Przecież co kilka dni słyszy się o przejściu któregoś menedżera z jednej firmy do drugiej. Opuszczane są Apple, Microsoft i Facebook. Czasem chodzi o naprawdę głośne i dobrze znane nazwiska. Odnoszę jednak wrażenie, że to właśnie Google w ostatnich kilku kwartałach, może paru latach, wiodło prym pod względem głośnych odejść. Może to zbieg okoliczności, może przesadzam i po prostu ludzie z Google najbardziej wryli mi się w pamięć (wymienię od ręki 4-5 menedżerów, którzy odeszli z Google – w przypadku innych firm mam z tym problem), ale jestem bardzo ciekaw, czy te rozstania można jakoś ze sobą powiązać i znaleźć dla nich wspólny mianownik? Pytanie pozostanie raczej bez odpowiedzi, lecz jest to niezły materiał dla osób lubiących spekulacje…

Źródło grafiki: Google

The post Kadrowe zamieszanie w Google – firmę opuszczają kolejne szychy appeared first on AntyWeb.

Powiadomienia ze smartfona jak na dłoni. Dosłownie

$
0
0
20140623090213-Photo15small

Producenci elektroniki użytkowej coraz intensywniej walczą o nasze nadgarstki. Kategoria różnego rodzaju smartwatchy, inteligentnych opasek i im podobnych rozrasta się – nie tylko pod względem podaży, ale również popytu. Wśród łudząco podobnych do siebie rozwiązań pojawiają się na szczęście też perełki. Jedną z nich jest niewątpliwie opaska Ritot.

Na naszych nadgarstkach jednak zbyt wiele się nie zmieści. Noszenie zegarka z wyświetlaczem większym niż 2 cale to obciach (no chyba, że będziemy traktować to w kategoriach hipsterstwa). Tymczasem treści, które dobrze byłoby tutaj wyświetlić, przybywa. Alternatywne rozwiązanie proponują twórcy projektu Ritot będącego pierwszą inteligentną opaską z wbudowanym projektorem.

Kampania Ritot ruszyła kilka dni temu w serwisie Indiegogo. Cel zakładał zgromadzenie 50 tys. dolarów. W chwili, gdy piszę te słowa, zebrano już 178 tys. dol., a więc 357 proc. więcej niż zakładano. Tymczasem do końca pozostało jeszcze… 38 dni. Zanosi się na hit. Ale co tak naprawdę przekonało internautów do tego pomysłu?

Ritot ma być opaską pozbawioną wyświetlacza. Konstrukcja opaski będzie klasycznym połączeniem gumy i plastiku. Producent przewiduje kilka wersji kolorystycznych: białą, czarną oraz biało-czarną. Przewiduje się również wersję klasyczną oraz bardziej sportową. Każdy zatem powinien tutaj znaleźć coś dla siebie. Cała konstrukcja będzie zabezpieczona przed wodą, ale to akurat nie stanowi żadnej niespodzianki – w tej kategorii to już standard.

20140515040707-Photoall244

Wszystkie treści będą wyświetlane za pomocą miniaturowego projektora skierowanego na zewnętrzną część naszej dłoni. Możemy go aktywować za pomocą dedykowanego przycisku lub poprzez potrząśnięcie dłonią. Na pierwszy rzut oka wygląda to zwyczajnie – ot efektowny zegarek. Po połączeniu ze smartfonem Ritot może nas informować o połączeniach, wiadomościach, powiadomieniach z aplikacji i innych treściach. Wbudowany silniczek wibrujący pozwoli wykorzystać urządzenie też jako budzik. Zapewne powstanie API, które, w zależności od zainteresowania projektem (a te na razie jest ogromne), będzie wykorzystywane przez kolejnych twórców aplikacji.

Ritot3-730x730

Efektownie wygląda też stacja dokująca, z którą Ritot będzie sprzedawana. Pozwala ona na bezprzewodowe ładowanie opaski, a także szybką zmianę koloru używanego przez projektor. Urządzenie wyposażono w wyświetlacz, który informuje o aktualnej godzinie oraz stanie naładowania baterii. Wygląda ono na tyle stylowo, że będzie zapewne ozdobą każdej sypialni.

20140706132959-6

Pomysł na razie przedstawia się imponująco. Jak dotąd nikt nie próbował „ugryźć” inteligentnych zakładanych urządzeń od tej strony. Czy Ritot będzie hitem? Jedno jest już pewne – powstanie. Praktyka jednak pokazuje, że tego typu pomysły są szybko podkradane przez firmy ze znacznie większym budżetem. Weźmy chociażby przykład Xiaomi, które skopiowało przycisk Pressy. Jeżeli produkcja opasek po zakończeniu akcji crowdfundingowej nie przebiegnie sprawnie, szansa może zostać zaprzepaszczona.

The post Powiadomienia ze smartfona jak na dłoni. Dosłownie appeared first on AntyWeb.

Bardziej „Googlowego” telefonu nie mogłem wybrać

$
0
0
8

Jak niektórzy mogli już zauważyć na co dzień korzystam z dwóch mobilnych platform – iOS-a i Windows Phone’a. Jednakże podejmowane przez Google decyzje i kroki związane z Androidem okazały się na tyle trafne, że od pewnego czasu nosiłem się z daniem szansy smartfonowi z Androidem. Wybór padł na Motorolę Moto G – niedrogi, schludny smartfon z jakże wychwalanym i pożądanym „czystym Androidem”.

Niestety nie miałem możliwości wyboru pomiędzy wersjami z pamięcią 8GB i 16GB i jak się zapewne domyślacie musiałem zadowolić się modelem z mniejszą ilością pamięci. Głównie dlatego moje pierwsze wrażenie (wyrażone w tytule) było jakie było, ale o tym za chwilę. Po wyjęciu z pudełka Motorola okazała się niewielkim, lecz dość ciężkim telefonem. Nie chciałbym, by zabrzmiało to jak wypominanie wady, lecz po prostu Moto G wygląda na nieco lżejszą. Mnie to jednak w ogóle nie przeszkadza, ponieważ należę do grona osób, które wolą czuć, że telefon jest schowany do kieszeni. W moich stosunkowo niewielkich dłoniach Moto G leży naprawdę dobrze – zaokrąglone kształty i nieduże wymiary są dla mnie wręcz idealne. Choć Moto G cechuje się ekranem o przekątnej większej niż 4 cale, to jednak obsługa jedną ręką jest możliwa i nawet dosyć komfortowa.

2

3

4

Trafność w użyciu materiałów przy produkcji i samo wykonanie nie odpowiadają temu, czego spodziewalibyśmy się po produkcie za takie pieniądze. Dopasowanie elementów jest bardzo dobre i niemal każdy aspekt fizyczny Moto G uznaję za spory plus. Niemal, ponieważ nie przypadła mi do gustu propozycja Motoroli w kwestii przycisków głośności i klawisza blokady ekranu. Są one aluminiowe i dosyć wąskie. Nie wpływa to w dużym stopniu na komfort codziennego użytku, lecz nie prezentuje się to w mojej ocenie zbyt dobrze. Nie mam jednak zastrzeżeń co do umiejscowienia tychże przycisków.

1

Moja przygoda z tym telefonem dopiero się zaczyna, dlatego wszystkie następujące po tym zdaniu obserwacje wynikają z kilkudziesięciu godzin użytkowania. Dla niektórych to zbyt krótki okres na wyrażanie takich opinii, inni zaś po kilkudziesięciu… minutach już wiedzą, czy telefon spełni ich oczekiwania czy nie. Ja wiem, że Moto G oferuje mi aktualnie więcej niż potrzebuję. Telefon nie jest wypełniony po brzegi aplikacjami i wcale nie wynika to z faktu ograniczonej dość restrykcyjnie pamięci. Zainstalowałem tylko te podstawowe, które „wymagane są” do codziennego funkcjonowania. Darowałem sobie większe gry, ponieważ nadal uważam, że smartfon mobilną konsolą do gier nie jest. W pamięci Moto G znalazły się tylko „wściekłe ptaki” w wydaniu Gwiezdnych Wojen oraz urocze Cut the Rope. Co z resztą multimediów?

5

I tutaj właśnie dochodzi do meritum wpisu, które zapoczątkowałem tytułem. Okazuje się, że Moto G w połączeniu z ofertą usług i produktów Google jest urządzeniem niemal kompletnym. Jedynym warunkiem jest tak naprawdę łączność z Internetem, a ta, nawet pomimo dynamicznego rozwoju infrastruktury sieci komórkowej w naszym kraju, nie zawsze może być brana za pewnik.

Gdy jednak nasz smartfon połączony jest z siecią Wi-Fi lub dysponujemy łącznością w standardzie co najmniej UMTS nie ma najmniejszego problemu. Zdjęcia automatycznie synchronizowane są z Google+, więc w każdej chwili mogę usunąć wszystkie lokalne pliki. Muzyki posłuchać mogę dzięki Google Play Muzyka streamując kawałek po kawałku. Dokumenty, które mogą być potrzebne, w każdej chwili mogę pobrać z Dysku Google. I tak dalej, i tak dalej.

6

Naturalnie każda z powyższych usług może być zastąpiona konkurencyjnym rozwiązaniem od innej firmy, lecz w przypadku Moto G (i większości innych opartych na Androidzie telefonów) to wszystko było po prostu „out of box”. Jednokrotne zalogowanie się na konto Google spowodowało, że telefon był gotowy do pracy i rozrywki w mgnieniu oka. Oczywiście tego samego doświadczymy na każdym innym smartfonie z Androidem, lecz gdy jesteśmy niejako zmuszeni do zimnego kalkulowania dostępnej wolnej przestrzeni okazuje się, że idea i inicjatywa Google na uzależnienie nas od swojej chmury jest znacznie większa niż myśleliśmy. Podobne praktyki stosowane są w przypadku Chromebooków, gdzie do dyspozycji użytkownika najczęściej jest jedynie niecałe 16 gigabajtów pamięci lokalnej, zaś w chmurze aż 100GB na dwa lata (w cenie urządzenia; wraz z Moto G zyskałem połowę tego również na okres dwóch lat).

Być może nieco naciągnę fakty i będę wybiórczo dobierał fakty do własnej hipotezy, lecz można przyjąć także taki scenariusz, że literka „G” w nazwie tego modelu wcale nie jest przypadkowa.

The post Bardziej „Googlowego” telefonu nie mogłem wybrać appeared first on AntyWeb.

Te gry mają już 10 lat na karku – przegląd subiektywny, część pierwsza

$
0
0
Dawn of War

Jak ten czas leci… Wydaje się, jakby to było wczoraj, a tu dekada minęła. Rok 2004 obfitował w wiele świetnych produkcji, które na długo zapisały się w pamięci graczy. Było tez kilka perełek, które niestety trochę zaginęły w mrokach dziejów.

Thief: Deadly Shadows

Trzecia część przygód Garretta – mistrza złodziei, była zarazem pierwszą, która zawędrowała na konsole. To, co pierwsze rzucało się w oczy, to nowy silnik graficzny. O ile poprzednie odsłony serii działały na autorskim Dark Engine, Deadly Shadows wykorzystywało Unreal Engine 2. Jednak największą zmianą, jaką zaserwował nam ION Storm, było stworzenie quasi otwartego miasta. Zamiast kolejnych misji, docieraliśmy naszym protagonistą w określone miejsce i podejmowaliśmy się wykonania zadania. Twórcy namieszali też trochę w ekwipunku złodzieja. Zniknęły strzały z podczepioną liną (zamienione na specjalne rękawice). Pojawiły się też nowe elementy, tj. mini gra w otwieranie zamków. Choć Deadly Shadows nie powtórzył sukcesu poprzednich odsłon, to nadal jest to bardzo solidna pozycja. Niestety nie uratowała ona samego studia, które od 2001 roku borykało się z problemami finansowymi i zakończyło działalność rok po wydaniu Thiefa.

