Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 64544 articles
Browse latest View live

Szewczyk podbija Greenlight, pomóżmy mu!

$
0
0
Top Hat

Powiem po hipstersku – Antyweb lubił Nikodema Szewczyka, zanim to stało się modne! Teraz jego znakomita gra logiczno-zręcznościowa „Top Hat” zagościła na Steam Greenlight, gdzie błyskawicznie zdobywa poparcie!

Przypomnijmy. Nikodem Szewczyk, rocznik 1994. Ukończył liceum o profilu mechatronicznym, zdał maturę i podjął naukę na Uniwersytecie Łódzkim, którą jednak póki co przerwał, by poświęcić się tworzeniu gier niezależnych. Dziś projektuje, programuje i rysuje – z niemałymi sukcesami.

W zeszłym roku jego pierwsza gra – rzeczony „Top Hat” – znalazła się w finale konkursu Indie Basement na najlepszą polską grę niezależną. Ostatecznie o włos minęła się z podium i zajęła czwarte miejsce. Z kolei w tym roku, podczas festiwalu Digital Dragons w Krakowie, zdobyła tytuł najlepszej gry niezależnej na PC!

Top Hat ma być moją pierwszą grą, która trafi do cyfrowej dystrybucji i otworzy mi furtkę do prawdziwego gamedevu. Potem zamierzam ruszyć w stronę platform mobilnych. Oczywiście nie zmienia to faktu, że nadal chętnie podejmuję się zleceń zewnętrznych jako grafik 2D i designer.

Jako juror pierwszego z wymienionych konkursów z miejsca uzależniłem się od produkcji Szewczyka. Dla takiego starego ramola jak ja, który jadał z 8-bitowego stołu w połowie lat osiemdziesiątych, „Top Hat” to tygiel najlepszych cech tak kultowych produkcji jak „Dynamite Dan” i „Terramex”. Co ciekawe, Nikodem żadnej z nich na oczy nawet nie widział, choć próbuję Go zmusić, by po nie sięgnął.

Czy „Top Hat” jest rewolucyjny? Nie. Innowatorski? Nie. Za to niesamowicie grywalny, świetnie zbalansowany i nad podziw wciągający! O ile dobrze pamiętam, jedno z polskich czasopism o grach wprowadziło niegdyś do oceny kategorię miodności. Dla mnie „Top Hat” miodny jest na 100 procent!

Zielone światełko

Na Greenlight gra trafiła 1 lipca. Efekt? W ciągu 24 godzin zdobyła aż 50 procent wymaganego poparcia! Szewczyk poradzi więc sobie nawet bez kiwnięcia palcem w bucie, ale nie oznacza to, że nie mielibyśmy Go wesprzeć! Dlatego szczerze wszystkich, którzy mają konto na Steamie, zachęcam do odwiedzin profilu gry i wyrażenia swojego poparcia. Naprawdę warto!

TH-GREIN

The post Szewczyk podbija Greenlight, pomóżmy mu! appeared first on AntyWeb.


gRAPORT – siedem newsów o grach, które musisz przeczytać (03.07.2014)

$
0
0
gta-v-promo

Wybrano najlepsze gry tegorocznych targów E3, Microsoft ujawnia ceny Xboksa One w Polsce, a „gwiazdka” amerykańskiego kina pozywa twórców Grand Theft Auto V.

Osobiście, najciekawszą dla mnie informacją jest wieść o powstawaniu gry A Song for Viggo, która porusza bardzo poważny i tragiczny temat śmierci dziecka. Jest to kolejny dowód na to, że gry przestają być tylko i wyłącznie produktami rozrywkowymi i mogą opowiadać o niezmiernie skomplikowanych i delikatnych sprawach. Dodatkowo, ich interaktywność powoduje, że znacznie bardziej przeżywamy takie historie.

Polskie ceny i zestawy Xboksa One ujawnione

xbox_pakiety

„Już” 5 września do sprzedaży w naszym kraju trafią oficjalnie konsole Xbox One. Microsoft ujawnił ceny i składy dwóch zestawów, które będą dostępne od tego dnia.