Kroniki Riddicka: Ucieczka z Butcher Bay

Osobiście, jest to jedna z moich ulubionych gier z tego okresu. Rewelacyjna oprawa graficzna, świetny klimat, spójność z filmowym uniwersum, no i Vin Diesel… znaczy Riddick. Gra opowiada historię mającą miejsce jeszcze przed Pitch Black. Butcher Bay to więzienie, z którego jeszcze nikomu nie udało się uciec. To właśnie tutaj trafia kryminalista Richard B. Riddick. To właśnie w tym miejscu Riddick „otrzymuje” swoje oczy pozwalające widzieć mu w całkowitych ciemnościach.

Kroniki Riddicka to mieszanka skradanki, shootera i gry RPG (głownie w warstwie fabularnej). Twórcy zręcznie wymieszali wszystkie cechy powyższych gatunków tworząc grę, w którą warto zagrać nawet dzisiaj. Graficznie Kroniki Riddicka prawie się nie zestarzał, w obsadzie znajdziemy takie gwiazdy ekranu i sceny jak Ron Perlman, Dwight Schultz (Murdock z Drużyny A), czy Xzibit, a świetnie opracowana mechanika rozgrywki potrafi zawstydzić dużą część współczesnych produkcji.

Far Cry

W 2004 roku ten tytuł „pozamiatał” w gatunku First Person Shooterów. Swoboda działania jaką oferował Far Cry w połączeniu z przepięknymi widokami uplasował tę grę na szczycie, a studio Crytek zdobyło uznanie za silnik graficzny CryEngine.

Głównym bohaterem jest Jack Carver, emerytowany członek amerykańskich Special Forces, który prowadzi niewielki biznes polegający na wynajmowaniu łodzi na wodach południowego Pacyfiku. Kiedy podczas jednego z rejsów jego łódź zostaje wysadzona w powietrze, a pasażerka zostaje porwana, Carver bierze sprawy w swoje ręce…

Dla mnie największym problemem pierwszego Far Cry’a były… mutanty, które pojawiały się w rozgrywce po kilku godzinach zabawy. Psuły one dokumentnie klimat całej gry. O ile Far Cry byłby lepszy bez tego „nadprzyrodzonego” wątku.

Full Spectrum Warrior

Historia tego tytułu jest bardzo ciekawa. Mądre głowy z amerykańskiej armii zauważyły, że wielu żołnierzy spędza dużo czasu przy grach wideo. Wymyślili więc, że można byłoby stworzyć specjalną „grę”, która oprócz walorów rozrywkowych, uczyłaby żołnierzy działań taktycznych. W ten sposób narodził się projekt, który później w wersji cywilnej trafił do sprzedaży jako Full Spectrum Warrior.

Produkcja Pandemic Studios ma bardzo oryginalną mechanikę rozgrywki. W trakcie wykonywania misji nie kierujemy osobiście żadnym żołnierzem. Wydajemy jedynie rozkazy, które później są realizowane przez członków zespołu. Punktowane jest działanie zgodne z zasadami operowania na polu walki.

Choć dzisiaj jakość oprawy graficznej już nie zachwyca, to nadal warto sięgnąć po tę produkcję. Oferuje ona wymagającą rozgrywkę, tak bardzo inną od współczesnych gier poświęconych wojsku.

Painkiller

Dzieło polskiego People Can Fly, które pozwoliło studiu założonemu przez Adriana Chmielarza zaistnieć na rynku. Painkiller to prosta w swojej konstrukcji strzelanka, w której walczymy z hordami demonów. Naszym celem: pokonanie Lucyfera oraz jego popleczników. Największą zaletą produkcji było jej nieskomplikowanie. W trakcie zabawy zabijaliśmy setki przeciwników nie zdejmując palca z lewego przycisku myszy. Był to w moim odczuciu pierwszy po latach tytuł, który dynamiką i frajdą z rozgrywki dorównywał Quakeowi. Duże wrażenie robiła też zastosowana fizyka postaci i obiektów, która generowana była przez silnik Havok.

Grand Theft Auto: San Andreas

To był chyba jeden z bardziej oczekiwanych tytułów tego roku. San Andreas zabierało nas do początku lat dziewięćdziesiątych, do fikcyjnego stanu USA wzorowanym na Kalifornii i Nevadzie. Rockstar skupił się w grze na kulturze czarnoskórych mieszkańców i problemach niższych warstw społecznych. Głównym bohaterem GTA był Carl „CJ” Johnson, który po latach wraca do Los Santos na wieść o śmierci swojej matki. Sprawy szybko przybierały zły obrót, co zmusiło CJa do odbudowy swojego starego gangu.

Grand Theft Auto: San Andreas było najbardziej rozbudowaną częścią serii. Twórcy wprowadzili do gry całe mnóstwo pobocznych aktywności, zaimplementowali też rozwiązania znane z gier RPG. Dla przykładu, tężyznę fizyczną bohatera można było rozwijać w siłowniach, a nadmierne spożywanie hamburgerów prowadziło do otyłości.

Ogromne wrażenie robił też dostępny w grze obszar, który był czterokrotnie większy od zaprezentowanego w Vice City. Zamiast jednego miasta, w San Andreas były trzy, do tego całkiem spory kawałek terenu do swobodnego zwiedzania.

San Andreas zasłynęło też z moda Hot Coffee, który pokazywał relacje damsko-męskie w dość dosłowny sposób. Choć był on zablokowany, to znajdował się w kodzie gry i został odkryty przez graczy. Skutkiem tego, przez media przewinęła się fala krytyki, która z pewnością pozytywnie wpłynęła na sprzedaż gry.

Burnout 3: Takedown

Jeśli wymienić najlepsze zręcznościowe „ścigałki” w historii, to gry z serii Burnout za każdym razem znajdą tam swoje zaszczytne miejsce. Ta szalona gra wyścigowa na równi kładła nacisk na precyzyjną i efektowną jazdę oraz na sianie zamętu na drodze. Kolizje, wypadki, kraksy i wybuchy. Wszystko to opakowane w świetną grafikę i rewelacyjną ścieżkę dźwiękową, gdzie można było usłyszeć utwory takich wykonawców jak My Chemical Romance, czy Rise Against.

Oprócz wyścigów, można też było brać udział w serii wyzwań, które polegały na spowodowaniu jak największej kraksy. Po przejechaniu krótkiego odcinka wpadaliśmy np. w przejeżdżające samochody. Celem było wyrządzenie jak największych szkód. W tym trybie liczyło się nie tylko wykonanie, ale też precyzyjne zaplanowanie całej operacji.

Warhammer 40 000: Dawn of War

Jedna z najlepszych gier strategicznych ostatnich lat osadzona w uniwersum znanym z gier figurkowych wyprodukowanych przez Games Workshop. W odległej, przyszłości ludzkie Imperium toczy nieustanne wojny z rasą Orków, Eldarów i siłami Chaosu. Elitą Imperium są Space Marines – uzbrojeni po zęby i opancerzeni weterani, którzy nie cofną się przed żadnym zagrożeniem.

Dawn of War oferował 11 misji fabularnych oraz tryb sieciowy. Mechanika rozgrywki opierała się na kontroli konkretnych punktów na mapie, za co otrzymywaliśmy zasoby potrzebne do dalszej walki. Gra spotkała się z bardzo pozytywnym odbiorem graczy. W następnych latach Dawn of War doczekał się kilku rozszerzeń, które m.in. wprowadziły kolejne rasy.

Need for Speed: Underground 2

Jedna z lepszych odsłon cyklu, skupiała się na nielegalnych ulicznych wyścigach mocno podrasowanymi samochodami. Need for Speed Underground 2 umożliwiał jazdę 30 licencjonowanymi autami, a każde z nich można było poddać tuningowi wizualnemu i mechanicznemu. W trakcie zabawy można było brać udział w zwykłych wyścigach, ale też w zmaganiach na torach do dryftu, czy pojedynku na ćwierć mili. W trakcie jazdy przygrywały nam utwory w wykonaniu Snoop Doga, Mudvayne, Killing Joke, czy Fluke. Po tej części NFS nastąpił powolny upadek całej serii.

World of Warcraft

Synonim gry MMORPG. Pomimo dekady na karku, jest to nadal najpopularniejsza gra MMO na świecie – w marcu tego roku miała ona ponad siedem milionów subskrybentów, a od dnia premiery założono w WoWie ponad 100 milionów kont. Można też z całą pewnością napisać, że to właśnie produkcja Blizzarda rozpoczęła okres wielkiej popularności tego gatunku, który teraz przeżywa już kryzys, zmuszając kolejne tytuły na rezygnację z comiesięcznych opłat.

Osadzona w realiach znanych z serii strategii czasu rzeczywistego, World of Warcraft pozwalał na przystąpienie do jednaj z dwóch frakcji – Sojuszu, lub Hordy. Od tej decyzji zależał też wybór rasy. Po stronie „dobra” znajdowali się ludzie, krasnoludy, gnomy i nocne elfy, po stronie „zła” orkowie, taureni, trolle i nieumarli. Każdy z graczy określał swoją profesję, a następnie trafiał do wielkiego, otwartego świata, gdzie na śmiałków czekały różne zadania do wykonania.

W najlepszym dla gry okresie, liczba subskrybentów przekraczała 11 milionów. Dzisiaj szał na MMO trochę przygasł. Blizzard jednak się nie poddaje. Wraz z piątym rozszerzeniem do gry, zmianie ma ulec przestarzała oprawa graficzna, która już w dniu premiery nie rzucała na kolana.

The post Te gry mają już 10 lat na karku – przegląd subiektywny, część pierwsza appeared first on AntyWeb.


O tym jak wydawcy wymuszają na nas składanie pre-orderów

$
0
0
preorder

Nigdy nie rozumiałem zamawianie gier przed premierą. Powodowany ciekawością skusiłem się na to raz i nie poczułem niczego, za wyjątkiem lekkiego zaniepokojenia, wywołanego faktem zakupu kota w worku. Mimo tego, że na grę czekałem z prawdziwym wytęsknieniem i ostatecznie nawet się nie zawiodłem, nie złożyłem pre-ordera już nigdy. Niestety, ku mojemu żalowi, twórcy gier, a może raczej wydawcy, coraz mniej delikatnie wpływają na nas, żeby zapłacić za produkt przed jego premierą.

Pomijam już tutaj kwestię wszelkiego rodzaju systemów „wczesnego dostępu”, finansowania społecznościowego, finansowania alpha-access, itp. To temat na inny, o wiele ostrzejszy wpis. Chodzi mi o klasyczne pre-ordery, dla gry, której mamy jedynie zapowiedzi i obietnice twórców. Zamawiamy i czekamy miesiące, aż produkt będzie dostępny. Z upływem kolejnych lat producenci wymyślają coraz lepsze sposoby na to, żebyśmy byli skłonni wydać pieniądze, zanim będziemy w ogóle wiedzieli czy to ma sens.

Wczesny, albo wręcz wyłączny dostęp do bety

Wraz ze wzrostem popularności organizowania otwartych beta-testów przychodzi powoli moda na tworzenie z dostępu do wczesnej wersji gry wartości dodanej. To może wydawać się o tyle absurdalne, że testy są przecież po to, żeby pomóc oszlifować i ulepszyć produkt. Z drugiej strony, w fazie otwartej bety gry są zazwyczaj już niemalże gotowe, a zazwyczaj występują jedynie problemy z wydajnością, stabilnością – niedokończona zawartość jest zazwyczaj blokowana. Są to jednak wciąż problemy, które pomagamy twórcom usunąć. My pomagamy im, nie na odwrót. My, gracze, pomagamy im dopracować grę przed premierą, po której dopiero będą oni przecież oceniani przez dziennikarzy i klientów.

Na dwoje babka wróżyła. Może się okazać, że ten trend się rozwinie, dostęp do bety wyłącznie dla pre-orderowców zniknie w mrokach dziejów, a zdroworozsądkowo myślący konsumenci odtrąbią sukces. Biorąc jednak pod uwagę niecierpliwość typowego Kowalskiego-gracza i hype, jaki nakręca się stale wokół dostępów do wczesnych wersji (czasami, zwłaszcza w przypadku deweloperów niezależnych, są to nawet wersje „alfa”, ledwie nadające się do zabawy), szczerze w to wątpię. Najgorętsze tytuły będą otwierały przedterminowo swoje podwoje dla osób, które kupią kota w worku – jak to ma miejsce w przypadku Destiny. Ewentualnie, jak w przypadku Dooma 4, będzie trzeba kupić inną grę, tego samego wydawcy (w tym przypadku Wolfenstein: The New Order). To już trzy pieczenie na jednym ogniu.

Jeżeli mnie to denerwuje, a jako dziennikarz mam dostęp do prawie każdej wczesnej wersji, na której można położyć łapki, to nie wyobrażam sobie, jakie to  musi być irytujące dla przeciętnego gracza.

Dodatki na wyłączność – najlepiej inny dla każdego sklepu

Wyjątkowo paskudna zagrywka, będąca koszmarem każdego fana dalej produkcji. Przoduje w tej dziedzinie Ubisoft, który chętnie tworzy drobne DLC (skórki, dodatkowe bronie, pojazdy, krótkie misje) specjalnie dla szeregu swoich edycji limitowanych, a nawet dla co większych sieci sprzedających gry wideo. Sieciówki growe zresztą biją się chętnie o te pierdółki, bowiem dla nich każdy wyróżnik od konkurencji, każda drobinka, może oznaczać, że przyciągną do siebie więcej klientów. Klient bywa nieracjonalny i będzie jechał na drugi koniec miasta, albo zamawiał z innego sklepu, bo dostanie gratis jedną dodatkową skórkę do pistoletu, nawet jeżeli w samej podstawowej wersji gry, ma ich tysiące. Ważna jest ta jedna, bonusowa.

Jesteśmy więc bombardowani informacjami o tym, jaka nasza gra będzie wyjątkowa. Kalkulujemy sobie: „skoro i tak ją kupię, to zamawiając teraz stanie się ona unikalna”. A przecież kochamy unikalność. W tym momencie złożenie pre-ordera i dostanie „ekskluzywnego” DLC, chociażby to była jakaś drobina, staje się namiastką edycji kolekcjonerskiej. A skoro one obecnie kosztują chore pieniądze, to jednym ze sposobów, żeby zaspokoić potrzebę posiadania czegoś ekstra, może być właśnie przedpremierowe zamówienie.

Dodatki, które później i tak kupimy, jako DLC

Znów mamy do czynienia z dodatkami – nic dziwnego, to jeden ze znaków rozpoznawczych ery cyfrowej. Wartość mini-DLC jest oczywiście zupełnie nieproporcjonalna do ich ceny, ale wystarczy, że kupi je nikły odsetek graczy, aby ich tworzenie pozostawało opłacalne.

Stworzenie nawet relatywnie dużych, fabularnych dodatków pozostaje dosyć tanie, biorąc pod uwagę koszt stworzenia całej gry w ogóle. Tanim sposobem na zwiększenie sprzedaży pre-orderów jest więc… zaoferowanie darmowego dostępu do dodatków, za które inni będą musieli zapłacić. W ten sposób tworzy się wrażenie oszczędzania, chociaż wcale nie jest powiedziane, że byśmy te dodatku kupili. Mogą one przecież świetnie prezentować się na papierze, jak możliwość wcielenia się w Alien: Isolation w postaci z pierwszego filmu o Obcym, ale w praktyce okażą się bublem, sklejonym na kolanie. Nie twierdzę, że tak musi być. Tak może być, bo przecież nie wiemy nawet czy nowe podejście do tematu unikania morderczych Xenomorphów będzie dobrym tytułem. Możemy się znudzić, bo gra będzie długa. Nie musimy, ale możemy. Może się okazać, że sama gra jest świetna, ale dodatku już niekoniecznie. Nie musi, ale może. Pozbawiamy się możliwości swobodnego wyrobienia sobie zdania, chociażby na podstawie cudzych opinii, zazwyczaj wyczytanych w Internecie. Wszystko to dla kota w worku… w kocie w worku.

Nie pre-orderowałem i pre-orderować nie będę, chociaż czuję się przez to marginalizowany

Ze wszystkich elementów współczesnego rynku gier wideo wymuszanie pre-orderów jest na szczycie mojej listy „zhejtowanych”. Mam nadzieję, że trend się w końcu odwróci. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasowe doświadczenia, to nie wydaje mi się, żeby jakiekolwiek wydarzenia były w stanie rozeźlić graczy na tyle, żeby ich portfele przestały się głupio otwierać.

Mam tylko nadzieję, że inwencja „twórcza” wydawców się już wyczerpuje, bo zaczynam się czuć coraz bardziej naciskany. Dajcie mi podjąć racjonalną decyzję, zamiast wymuszać zakupy.

The post O tym jak wydawcy wymuszają na nas składanie pre-orderów appeared first on AntyWeb.

Dell zaprzestaje sprzedaży swoich Chromebooków. Powód? Były zbyt popularne

$
0
0
dell_chromebook

Na rynku laptopów dzieje się coś dziwnego. Użytkownicy rezygnują z w pełni funkcjonalnych komputerów z Windowsem wyposażonych w potężne jednostki obliczeniowe. Zamiast tego coraz częściej kupuje się urządzenia, których jedynym oprogramowaniem jest… przeglądarka www. Szaleństwo? Ofiarą tego szaleństwa padł Dell. Popularność Chromebooka tej marki przeszła najśmielsze oczekiwania.

Powiecie: „znowu Chromebooki na AW?! Ile można pisać o komputerach, których nawet nie sprzedają w Polsce?!”. Fakt, nie sprzedają, ale mimo to jest to temat, który dotyczy nas bardziej, niż by się mogło wydawać. Na rynku komputerów osobistych zachodzą bowiem zaskakujące zmiany. Klienci zamiast odkładać miesiącami na wydajny i „wszystkomający” sprzęt z Windowsem, wybierają tanie, mobilne urządzenia do codziennego użytku, które bez żalu można po roku lub dwóch wymienić.

Chromebook 11 Notebook

Dowody? Dell właśnie poinformował, że wycofuje swoje Chromebooki ze sprzedaży detalicznej. Powodem bynajmniej nie jest nikłe zainteresowanie tego typu komputerami. Wręcz przeciwnie. Producent nie nadąża z dostawami i dlatego chce skupić się na nominalnym celu swojego przedsięwzięcia, czyli edukacji. Od teraz jego Chromebooki będą dostępne tylko dla klientów edukacyjnych – szkół i uczelni. Kiedy wrócą na półki sklepowe? Nie wiadomo.

Dell nie informuje też ile egzemplarzy urządzenia trafiło finalnie do odbiorców, a więc trudno ocenić realną popularność Chromebooków. Równie dobrze firma mogła się nastawiać na nikły popyt i teraz zbiera owoce swojej nieroztropności. Nieco inne światło rzucają na to wyniki sprzedaży Chromebooków z ubiegłego roku. Z danych NBD wynika, że prawie co piąty sprzedawany komputer w okresie styczeń-listopad 2013 pracował pod kontrolą Chrome OS. Łącznie daje to 1,76 mln egzemplarzy. Szczególnie imponująco wygląda tutaj dynamika wzrostu, bo jeszcze rok wcześniej udział Chromebooków w amerykańskim rynku był właściwie znikomy.

nbd_komputery_w_usa2013

Oczywiście USA to trochę inne realia, bo usługi Google’a są tutaj najbardziej kompletne i, co za tym idzie, atrakcyjne dla użytkowników. Kalifornijska firma jednak nigdy nie miała zamiaru zamykać się w granicach lokalnego rynku. Łącznie w sprzedaży znajduje się już 15 modeli, które można kupić w 28 krajach. Liczby te nieustannie rosną i tylko patrzeć, kiedy pierwsze Chromebooki pojawią się również nad Wisłą. Aktualnie nie ma większych powodów, żeby debiut ten dalej wstrzymywać – mamy już Książki, Muzykę i Filmy od Google’a. Sprzęt jest naturalnym następstwem tego procesu.

38693_04_google_reiterates_its_chromebook_business_is_doing_extremely_well_full

Tymczasem sam Chrome OS regularnie zyskuje nowe funkcje. To już nie jest ta sama platforma, co kiedyś. Po odłączeniu od internetu możemy pracować z Google Docs, czytać artykuły z Pocketa, zarządzać kalendarzem czy skrzynką Gmail – wszystko offline. A niebawem dojdą kolejne możliwości, bo twórcy chcą zaimplementować tutaj obsługę aplikacji z Androida. Google w ten sposób niejako walczy z negatywnym marketingiem Microsoftu, który na każdym kroku uderza w ograniczenia Chromebooków. Zresztą dobitnie widać to w dzisiejszym tekście Jana.

Rywalizacja na tym polu może doprowadzić do ciekawej sytuacji, w której rynek będzie zdominowany przez tanie, mobilne komputery z Windowsem i Chrome OS. Użytkownicy natomiast będą je kupować, a następnie wymieniać równie często, jak smartfony czy tablety. Oczywiście zakładając, że Microsoft podzieli się z Google zdominowanym rynkiem desktopów. Bo jak na razie robi wszystko, aby zatrzymać ekspansję Chromebooków.

The post Dell zaprzestaje sprzedaży swoich Chromebooków. Powód? Były zbyt popularne appeared first on AntyWeb.

Nadelli porządki w Microsofcie – czas na wielkie zwolnienia

$
0
0
Microsoft budynek

Rano pisałem o kadrowych przetasowaniach w Google, teraz czas na innego wielkiego gracza z sektora IT: Microsoft. W tym przypadku nie będę się jednak skupiał na kilku ważnych personach, których odejście owiane jest wątkiem tajemnicy – sprawa dotyczy mas i wiadomo, dlaczego będą musieli opuścić szeregi giganta z Redmond. Amerykańska korporacja szykuje się do wielkich zwolnień. Prawdopodobnie największych w swej historii.

To, o czym za chwilę napiszę, wisiało w powietrzu od dawna i wielką niespodzianką nie jest. W Microsofcie sporo się ostatnio zmieniło, a procesy te musiały mieć konsekwencje w postaci kadrowych porządków. Najpierw Steve Ballmer postanowił przybudować firmę i namieszać w jej strukturach, potem przyszedł nowy szef, który niedawno podzielił się z załogą swoją wizją przyszłości ich pracodawcy, do tego doszło włączenie do firmy komórkowego oddziału Nokii oraz kilka innych czynników o mniejszej sile rażenia. Efekt jest taki, że w firmie pojawił się bałagan i trzeba zrobić porządek: jedni pracownicy zostaną przeniesieni, inni będą musieli pożegnać się z MS. Ilu dostanie wymówienie?