Pierwszy będzie zawierał konsolę bez kontrolera Kinect. W pudełku znajdziemy oprócz tego pada, słuchawki z mikrofonem, kabel HDMI, a także karty zdrapki na gry FIFA 15Forza Motorsport 5 oraz dwutygodniowy abonament Xbox Live Gold. Za tę przyjemność firma będzie chciała od nas 1899 zł.

Droższy zestaw będzie przede wszystkim posiadał Kinecta, a zamiast gry wyścigowej dostajemy Dance Central Spotlight. Dodatkowo pad będzie z limitowanej serii Day One (różnica od normalnego jest taka, że na obudowie znajduje się stosowny napis). Poza kilkoma bajerami tj. naklejka, czy specjalne osiągnięcie, nie szukajcie w opakowaniu innych cudów. Ten zestaw kosztować ma 2199 zł

Nadal nie jest jasne, jakie dodatkowe funkcjonalności konsoli pojawią się w Polsce. Warto pamiętać, że Xbox One był promowany jako centrum multimedialne, które pozwala na dostęp do wielu usług takich jak VOD, streaming muzyki, komunikacja wideo. Kilka dodatkowych informacji znajdziecie w tym miejscu.

Szczerze mówiąc, ceny nie powalają, choć też nie są koszmarnie wyżyłowane. Wiele osób liczyło, że blisko rok oczekiwania zostanie zrekompensowany lepszą ofertą.

Lindsay Lohan rozpoczyna batalię sądową z Rockstar Games

GTA V

To już drugie spięcie z twórcami Grand Theft Auto. Za pierwszym razem Lohan zarzuciła, że jej wizerunek został bezprawnie wykorzystany w grze. Gdzie? Spójrzcie na powyższy obrazek. Teraz chodzi o fikcyjną postać aktorki Lacey Jonas, która pojawia się w trakcie rozgrywki. Jedna z misji pobocznych polega na pomocy w ucieczce przed zgrają fotoreporterów, którzy chcą zrobić dziewczynie kompromitujące zdjęcia.

Lindsay Lohan uważa, że twórcy bardzo mocno inspirowali się właśnie jej osobą, dlatego też do sądu wpłynął pozew. Take Two nie komentuje sprawy.

Jak widać, sposobów na zaistnienie jest całe mnóstwo. Przejrzałem sobie filmografię Lohan i szczerze mówiąc jej „kariera” nie wygląda zbyt imponująco. Udział w Strasznym filmie 5, czy Garbi – superbryce nie predestynuje jej do panteonu największych gwiazd kina. W ciągu najbliższych kilku dni z pewnością poznamy więcej szczegółów, acz na miejscu pani Lohan nie spodziewałbym się wygranej. Chyba, że miara sukcesu będzie ten krótki, tymczasowy rozgłos.

Tetris obchodzi trzydzieste urodziny

tetris

Znajdziesz go chyba wszędzie. W komórce, komputerze, konsoli, handheldzie. Prawdopodobnie przy odrobinie samozaparcia, Tetris zadziałałby też na oprogramowaniu sterującym nowoczesną lodówką. Ta ponadczasowa produkcja, która przebiła żelazną kurtynę, obchodzi właśnie 30 rocznicę powstania. Jej twórca, Aleksiej Pażytnow, przez wiele lat nie zarobił na niej ani grosza. To dość „normalna” sytuacja u wynalazców z ZSRR (podobnie było z niedawno zmarłym Michaiłem Kałasznikowem i jego AK-47). Fascynującą historię narodzin i prawie samoistnej ekspansji Tetrisa na cały świat opisuje Marcin Kosman na Polygamii. Zachęcam do lektury.

Dark Souls II ukończone w 20 minut

Wczoraj pisałem o graczach, którzy wyżyłowują czas przejścia Fallouta 3, dzisiaj podobny szaleniec, który na warsztat wziął Dark Souls II. Tak bardzo się spieszył, że całą grę ogarnął w 20 minut i 14 sekund. To zaiste świetny wynik, biorąc pod uwagę fakt, że gracze potrafią w Drangelic siedzieć przez setki godzin. Oczywiście, to jedynie wyczyn czysto sportowy, bicie rekordu. Raczej satysfakcji z obcowania z grą przy takim przechodzeniu nie ma. Ale można się też zastanowić, na ile zawodowym sportowcom przyjemność sprawia codzienność składająca się z treningów i występów, kiedy za cel stawiają sobie pobicie rekordu świata.