Na razie bazujemy jedynie na plotkach, a z tych wynika, że pracę z MS straci aż 10% załogi. To blisko 13 tys. osób. Naprawdę mocne cięcie – znacznie mocniejsze od tego z końca poprzedniej dekady, gdy zwolniono kilka tysięcy osób. Należy jednak dodać, że w tamtym czasie korporacja nie dostała takiego zastrzyku pracowników, jaki zapewnił ostatnio oddział Devices&Services Nokii. Do Microsoftu trafiło kilkadziesiąt tysięcy pracowników fińskiej legendy i od początku było jasne, że amerykańska korporacja wszystkich nie zatrzyma.

Część pracowników zajmuje zapewne stanowiska, które w obecnej sytuacji dublują się, inni zajmują się projektami skazanymi przez MS na wygaszenie, zapewne znajdą się i tacy, których można po prostu określić mianem nadprogramowych – ich pracę w ramach swoich obowiązków mogą wykonać inni. Warto w tym miejscu podkreślić, że zwolnienia nie obejmą swym zasięgiem tylko inżynierów zatrudnianych wcześniej przez Nokię – Microsoft robi też porządki w swoich starszych strukturach i prawdopodobnie przewietrzy oddziały odpowiedzialne np. za marketing.

Masowe zwolnienia nigdy nie są czymś przyjemnym i przez pewien czas wywołują spore zamieszanie w firmie, ale ostatecznie zawsze powinny przynieść pozytywne efekty. Przerost zatrudnienia i połączony z nim niewłaściwy system zarządzania to problem w wielu korporacjach, które tracą na innowacyjności oraz szybkości działania. Paradoksalnie, w starciu z mniejszymi graczami mają często pod górę właśnie ze względu na swoją wielkość.

Microsoft pod rządami Nadelli ma być inna firmą, niż za czasów Ballmera, coraz większy nacisk będzie kładziony na sektor mobilny i szeroko pojęte usługi, korporacja ma szybko reagować na zmiany zachodzące na rynku, odpowiadać na potrzeby klienta. Można oczywiście powiedzieć, że to typowy korporacyjny bełkot serwowany przez każdą dużą firmę, ale nie bagatelizowałbym podejścia Nadelli. Skoro chce wprowadzić nowe porządki, przewietrzyć Microsoft i tchnąć w niego więcej życia, by znów stać się nie tylko dużym, ale też prężnie działającym graczem, to warto się temu przyglądać i czekać na efekty – a nuż pozytywnie wszystkich zaskoczy i faktycznie wrzuci w firmie wyższy bieg…?

Źródło grafiki: Microsoft

The post Nadelli porządki w Microsofcie – czas na wielkie zwolnienia appeared first on AntyWeb.

Kupujemy jak najlepszy telefon do 600 złotych – podsumowanie

$
0
0
moto-x-2-hero

Witajcie w czwartym i ostatnim odcinku 5 telefonów do 600 złotych. Zerkając na różnorakie sklepy internetowe, doszedłem do wniosku, że wymieniłem wam już wszystkie najatrakcyjniejsze urządzenia dostępne na rynku za cenę naszego budżetu, dlatego też w następnych odcinkach spróbuję obniżyć, jak i podwyższyć ten budżet na tyle, aby każdy z was znalazł coś dla siebie.

Dzisiejszy odcinek jest ostatnim odcinkiem cyklu z budżetem 600 złotych – mam nadzieję, że moja subiektywna lista trzech najlepszych telefonów spośród przedstawionych w trzech odcinkach cyklu będzie dla was satysfakcjonująca.

Motorola moto G

Telefonem, który bezapelacyjnie wygrał dzisiejszy cykl, jest Motorola Moto G. Telefon ten jest idealnym przykładem bardzo dobrego urządzenia za śmieszną cenę, przy czym użytkownik smartfona Motoroli może żyć jeszcze przez przynajmniej rok, wiedząc, że na sto procent uzyska aktualizację do nowszego oprogramowania – tak, jak miejsce ma to w tej chwili.
moto xMotorola Moto G to przede wszystkim telefon będący tanim Nexusem, w którym zastosowano dobry ekran, dość średni aparat, solidną obudowę, a optymalizacja oprogramowania przez samo Google powoduje, że telefon będzie nam służył przez ładnych parę godzin bez komunikatu z prośbą o podłączenie urządzenia do źródła prądu. 

Moim skromnym zdaniem, osoby poszukujące smartfona z Androidem nie mają w tej chwili zbyt dużego pola manewru, dlatego też model Moto G powinien być dla nich wystarczający – przynajmniej na pewien czas, ponieważ urządzenie radzi sobie dobrze nawet z bardzo wymagającymi grami Gameloftu (o dziwo, bo ten zwykle słynął z braku jakiejkolwiek optymalizacji swoich gier, odmiennie do EA Games). Moto G wygrała, ponieważ bardzo dużo naszych czytelników posiada ten telefon, a spory procent pozostałych ma w planach stać się jego posiadaczem – osobiście dane mi było korzystać z Moto G i bez mniejszych oporów mogę okrzyknąć ten telefon Nexusem średniej półki, w czym prawdopodobnie się ze mną zgodzicie.

Nokia Lumia 820

Zdecydowana większość użytkowników smartfonów korzysta z systemu operacyjnego Google, czemu z reguły nie można się dziwić – gigantyczna baza aplikacji z dodatkiem łatwego dostępu do tysięcy modeli telefonów jest wymowna do tego stopnia, że użytkowników iOS, Windows Phone i Blackberry traktuje się jak margines społeczny lub po prostu jako hejterów jedynego słusznego systemu.

Tak czy siak, Nokia Lumia 820 wydaje się najrozsądniejszym wyborem dla osób, które poszukują dosyć taniego urządzenia z platformą mobilną Microsoftu. 820-tkę da się kupić za około 600 złotych w dosyć dobrym stanie, co jest bardzo dobrą ceną za telefon z dobrym aparatem, ciekawym ekranem o dosyć małej rozdzielczości i silnej specyfikacji sprzętowej (według skali Microsoftu), pozwalającej na bezproblemowe uruchomienie wszystkich gier i aplikacji w Windows Phone Store.

Nokia-Lumia-820

Następca legendarnej Nokii Lumii 800 jest dobrym smartfonem, choć osobiście polecam wam zerknąć również na oferty potężniejszej Lumii 920, która ostatnim czasem dosyć mocno spadła z ceny, choć nadal trzyma się pułapu 700 złotych – ja upolowałem moją za 649 złotych i były to najlepiej wydane pieniądze od czasów zakupu Macbooka i słoiczka wasabi.

LG Optimus/Swift G

LG Optimus G to jeden z najciekawszych smartfonów w naszym cyklu, który zaskoczył nawet mnie. 2 GB pamięci operacyjnej RAM, aktualizacja do Androida KitKat, czy bardzo solidne wykonanie klasyfikuje ten telefon do jednego z najlepszych, tanich i potężnych urządzeń z Androidem, jakie powstały do tej pory – w wielu aspektach przebijając również Moto G.

LG-Optimus-G-Pro-New-Full-HD-Smartphone

Niestety, poważnym problemem, którego niestety nie możemy przeskoczyć, jest zapał, z jakim LG aktualizuje swoje urządzenia do nowszej wersji Androida. Nie muszę chyba przypominać, jak niechętnie LG podchodziło do aktualizacji modelu L9, czy właśnie G do wersji KitKat, co w przypadku tego ostatniego udało się naprawić – niestety, bez optymizmu związanego z aktualizacją telefonu sprzed dwóch lat do najnowszego Androida L.

Wielkie podsumowanie

Reasumując, jeżeli szukacie telefonu do maksymalnie 600 złotych, polecam wam te trzy urządzenia, które z całą pewnością będą sprawowały się w waszych dłoniach bardzo dobrze. Przyznam się, że myślałem o tym, aby zamiast Lumii 820 osadzić na jej miejscu HTC Windows Phone 8X, jednak ostatecznie odrzuciło mnie od niego to, że Nokia bardziej dba o użytkowników swoich smartfonów, serwując im poprawioną wersję oprogramowania Microsoftu, jak np. aktualizacja Lumia Cyan.

Mam nadzieję, że nie zawiodłem waszych oczekiwań, dzięki czemu będziemy mogli spotkać się tu znowu, tym razem poszukując jeszcze tańszych smartfonów, które wcale nie muszą rozpadać się dłoniach.

Grafiki: TheVerge, Motorola, Nokia, LG;

The post Kupujemy jak najlepszy telefon do 600 złotych – podsumowanie appeared first on AntyWeb.

Nowy Chromebook od Asusa już w sprzedaży – można zamawiać do Polski

$
0
0
asus-c300-chromebook

Tyle dzisiaj mówi się o Chromebookach na Antyweb. Najpierw Jan opisywał kontratak Microsoftu mający na celu odciągnięcie klientów od tanich Chromebooków, a później dowiedzieliśmy się że Dell postanowił wycofać swój model Chromebooka ze sprzedaży detalicznej. Tymczasem propozycja Asusa trafiła do sprzedaży.

Modele C200 i C300 opisywałem już na Antyweb przed oficjalną premierą, kiedy to poznaliśmy specyfikację obydwu modeli. Do wyboru mamy więc Chromebooki o ekrnach 11 i 13 calowych. Różnią się one także czasem pracy na baterii (11 vs 10 godzin) oraz naturalnie wagą (1,13 vs. 1,4 kg). Wewnątrz obydwu komputerów znalazły się 2 gigabajty pamięci RAM oraz dwurdzeniowy procesor Intel BayTrail-M N2830 2.16 GHz. Wyposażone one zostały również w 16GB pamięci wbudowanej, kamerę interntową 1,2 megapiksela, dwa złącza USB (2.0 i 3.0) oraz HDMI i Bluetooth 4.0.

819uwt5TT+L__SL1500_

Co istotne nie ma żadnego problemu z zamówieniem jednego z nich do Polski ze sklepu Amazon. Mnie udało się złożyć pełne zamówienie przy polskim adresie do wysyłki i po przeliczeniu z dolarów na złotówki oraz po doliczeniu kosztów przesyłki mowa jesto kwocie 1128,44 zł. Dotyczy to modelu C300, a więc droższego. Niestety niemożliwe jest dokonanie zakupu tańszego modelu, którego cena w złotówkach, lecz bez kosztów wysyłki to około 795 zł. Zaznaczę, że podczas składania zamówienia pojawiła się informacja o dostępności jedynie 6 sztuk. Jeżeli jesteście zainteresowani zakupem musicie szybko podjąć decyzję.

812Ne3LEOBL__SL1500_

Jako użytkownik Chromebooka i entuzjasta towarzyszącej tym urządzeniom idei mogę jedynie cieszyć się rozwojem i zwiększaniem popularności projektu Google. Sprzedaż Chromebooków Della przerósł najśmielsze oczekiwania firmy, zaś pozostali producenci, można powiedzieć że nawet regularnie, prezentują swoje nowe propozycje komputerów z Chrome OS na pokładzie. Czy na rynku jest jeszcze miejsce na Chromeboxy? Uważam, że tak choć dotychczasowa strategia producentów nie okazała się skuteczna, a zawiniły przede wszystkim dostępność i ceny tych komputerów. Ciekawą propozycją jest all-in-one od LG, który aktualnei jest właśnie jedynie… ciekawostką.

Najbliższe kilkanaście miesięcy może okazać się decydujące – kontrofensywa tanich tabletów i laptopów z Windows 8 może, choć wcale nie musi wejść w paradę sukcesowi Chromebooków. Nie wierzę bowiem, że komputery te kupowane sa przez przypadkowe osoby, a to oznacza że oprócz ceny pojawiły się inne czynniki decydujące o wybraniu Chromebooka nad hybrydą z Windowsem. Szczerze kibicuję obydwu produktom i ekosystemom, bo przecież my – klienci i użytkownicy – możemy i powinniśmy się tylko cieszyć z tej konkurencji, której efektem są coraz lepsze i tańsze oferty.

The post Nowy Chromebook od Asusa już w sprzedaży – można zamawiać do Polski appeared first on AntyWeb.

Najatrakcyjniejsze promocje w sieci czy kolejny szwindel? Sprawdzamy sklep vip-republic.pl

$
0
0
kontakt

Oszustwo w internecie? Nic prostszego. Wystarczy zadbać o serwis, domenę i rozpocząć sprzedaż fikcyjnych produktów. Na szczęście nie wszyscy użytkownicy beznamiętnie klikają „zamów” i w porę się opamiętawszy, zaczynają powątpiewać w uczciwość sprzedawców. Jednym z nich jest nasz czytelnik, który poinformował o wątpliwej reputacji sklepie vip-republic.pl.

Na pierwszy rzut oka sklep internetowy vip-republic.pl prezentuje się bardzo profesjonalnie. Solidna witryna, kilka wersji językowych oraz szereg odznaczeń wskazujących na rzetelność i prawdziwość prowadzonej działalności gospodarczej. Mało tego, na stronie znajdziemy również informacje o numerze w KRS, a także numerach NIP i REGON. Sęk w tym, że na każdym kroku pojawiają się duże rozbieżności.

Przede wszystkim zacznijmy od oferty. Sklep dysponuje całkiem pokaźnym asortymentem – począwszy od odzieży damskiej i męskiej, poprzez akcesoria i dodatki, a na biżuterii, zegarkach i elektronice skończywszy. Wszystko w promocyjnych cenach z dopiskami outlet, końcówki serii, promocyjne partie itp. Mało kto wie (w tym najwyraźniej twórcy sklepu), że marki takie, jak Abercrombie & Fitch czy Louis Vuittonnie są na tyle ekskluzywne, że nie pozwalają sobie na jakiekolwiek akcje tego typu. Skąd więc te okazje? To pytanie numer jeden.

KRS

Dalej jest równie intrygująco. Sklep promuje siebie jako firmę z ponad 20-letnim doświadczeniem. Nawet w logo znajdziemy symboliczny rok 1994. Nijak się to ma do zapisów w KRS (rok 2002), zarejestrowania domeny (czerwiec 2014) czy fanpage’a na Facebooku (czerwiec 2014). Przy czym ten ostatni to już w ogóle inna historia. Socialbakers wskazuje, że na 107 tys. fanów, aż 106 tys. to… mieszkańcy Turcji. Czyżby sklep miał jakieś zalążki działalności w tym kraju, a może to zwyczajnie fani kupieni? Pytanie numer dwa.

fani na Facebooku

Spójrzmy na odznaki dotyczące rzetelności. Najskuteczniej uwagę przykuwa oczywiście logo „Rzetelna Firma”. Jest to program prowadzony pod patronatem Krajowego Rejestru Długów, a przynależność do niego oznacza, że… firma w takim rejestrze się nie znajduje. Tutaj mamy kolejną datę do analizy – czerwiec 2014 – bo od tego właśnie dnia firma Hagla ma taki znaczek. A zatem, jeżeli przyjmiemy zapewnienia na stronie za prawdziwe, działalność jest prowadzona od lat 20, ale rzetelność realizowana od miesiąca? Pytanie numer trzy.

rzetelna firma

Nie jestem jedyną osobą, która podaje w wątpliwość działalność sklepu vip-republic.pl. Od podobnych zarzutów roi się na różnego rodzaju forach i grupach dyskusyjnych. Co ciekawe, żadnych wątpliwości nie znajdziemy na fanpage’u, który jest zdominowany przez lakoniczne komentarze „super”, „świetnie”, „ekstra” itd. Nie chcę popadać w paranoję, ale czy to naturalne zachowanie internautów? Pytanie numer cztery.

I w końcu zastanawiająca jest siedziba firmy Hagla. Na stronie sklepu znajdziemy tak naprawdę dwa adresy. Jeden znajduje się w zakładce kontakt i prowadzi do ulicy Zamiejskiej 13A, drugi do ulicy Kolejowej 13A. Obe te miejsca znajdują się w Gdańsku, więc szybko prześwietliłem je w Google Street View. Efekty zamieszczam poniżej. Czy w takim miejscu może działać firma z 20-letnią tradycją? Nie oceniam, ale to co najmniej wątpliwe. Pytanie numer pięć.

Zamiejska 13Akolejowa 13a

Póki co pytań jest więcej niż odpowiedzi. Elementy układanki nie wskazują jednak jednoznacznie, że vip-republic.pl jest typowym internetowym oszustwem. Próbowałem się dziś dodzwonić na jeden z podanych numerów, ale bez rezultatu. Spróbowałem również skontaktować się ze sklepem drogą mailową. Pozostaje zatem czekać na wyjaśnienia, które ostatecznie rozwikłają tajemnicę przedsięwzięcia.

The post Najatrakcyjniejsze promocje w sieci czy kolejny szwindel? Sprawdzamy sklep vip-republic.pl appeared first on AntyWeb.

Lumia 520 okazała się kołem ratunkowym dla Microsoftu

$
0
0
Lumia 520

Nie jest żadną rewelacją informacja, iż najlepiej sprzedający się smartfon z serii Lumia to model z numerem 520. Tani, a przy tym przez wielu uznawany za najlepszy sprzęt w swojej kategorii cenowej. Gdy pojawił się na rynku, rzucił wyzwanie tanim słuchawkom z Androidem – w przystępnej cenie oferował niezłą wydajność. Pisząc krótko: to był hit. Przynajmniej dla nas, osób zaznajomionych z tematem. Czy był to także hit sprzedażowy? Parę dni temu udzielono odpowiedzi na to pytanie.

Podejrzewam, że część z Was posiada(ła) Lumię 520 lub przynajmniej zastanawiała się nad tym produktem. Może polecaliście model komuś, kto szukał taniego, ale w miarę dobrego inteligentnego telefonu. Osoby zorientowane w zagadnieniu jeszcze kilka kwartałów temu mogły z ręką na sercu stwierdzić, że Lumia 520 zostawia w tyle (pod względem wydajności i płynności pracy) tanie smartfony z Androidem. Potem pojawiły się tanie modele z linii Moto, ale to już inna historia – zostańmy przy budżetowym modelu fińskiej korporacji.

Niejednokrotnie pojawiały się w branży informacje (także u nas) dotyczące procentowych udziałów poszczególnych Lumii w ogólnej sprzedaży telefonów z platformą Windows Phone. Wynikało z nich jasno, że model 520 to lider zajmujący lwią część tego segmentu. Zostawił daleko w tyle flagowce Nokii (o sprzęcie innych firm nie ma nawet sensu wspominać, bo to margines) i okazało się, że niższa półka cenowa, przed którą początkowo bronił się duet Nokia-Microsoft uratowała twarz fińsko-amerykańskiemu sojuszowi. Gdyby skupiano się ciągle na segmencie premium, to drwinom z mobilnych okienek MS nie byłoby końca.

Czy to oznacza jednak, że model 520 sprzedawał się niczym ciepłe bułeczki? Microsoft poinformował, iż do tej pory aktywowano 12 mln sztuk wspomnianego modelu. Jak można się odnieść do tej liczby? Jeśli przywoła się wyniki Apple czy Samsunga albo dynamikę wzrostów Xiaomi, to tania Lumia nie wypadnie najlepiej. Wystarczy jednak ograniczyć się wyłącznie do segmentu mobilnego OS Microsoftu, by udowodnić „moc” produktu. Gdyby Nokia (ale też inni producenci rozpoczynający przygodę z WP) realizowała więcej modeli w takim nakładzie, to rynkowe udziały platformy korporacji z Redmond prezentowałaby się całkiem nieżle.

Smartfon Lumia 520 może się okazać jednym z ważniejszych urządzeń w całym projekcie WP. Model pokazał decydentom Microsoftu, jaki sprzęt cieszy się wzięciem i podejrzewam, że mogło to mieć wpływ na ich decyzje dotyczące zmian w strategii rozwoju platformy mobilnej. Zrezygnowano z opłaty licencyjnej, zaproszono do współpracy szerszą grupę producentów, ułatwiono im działanie. I efekty tych działań już widać: co kilak dni pojawiają się doniesienia o smartfonach z platformą Windows Phone. Tanich smartfonach, bo do gry wkroczyły firmy, które chcą dostarczyć ten sprzęt klientom o mniej zasobnym portfelu.

Microsoft powinien przykładać sporą uwagę do tanich Lumii, w żadnym wypadku nie może zaniedbać tej półki cenowej. Jeżeli nie zostaną popełnione kardynalne błędy, to budżetowe Lumie powinny sprzedawać się coraz lepiej. Gdy do ich wyników dobiją rezultaty innych nieskomplikowanych słuchawek z WP, to efekty mogą być całkiem przyzwoite – rynkowe udziały mobilnych okienek zapewne wzrosną. Nie do takich progów, jakie jeszcze kilka lat temu prognozowali pracownicy MS i niektórzy analitycy, ale nie będzie to też powód do wstydu. A to już coś.

Źródło grafiki: Microsoft/Nokia

The post Lumia 520 okazała się kołem ratunkowym dla Microsoftu appeared first on AntyWeb.


Zdałem test HiFi – sprawdź, czy Tobie też się uda!

$
0
0
Zrzut ekranu (465)

Patrząc na to wszystko z pewnej perspektywy, wydaje się że rynek usług muzycznych w naszym kraju niemalże z dnia na dzień został nasycony. Do naszej dyspozycji są usługi streamingowe oraz cała masa sklepów cyfrowych. Dlatego trudno jest wyróżnić się wśród konkurencji dobrą ofertą – tym zaskoczył mnie WiMP, który nie poddaje się i nadal walczy o użytkowników. I to skutecznie.

Opłata na poziomie 20 złotych bez jednego grosika to stosunkowo niewiele, gdy przyrównamy to do całego miesiąca dostępu do ponad 20 milionów utworów muzycznych. Bardzo zbliżona oferta dostępna jest we wszystkich usługach, lecz dla wymagających słuchaczy to może być wciąż za mało. A mowa tu przede wszystkim o jakości odtwarzanego materiału, który nie przekracza zazwyczaj 320kbps. Zazwyczaj, bo jak wiemy od jakiegoś czasu WiMP oferuje nam jakość określaną mianem HiFi, czyli przy użyciu bezstratnej kompresji. Za sobą mam już okres testowy i pomimo kilku niewielkich zarzutów ofertę WiMPa uważam za naprawdę dobrą.

unnamed (1)

Po akcji HiFiWeek kiedy to można było aktywować kolejny darmowy miesiąc WiMP HiFi nadszedł czas na HiFiTest. Odwiedzając adres hifitest.pl możecie podejść do testu, który pozwoli Wam ocenić czy Wasz słuch i sprzęt muzyczny są gotowe na tą jakość. W praktyce oznacza to, że możecie przekonać się czy jesteście w stanie usłyszeć różnicę pomiędzy jakością Premium a HiFi. Słuchając kolejnych pięciu kawałków możecie wybierać jedno z dwóch źródeł i to które Waszym zdaniem brzmi lepiej oznaczacie jako HiFi i przechodzicie do następnego. Co najlepsze już przy czterech poprawnych wskazaniach nagrodzeni zostaniecie darmowym dostępem do WiMP HiFi na cały miesiąc.

unnamed

I tak jak pisałem kilkanaście dni temu, aktualnie stoję przed nie lada wyborem. WiMP kusi lepszą jakością dźwięku, którą doceniam i wychwytuję. Spotify zatrzymuje mnie przy sobie gotową już biblioteczką playlist, ulubionych albumów i wykonawców oraz przetransferowanymi do iPoda muzycznymi plikami z komputera, które przeplatają się na listach odtwarzania z tymi dostępnymi w usłudze. Nie będę też ukrywał, że kilkakrotnie zdarzyło się, że oferta WiMP nie pokrywała się z tym, co znajdę w Spotify. Czy jest więc sens opłacać dwa abonamenty? Wtedy comiesięczna kwota wzrasta aż do 60 złotych, za co spokojnie można nabyć jeden album na kompakcie czy nawet winylu. A w momencie zaprzestania subskrypcji muzyki będę mógł też posłuchać, a nie tylko na nią popatrzeć.

The post Zdałem test HiFi – sprawdź, czy Tobie też się uda! appeared first on AntyWeb.

Grafen, hybrydowy śmigłowiec, robot – współpraca politechniki i przemysłu

$
0
0

Opracowanie rozwiązań dla superszybkiego hybrydowego śmigłowca X3, stworzenie robota pola walki, przeglądarki internetowej dla osób sparaliżowanych czy opracowanie nowego sposobu wytwarzania grafenu – to niektóre przykłady współpracy Politechniki Łódzkiej z przemysłem.

Dzięki współpracy naukowców i studentów Politechniki Łódzkiej z biznesem, do przemysłu wdrożono w ostatnich latach wiele nowoczesnych technologii i rozwiązań, opracowanych przez łódzkich naukowców. Niektóre z nich są rozwiązaniami unikatowymi na światową skalę.

Zdaniem prorektora Politechniki Łódzkiej ds. innowacji, prof. Piotra Kuli szansą na rozwój współpracy nauki z przemysłem jest obecna forma finansowania badań ukierunkowanych na aplikacje rynkowe, która wymusza udział w projektach partnera gospodarczego. „Jeżeli chcemy dziś dostać pieniądze na badania stosowane, to musimy mieć partnera gospodarczego, który wyłoży swoją część środków. I w tym instytucjonalnym rozwiązaniu upatruję szansę zmiany relacji pomiędzy nauką i przemysłem” – powiedział PAP prof. Kula.

Jego zdaniem, dzięki współpracy z biznesem uczelnia potrafi lepiej kształtować programy nauczania tak, aby wychodziły one na przeciw oczekiwaniom pracodawców, ponadto doskonali ona i uaktualnia swój warsztat naukowy zgodnie z zapotrzebowaniami rynku. „Należy też podkreślić wymierne korzyści ekonomiczne dla uczelni, jako partnera danego przedsięwzięcia” – zaznaczył.

Jak powiedziała PAP rzeczniczka uczelni Ewa Chojnacka, jedną unikatowych technologii opracowywanych we współpracy z przemysłem jest technologia wytwarzania grafenu i wykorzystywania go do gromadzenia wodoru. W ramach programu Graf-Tech Instytut Inżynierii Materiałowej PŁ wraz z partnerem przemysłowym – firmą Seco/Warwick – realizuje projekt „Grafenowy nanokompozyt do rewersyjnego magazynowania wodoru”, finansowany przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBiR). Wartość projektu to ponad 6 mln zł.

Łódzcy naukowcy opracowali technologię wytwarzania grafenu z ciekłej matrycy metalicznej według oryginalnej, opatentowanej w świecie metody. Materiał ten może być wykorzystany m.in. w sensoryce i elektronice. Na bazie tak wytwarzanego grafenu opracowano prototyp nanokompozytowego materiału do budowy zbiorników magazynujących paliwo przyszłości – wodór. Technologia związana ze światowym nurtem badań, będzie mogła w niedalekiej przyszłości znaleźć zastosowanie w motoryzacji i kosmonautyce.

Naukowcy z PŁ zaprojektowali i uruchomili urządzenie do wytwarzania grafenu w skali przemysłowej. Wyprodukowała je firma Seco/Warwick i od lutego tego roku pracuje ono w laboratorium Instytutu Inżynierii Materiałowej uczelni. Pierwsze partie wyprodukowanego grafenu są obecnie testowane w wielu w laboratoriach w Polsce i za granicą.

„Projekt ten po raz pierwszy pokazuje możliwość wytwarzanie grafenu dobrej jakości w skali makroskopowej, a nie tylko drobnych płatków. Jest to projekt, który ma szerokie perspektywy aplikacji w bardzo wielu nowoczesnych dziedzinach gospodarki i techniki, natomiast jest on niezwykle trudny do realizacji” – przyznał prof. Kula.

Przyznał, że niedawno na PŁ gościli z wizytą przedstawiciele działu badań i rozwoju jednego z francuskich koncernów gazowych, który jest bardzo zainteresowany współpracą w zakresie m.in. budowy zbiorników do przechowywania wodoru, jako paliwa czy gazu technologicznego.

Inne ciekawe rozwiązanie opracowali naukowcy z Instytutu Biochemii Technicznej PŁ, którzy dzięki współpracy z firmą Genomed z Warszawy poznali sekwencję genomu pierwszego szczepu bakterii z gatunku Gluconacetobacter xylinus syntetyzującego bionanocelulozę.

Bakterie zostały użyte przez zespół prof. Stanisława Bieleckiego do otrzymania materiałów opatrunkowych „CelMat” stosowanych w leczeniu trudno gojących się ran. Opracowana technologia została skomercjalizowana i w tym roku planowana jest produkcja materiałów opatrunkowych.

Celuloza to biopolimer wytwarzany nie tylko przez rośliny, ale również przez mikroorganizmy, spośród których szczep Ga. xylinus okazuje się być najwydajniejszym jej producentem. Celuloza bakteryjna charakteryzuje się wyjątkowymi właściwościami – dużą hydrofilowością, brakiem cytotoksyczności i niezwykłą biokompatybilnością. Nie powoduje alergii i jest przyjazna dla środowiska. Biopolimer ten, ze względu na unikatowe właściwości, znalazł szerokie zastosowanie w różnych gałęziach przemysłu. Zespół prof. Bieleckiego pracuje obecnie nad uzyskaniem w krótszym czasie lepszych i tańszych materiałów opatrunkowych, implantów, maseczek kosmetycznych oraz innych, nowych produktów.

Konsorcjum naukowo-przemysłowe Politechniki Łódzkiej (Wydział Biotechnologii i Nauk o Żywności – Instytut Technologii Fermentacji i Mikrobiologii) z Grupową Oczyszczalnią Ścieków w Łodzi realizuje projekt dot. opracowania metody oczyszczania biogazu w skali przemysłowej ze związków siarki i dwutlenku węgla z bardzo wysoką skutecznością. Technologia ta ma odpowiadać na potrzebę rynkową efektywnego i taniego oczyszczania biogazu. Projekt jest finansowany z Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka (ok. 3,5 mln zł).

Według łódzkich naukowców w ramach pełnego procesu badawczo-rozwojowego osiągnięto 99-100 proc. redukcję siarkowodoru w biogazie. Oczyszczanie odbywa się przy użyciu drobnoustrojów, które prowadzą proces utleniania siarkowodoru z większą wydajnością niż stosowane obecnie procesy chemiczne.

Opracowano i uruchomiono w Grupowej Oczyszczalni Ścieków w Łodzi nowatorską instalację w skali półtechnicznej do biologicznego odsiarczania biogazu. Technologia została zgłoszona do ochrony patentowej w Europie. Obecnie testowana jest skuteczność instalacji w innej biogazowni w Zduńskiej Woli. „Trwają rozmowy na temat komercjalizacji – są potencjalne firmy zainteresowane tą technologią” – podkreśliła rzeczniczka uczelni.

Inne konsorcjum tworzone przez wydziały: Mechaniczny i Chemiczny PŁ oraz PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna uzyskały ze środków NCBiR finansowanie projektu „Opracowanie i wdrożenie technologii redukcji emisji rtęci do atmosfery z procesów spalania węgla”. Łączna kwota projektu to ponad 22 mln zł.

W ramach projektu opracowana zostanie innowacyjna technologia usuwania rtęci z gazów spalinowych z użyciem sorbentu, połączona z odzyskiem tego pierwiastka. Zastosowanym materiałem jest wielowarstwowy kompozyt sorbujący, będący przedmiotem zgłoszenia patentowego. Kompozyt ten charakteryzuje się wysoką zdolnością sorpcyjną par rtęci ze strumienia gazów. Dodatkową jego zaletą jest możliwość jego wielokrotnego użycia dzięki okresowej regeneracji.

W ramach projektu planowane jest oczyszczanie z par rtęci części spalin wytwarzanych w jednym z bloków energetycznych Elektrowni Bełchatów. Opracowywana technologia kierowana jest głównie do sektora energetycznego, ze względu na największy jego udział w emisji rtęci do atmosfery, ale możliwe również będzie zastosowanie jej w innych gałęziach przemysłu.

Na PŁ powstał także autonomiczny robot pola walki. Projekt został zrealizowany przez Instytut Informatyki Stosowanej we współpracy z łódzkimi firmami Prexer, Sochor i GreenPoint. Powstała mobilna jednostka wyposażona w nowoczesny system wizyjny z trzema rodzajami kamer: termowizyjną, noktowizyjną, światła widzialnego i dalmierzem laserowym, nowatorski układ napędowy, a także wydajne komputery najnowszej generacji przetwarzające dane w algorytmach zapewniających autonomię robota.

Opracowany robot może być wykorzystywany przez wojskowe oddziały do wykonywania zadań tam, gdzie bezpieczeństwo człowieka jest zagrożone, np. podczas niebezpiecznych misji zwiadowczych lub inspekcji podejrzanych obiektów czy ładunków wybuchowych. Robot po wprowadzeniu nieznacznych modyfikacji będzie mógł służyć też innym służbom mundurowym tj. policji, Straży Pożarnej czy też Straży Granicznej.

Do najważniejszych cech robota zaliczyć można m.in. samodzielną jazdę na azymut, bądź współrzędne GPS z omijaniem lokalnie występujących przeszkód, czy podążanie za operatorem, bądź odpowiednio oznaczonym obiektem.

Pojazd porusza się w trudno dostępnym terenie na sześciu kołach z niezależnym zawieszeniem i napędami. Można go wyposażyć także w ramię, które potrafi udźwignąć ciężar do 4,5 kg, chwytak, reflektor lub głowicę optoelektroniczną. Łączna wartość projektu to ponad 6,5 mln zł.

Technologie opracowane przez naukowców z Politechniki Łódzkiej zostały wdrożone przez wielkie światowe koncerny jak i polskie firmy. Uczeni z Łodzi współpracują z Airbus Helicopters (dawniej Eurocopter) m.in. przy superszybkim hybrydowym śmigłowcu X3.

Dla koncernu Peugeot Citroen Automobiles opracowali zautomatyzowaną skrzynię biegów pozwalającą na takie samo zużycie paliwa w ruchu miejskim i na autostradzie. Na PŁ działa też Laboratorium Mechaniki Stosowanej tego koncernu, które pracuje nad nowymi technologiami pozwalającymi na obniżenie zużycia paliwa w samochodach m.in. z napędem hybrydowym i nad nowymi koncepcjami układów kierowniczych oraz zawieszenia.

Wśród opracowań, które trafiły już do polskich firm są m.in. przeglądarka internetowa dla osób sparaliżowanych o nazwie B-Link, Technologia PreNitLPC – sposób nawęglania wyrobów stalowych w podciśnieniu, półprodukt włóknisty do produkcji papieru graficznego, technologia azotowania narzędzi wykonanych ze stopów żelaza czy odzysku wody i ciepła ze ścieków wykończalniczych. We współpracy z AMZ Kutno (w ramach programu INNOTECH) powstał polski prototyp miejskiego autobusu z ekologicznym napędem elektrycznym.

Łódzcy naukowcy pracują obecnie nad wieloma projektami, które – ich zdaniem – mają duży potencjał wdrożeniowy. Wydział Technologii Materiałowych i Wzornictwa Tekstyliów pracuje nad optymalizacją struktury ubioru ochronnego dla noworodków urodzonych przedwcześnie. Jednym z poważniejszych zagrożeń życia wcześniaków jest bowiem nadmierna utrata wody w pierwszych dobach życia spowodowana niedorozwojem warstwy rogowej skóry. Aby ograniczyć utratę wody wskutek parowania a jednocześnie zapewnić komfort termiczny, na ubiór dla wcześniaków zaproponowano barierowe tekstylia półprzepuszczalne, zbudowane z membrany półprzepuszczalnej i dzianiny.

Zadaniem membrany półprzepuszczalnej jest ograniczenie parowania ze skóry wcześniaka, a dzianiny – zapewnienie komfortu termicznego. Ocena właściwości termoizolacyjnych i paro-przepuszczalnych ubrań ochronnych dla wcześniaków prowadzona jest na specjalnie wykonanym, nowatorskim modelu manekina termicznego, którego wymiary odpowiadają noworodkowi z masą urodzeniową około 1,5 kg. Z danych statystycznych wynika, że rocznie w Polsce rodzi się około 24 tysięcy wcześniaków. Zdaniem przedstawicieli uczelni odbiorcami takich ubiorów ochronnych mogą być zarówno rodzice, jak również szpitalne oddziały neonatologii.

Wydział Chemiczny opracowuje natomiast nowe biomateriały do leczenia ran cukrzycowych (tzw. stopy cukrzycowej). Leczenie takich ran to ogromny problem zarówno w Polsce jak i na świecie. W Polsce w wyniku powikłań wykonuje się ponad 10 tys. amputacji rocznie. Ze względu na specyfikę tych ran dotychczas nie udało się na świecie opracować biomateriałów, które w znaczący sposób zwiększałyby prawdopodobieństwo ich wyleczenia.

Instytut Techniki Radiacyjnej PŁ rozpoczął badania nad opracowaniem technologii wytwarzania opatrunków hydrożelowych wzbogaconych o czynniki angiogenne. Punkt wyjścia stanowi opatrunek hydrożelowy, produkowany w Polsce i na świecie wg. technologii opracowanej i opatentowanej przez naukowców z PŁ w wielu krajach.

Naukowcy zamierzają zmodyfikować technologię, która umożliwi wzbogacenie opatrunków o czynniki angiogenne, działające lokalnie w obszarze rany. Jedno z rozwiązań zgłoszone jest już do opatentowania, a testy komórkowe takich biomateriałów dają pozytywne wyniki. Według przedstawicieli uczelni dalszy rozwój technologii i wprowadzenie biomateriałów do praktyki klinicznej wymaga jednak szerokiego współdziałania środowisk medycznych i akceptacji społecznej.

Wydział Biotechnologii i Nauk o Żywności prowadzi zaś prace nad łąkotką z bionanocelulozy, która po implantacji będzie dobrze zastępowała łąkotkę naturalną. Ma to zapobiegać rozwojowi zmian zwyrodnieniowych.

  Źródło: www.naukawpolsce.pap.pl 

The post Grafen, hybrydowy śmigłowiec, robot – współpraca politechniki i przemysłu appeared first on AntyWeb.

Zbiórka na wskrzeszenie Secret Service wielkim sukcesem! Jaka jest wartość nostalgii?

$
0
0
Secret Service

Wystarczyło 20 godzin, żeby zbiórka społecznościowa w serwisie polakpotrafi.pl osiągnęła minimalny poziom, a tym samym Secret Service powróci do kiosków po trzynastoletniej przerwie. Do końca akcji pozostały jeszcze 43 dni, a już zdążyły paść kolejne rekordy.

Pobito wynik związany z liczbą osób, które zdecydowały się dokonać wpłaty oraz sumę zebranych pieniędzy. Na chwilę publikacji tego tekstu wyniosła ona 1634 partycypujących i 111835 PLN. Nie pozostaje mi nic innego, niż pogratulować tak wielkiego sukcesu. Dobitnie pokazuje on, jak bardzo gracze pragną powrotu tego, nie boję się użyć słowa, kultowego magazynu o grach.

Osobiście trzymam kciuki za udany powrót. Z dwóch powodów. Zawsze cieszą mnie sukcesy innych ludzi i chciałbym, żeby Łapuszowi, Miczowi i Pegazowi w pełni udała się reaktywacja „Sikreta”. Po drugie, mam słabość do tego magazynu. Nie tylko dlatego, że miesiąc w miesiąc pochłaniałem teksty tam publikowane. Nawet wtedy, gdy opisów gier na Atari już nie było, a swojego PeCeta jeszcze nie miałem. Secret Service był jednym z pierwszych miejsc gdzie publikowałem swoje teksty. Było to już pod sam koniec działalności ówczesnej redakcji, jednak w tamtym czasie spełniłem jedno ze swoich marzeń – pisanie do magazynu, na którym się wychowałem.

Dlatego też tak bardzo chciałbym, aby reaktywacja przebiegła pomyślnie, a samo pismo zadomowiło się na bardzo trudnym, żeby nie powiedzieć, chylącym się ku upadkowi rynkowi prasy drukowanej. Staram się jednak patrzeć na to „zjawisko” na chłodno i z dystansem.

Kot w worku?

Jaka będzie zawartość nowego Secret Service’u? Co innowacyjnego ma się znaleźć na kolejnych stronach? Jak będzie wyglądał nowy/odświeżony wygląd magazynu? Na jakie działy można liczyć? Pytania można mnożyć prawie w nieskończoność. Tak naprawdę wszyscy wspierający kupili kota w worku. Jasne, tak przecież wygląda zbiórka społecznościowa. Inwestujemy pieniądze w coś, co dopiero ma powstać. Nie do końca.

Choć nie śledzę na bieżąco rynku crowdfundingu, to przez ostatnie miesiące odwiedziłem całe mnóstwo stron z projektami. Wszak stał to się bardzo popularny model finansowania dla twórców gier. Tych małych i weteranów branży.

W wielu przypadkach już na starcie otrzymujemy wyczerpujące informacje dotyczące samego projektu, a także szkice koncepcyjne, filmy i inne materiały, które mają nas przekonać do zainwestowania własnych pieniędzy.

A jak to wygląda w przypadku Secret Service? W opisie znajduję żywcem przeklejony tekst z wpisu Piotra Mańkowskiego, który pojawił się trzy tygodnie temu na blogu CDP.pl. Nie widzę konkretów.

Oprócz recenzji nowych zaskakujących gier i technologicznych cudów, znajdzie się też dużo publicystyki, wywiady z legendarnymi twórcami gier, materiały retro, tematy okołogrowe, no i felietony pióra branżowych maestrów. Sporo growej nostalgii, dużo tajemnic ze świata gier i popkulturowych tematów, które o gry zahaczają.

Wszystko to jest już dostępne. Czy to w sieci, czy w CD Action, albo PSX Extreme. Czy Secret Service ma się wyróżniać jedynie znanymi sprzed lat autorami, które są dobrze znane wszystkim czytelnikom mającym więcej niż 30 lat na karku? Chcę wierzyć, że nie będzie to jedyny wyróżnik, ale na razie opis projektu nie sugeruje niczego innego.

Każdy z czytelników starego „Sikreta” wspomina go w inny sposób. Jedni kochali Gulashowe Kombat Kornery, inni wzdychali do Manga Roomu, jeszcze inni zaczynali lekturę od Przecieków, lub Moich bojów Bergera. Dla wszystkich Secret Service był oknem na świat, ten jakże odległy Zachód, gdzie słońce świeci jaśniej, a kwiaty pachną piękniej. W czasach, kiedy internet był dobrem luksusowym, tylko poprzez czytanie takich magazynów jak Reset, Secret Service, czy Gambler można było być na bieżąco z tym, co dzieje się w branży gier. Na co warto czekać, co pokazano na targach ECTS w Londynie, albo E3 w Los Angeles. Gdzie indziej można było szukać podpowiedzi do przygodówek, kodów na nieśmiertelność do Dooma, albo listy ciosów Scorpiona w Mortal Kombat?

Teraz realia są inne. Większość informacji jest na wyciągnięcie myszki, a i w sieci da się znaleźć dobrą publicystykę „grową”, jeśli tylko wie się, gdzie jej szukać. Znajomość języków obcych wśród Polaków także ułatwia całą sprawę. Wielu ludzi uczyło się języka angielskiego właśnie z gier, a obecnie bez problemu mogą oni przeczytać teksty publikowane na Eurogamerze, Rock, Paper, Shotgun, czy Polygonie.

SS_01

Dlaczego twórcy nie zdecydowali się pokazać choć kawałka nowego layoutu? Jak wynika z tekstu opublikowanego na stronie projektu, ten jest już gotowy i został opracowany na miarę XXI wieku. I tu pojawia się kolejne pytanie. Czy ludzie zaakceptują pismo, które poza okładką nie będzie wyglądało jak stary Secret Service? Oczywiście, zrobienie dzisiaj pisma z wyglądem A.D. 1999 byłoby samobójstwem, jednak przez 15 lat znacznie zmieniły się standardy i trendy związane z projektowaniem magazynów. Sam dobrze pamiętam, ile krytyki było pod adresem nieistniejącego już Gamestara, który miał białe tło i cztery szpalty tekstu. Dzisiaj taki layout można spotkać w większości wydawanych periodyków.

Kwartalnik? Papier?

Na końcu warto wspomnieć o kontrowersjach związanych z ogłoszeniem całego projektu. Twórcy chyba obawiali się, że pomysł wskrzeszenia pisma sprzed lat może się nie udać. Wszak wpierw wyjawili jego reaktywację na Facebooku i tutaj mogli oszacować potencjalne zainteresowanie pomysłem. Dopiero po kilku tygodniach nakręcania „hype’u” zdecydowali się ujawnić plan działania. A tutaj niespodzianka. Nie dość, że zbiórka społecznościowa, to jeszcze okazuje się, że 93 tys. złotych ma pozwolić na wydanie Secret Service’a na papierze w formie… kwartalnika.

Żeby było jeszcze ciekawiej, teoretyczne fiasko przedsięwzięcia skutkowałoby wypuszczeniem pisma jedynie w formie elektronicznej. Jak to się ma do zapowiedzi Micza, który we wspomnianym wcześniej tekście na cdpblogu zapewniał, że „Sikret” na pewno trafi do sprzedaży jako drukowany magazyn?

Teraz są to już tylko rozważania akademickie, ponieważ sukces finansowy zbiórki gwarantuje debiut na papierze. Nadal jednak nie wiadomo, ile życzą sobie założyciele, aby zmienić cykl wydawniczy na miesięczny. Do odkrycia pozostało jeszcze siedem progów do pobicia przez kolejnych żądnych powrotu legendy.

Cud nad Secretem?

Przed całym zespołem tworzącym nowy Secret Service stoi koszmarnie trudne zadanie. 1600 osób kupiło sentyment i wierzy, że pismo będzie dokładnie takie, jaki sobie wymarzyli, albo zapamiętali z czasów większej beztroski. Nie twierdzę, że to niemożliwe, ale gdzieś to zakrawa o cud. A cuda strasznie ciężko się realizuje.

The post Zbiórka na wskrzeszenie Secret Service wielkim sukcesem! Jaka jest wartość nostalgii? appeared first on AntyWeb.

Historia konsol – pierwsza, „drewniana” generacja

$
0
0
TeleGames-Atari-Pong

Dużo mówimy o konsolach i słusznie. Jakkolwiek by patrzeć, cokolwiek dobrego mówić o wpływie rynków bardziej otwartych, a więc PC i mobile, miarą jakości grafiki oraz zmian na rynku, są właśnie kolejne generacje konsol. Skoro tyle od nich zależy, to może warto by było liznąć nieco historii?

Gdzieś u zarania dziejów, w mrokach pracowni komputerowych, na ekranach podłączonych do maszyn wielkości sporych szaf, pojawiły się pierwsze proste gry. Wtedy koncepcja zabawy przed ekranem była zresztą zupełnie inna, niż znana dzisiaj. Mówiono o „interaktywnej telewizji”, a na miano gry zasługiwało… ściganie się dwóch kropek na telewizorze. Później przyszła pora na takie pomysły, jak słynny Pong.

Magnavox Odyssey – pierwsza konsola

Pierwsza generacja konsol, to istna prehistoria. Ówczesne sprzęty w ogóle ciężko jest porównać z dzisiejszymi. Za praszczura konsol jednak powszechnie uznaje się Magnavox Odyssey, maszynkę produkcji amerykańskiej, z 1972 roku, powstałą w epoce głębokiego odprężenia, była znakiem rozpoznawczym kadencji prezydenta Nixona (przynajmniej do afery Watergate). Nie raczono oddać do dyspozycji klientom kolorowej grafiki, zamiast tego zastosowano system barwionych nakładek na ekran telewizora, tworzących iluzję kolorów i bardziej skomplikowanej grafiki (w gruncie rzeczy Odyssey wyświetla tylko jasne kropki, albo linie). Konsola działała na… baterie – duże walce typu „C”,, których  do działania potrzebowała aż sześciu. Zasilacz był sprzedawany osobno, jako akcesorium (sic!). Użytkownicy pierwszej w historii konsoli nie słyszeli też żadnych efektów dźwiękowych, chociaż w 1973 roku przez jakiś czas zastanawiano się nad sprzedażą nakładki, mającej dźwięk oferować.

Wszystkie gry dostępne na Magnavox Odyssey przeznaczone były dla dwóch graczy. Kontroler był… ciekawy – wyglądał trochę jak toster, z dwoma pokrętłami po bokach i przyciskiem resetu na środku. Przełączenie pomiędzy kolejnymi tytułami odbywało się poprzez wkładanie kartridży – wreszcie jakiś znajomy element, prawda? Otóż nie do końca. Rzeczone kartridże nie zawierały zapisu gier, a jedynie przełączniki, które ustawiały konsolę na odpowiednie gry, będące już „zapisane” w urządzeniu. Gry na nośnikach, wraz z mikroprocesorami, pojawiły się dopiero w drugiej generacji konsol.

SONY DSC

Magnavox Odyssey kosztował sto dolarów, co na dzisiejsze warunki można przeliczyć jako nieco ponad pięćset pięćdziesiąt „zielonych”. Cóż, jak widać, dzisiejsze konsole wcale nie są obiektywnie drogie. Ostatecznie sprzedało się około trzysta pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy czegoś, co ledwie kwalifikowało się jako sprzęt do gier wideo.

Firma jednak skorzystała nie tylko z pieniędzy, które zapłacili jej konsumenci, ale wygrała także szereg sporów sądowych, dotyczących naruszenia praw do pomysłu „Ponga” i podobnych produkcji. Atari i inne firmy musiał płacić Magnavox tantiemy z tego tytułu.

Maszyny do Ponga (Atari i inni)

Najchętniej wybieraną grą tamtych czasów był tenis, albo raczej „Pong”, bądź wytwory „pongopodobne”. Oryginalnego „Ponga” stworzył dla Atari Incorporated pracownik firmy, Allan Alcorn. Inspirował się on tenisem, dostępnym na Magnavox Odyssey, co skutkowało, jak już wspomniałem, walką sądową pomiędzy obydwoma przedsiębiorstwami.

Jeżeli szukamy „kopniaka”, który nadał rozpęd całemu rynkowi gier wideo, to szukamy właśnie „Ponga”. Na popularności tego pomysłu oparta była cała pierwsza generacja konsol. Wszystkie sprzęty z tego okresu, skupiały się właśnie na odbijaniu kwadraciku, symbolizującego piłkę, dwoma prostokątami, które miały być paletkami. Na ówczesne możliwości techniczne, to było najlepsze, co dało się osiągnąć, a przynajmniej zabawa, która dawała autentyczną frajdę.

PongW sezonie świątecznym 1975 roku Atari wypuściło swoją autorską maszynę do „Ponga” wraz z firmą Sears. Znów był to koszt stu dolarów, jednakże maszynka Atari oferowała wyraźnie lepszą zabawę niż Magnavox Odyssey. Zamiast dwóch pokręteł było jedno, a „paletki” poruszały się tylko po jednej linii i przynajmniej nie „wychodziły” poza ekran. Znów, konsola działała na baterie – zasilacz był opcjonalny, a sterowaliśmy przy użyciu gałek, położonych bezpośrednio na konsoli. W końcu pojawiły się też dźwięki, wydobywające się bezpośrednia z głośnika na maszynce do „Ponga”. Tylko w święta tego roku sprzedano około 150 000 egzemplarzy.

Za Atari poszła cała rzesza firm, które zalały rynek maszynami do „tenisa”. Wariantów były dziesiątki. Łączyło je to, że zazwyczaj nie korzystały z kartridżów, a jedyną wbudowaną grą był właśnie „Pong”, albo jego wariacje. Nawet Magnavox, które przecież oferowało przedtem teoretycznie bardziej wszechstronne Odyssey, wypuściło kilka swoich maszynek do tenisa. Tych kilka lat nazywa się drewnianą erą konsol, ponieważ wielu producentów starało nadać swoim sprzętom estetyczny sznyt, właśnie przez stosowanie tego materiału przy składaniu obudowy..

Na marginesie – swoje „maszyny do Ponga” tworzyło również Nintendo. Color TV-Game 6 z 1977 roku oferowało sześć wariantów gry w klasycznego tenisa. Rok później pojawiło się Color TV-Game 15 z piętnastoma rodzajami zmodyfikowanego odbijania piłeczki – ta wersja sprzedała się w szalonej liczbie miliona egzemplarzy. W tym samym roku pojawiło się również Color TV-Game Racing 112, na którym nie graliśmy w Ponga, a… ścigaliśmy się, przy użyciu dodawanej kierownicy. Maszyny Nintendo dostępne były tylko w Japonii.

Pong, pong i po pongu

Szybko okazało się, że chłonny pierwotnie rynek nasycił się. Ile można było sprzedać maszyn, oferujących jeden rodzaj zabawy, w innym opakowaniu, albo nieco modyfikowany, na potrzeby danej maszynki? W 1977 roku miał miejsce „mini-kryzys” w dopiero co raczkującej branży gier wideo. Wiele firmy produkujących maszynki do ponga wycofało się z rynku elektronicznej rozrywki na zawsze. Chwilę później, pozostające zaangażowane przedsiębiorstwa pójdą na dno, albo zwieją z podkulonymi ogonami, podczas słynnego krachu z 1983 roku. To jednak temat na następny tekst.

O pierwszej generacji konsol musicie wiedzieć przede wszystkim, że była to era „Ponga”. Prostemu odbijaniu piłeczki zawdzięczamy rozwój, który doprowadził nas do czasów, w których w swoim salonie możemy korzystać z dobrodziejstw dokładnego wykrywania ruchu, komend głosowych i generowania grafiki, która przenosi nas do realistycznych, obcych światów. Pamiętajmy jednak, że zaczęło się od lakierowanego drewna, analogowych pokręteł, dwóch paletek i kropki przesuwającej się po ekranie..

The post Historia konsol – pierwsza, „drewniana” generacja appeared first on AntyWeb.

Były inteligentne opaski, inteligentne buty… Czas na inteligentną piłkę

$
0
0
332

Ostatnio dość bacznie obserwuję poczynania producentów odzieży (i nie tylko) sportowej. Okazuje się, że w świecie zdominowanym przez takie marki, jak Adidas, Nike czy Puma jest również sporo technologii. Przykładem niech będzie opisywana niedawno inteligentna opaska fitness od pierwszego z wymienionych producentów. Dziś do jego portfolio dołącza… dopakowana gadżeciarskimi funkcjami piłka.

Ktoś zapyta, jak to inteligentna i jak to piłka? Zwyczajnie. Adidas MiCoach Smart Ball została po raz pierwszy zapowiedziana jakiś miesiąc temu. Wizualnie właściwie niczym nie różni się ona od klasycznych piłek – ot okrągła, łaciata i zdobiona w dość klasyczny sposób z tradycyjnym logiem. Prawdziwa rewolucja kryje się we wnętrzu.

Producent tutaj umieścił szereg czujników, które mają mierzyć m.in. szybkość, jaką piłka osiąga po kopnięciu, trajektorię jej lotu, podkręcenie i szereg innych elementów. W rezultacie otrzymujemy jasny obraz tego, jak futbolówka zachowuje się po uderzeniu. Czemu ma to służyć? Twórcy podkreślają, że całość została zaprojektowana w taki sposób, aby użytkownik mógł na podstawie uzyskiwanych informacji podnosić swoje umiejętności praktyczne. Na ile to możliwe? Nie mam pojęcia.

smartballlead

Urządzenie łączy się pośrednictwem technologii Bluetooth ze smartfonem, gdzie odpowiednia aplikacja występuje w roli trenera. Do jego ładowania ma posłużyć natomiast stacja dokująca, wykorzystująca technologię indukcyjną. Dotąd, aby opanować wybraną technikę lub sposób uderzenia należało stosować metodę prób i błędów. Inteligentna piłka zmierzy jednak sposób uderzenia, porówna go z celem, który chcemy osiągnąć, a następnie udzieli nam podpowiedzi, co należy zmienić. W rezultacie cały proces nauki ma przebiegać znacznie płynniej.

2014-07-16_021708

Na pewno przydatny może okazać się też element grywalizacji. Platforma MiCoach akurat w tym sprawdza się nieźle, bo sam niegdyś korzystałem z niej przy bieganiu. Użytkownik może ustanawiać rekordy, rywalizować sam ze sobą, zdobywać osiągnięcia, a także zapisywać wybrane treningi (a w opisywanym wyżej przypadku kopnięcia), by potem uczynić z nich wzór do naśladowania.

2014-07-16_021500

MiCoach Smart Ball to wynalazek dość symboliczny. Po tylu latach w piłce nożnej dokonuje się technologiczna rewolucja. Swoją drogą, dzieje się to wszędzie, tylko nie na boiskach (no chyba, że zaliczymy do tego promowane dość mocno ostatnio goal line). Nie spodziewałbym się zatem, że technologia Adidasa zadebiutuje na zbliżającym się Mundialu. Może natomiast stać się stałym elementem treningów, a stąd już krótka droga do uczynienia gry jeszcze piękniejszą i widowiskową. Oczywiście pomijam już tutaj fakt, że każdy może sobie takie cudo sprawić. Detaliczna cena piłki wynosi bowiem 299 dolarów.

The post Były inteligentne opaski, inteligentne buty… Czas na inteligentną piłkę appeared first on AntyWeb.

Viewing all 64544 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>