Piękna artystycznie i smutna tematycznie – A Song for Viggo

Gry dojrzewają. Coraz częściej poruszają trudne, często tragiczne tematy, o których na co dzień nie mówimy, a nawet o nich nie myślimy. A Song for Viggo to projekt stworzony przez Simona Karlssona, opowiadający o dramacie ojca, który przypadkowo doprowadza do śmierci swojego syna. Jego cały świat się rozpada, a na jego barkach spoczywa obowiązek zorganizowania pogrzebu oraz utrzymanie życia w jego rodzinie pod kontrolą. Trzeba zająć się córką, żoną pogrążoną w rozpaczy, a także zmierzyć się z własnym smutkiem i wyrzutami sumienia.

Atmosferę w A Song for Viggo podkreśla specyficzna oprawa graficzna stworzona z papierowych modeli i sugestywna ścieżka dźwiękowa. Cztery dni temu gra została pomyślnie sfinansowana poprzez Kickstartera.

Age of Empires Online dokonuje żywota

Age of Empires Online

Uruchomiona w sierpniu 2011 roku gra kończy swoją działalność. Okazała się za mało rentowna, dlatego też obecny właściciel Gas Powered Games zdecydował się o wyciągnięciu wtyczki z kontaktu. W czasie działania Age of Empires Online, wykonano ponad 524 miliony zadań dla pojedynczego gracza i 14 milionów przeznaczonych dla trybu multiplayer. Na arenach stoczono ponad dwa miliony pojedynków. Age of Empires Online była przeglądarkową produkcją free-to-play.

Wybrano najlepsze gry targów E3 2014

Dokładniej, wyboru dokonali przedstawiciele wybranych mediów branżowych. Wyróżnienie Game Critics Awards było przyznawane w 16 różnych kategoriach. Nominacje mogły dostać jedynie te pozycje, w które można było zagrać podczas wydarzenia. Najlepszą grą targów E3 2014 zostało Evolve pokonując m.in. Alien: Isolation, Batman: Arkham Knight, czy Rainbow Six: Siege. Produkcja Turtle Rock pokonała też konkurencję w kategoriach najlepszej gry na konsole, gry akcji i gry sieciowej. Z wyróżnienia mogą cieszyć się też twórcy No Man’s Sky, którzy oprócz zwycięstwa w grupie pozycji niezależnych, zgarnęli laur zwycięstwa dla najlepszej nowego tytułu. Pełna listę wygranych znajdziecie tutaj.

Promocje i wyprzedaże

Big in Japan, czyli wyprzedaż na PSN– przez najbliższe dwa tygodnie Sony obniżyło znacznie całkiem pokaźną liczbę gier. Taniej można dostać tytuły na Vitę, PS3 i PSP. Jak sugeruje nazwa promocji, dominują tytuły z Kraju Kwitnącej Wiśni.

The post gRAPORT – siedem newsów o grach, które musisz przeczytać (03.07.2014) appeared first on AntyWeb.

Lindsay Lohan faktycznie pozywa twórców Grand Theft Auto

$
0
0
lindsaylohan

Są pewne granice megalomanii, aczkolwiek chyba parę kroków za rzeczoną granicą plasuje dojście do wniosku, że seria Grand Theft Auto musi sobie pomagać w promocji przez wykorzystanie wizerunku jednej osoby. Cóż, Lindsay Lohan doszła do takich konkluzji i pozwała Rockstar Games.

Jeszcze w zeszłym roku pojawiały się plotki, jakoby aktorka/piosenkarka była wściekła na twórców GTA za to, że jedna z postaci w grze, a także na artworku promującym ten tytuł, była do niej łudząco podobna. Groźby stały się rzeczywistością i obecnie w sądzie faktycznie znajduje się pozew w tej sprawie.

Chodzi o postać „Lacey Jonas”, która pełni epizodyczną rolę. Gracz ma za zadanie pomóc jej opędzić się od paparazzi. Niewykluczone, że faktycznie jest ona inspirowana w pewien sposób wizerunkiem Lindsay Lohan. Wskazuje się również, że miejsce w którym mieszka przypomina słynny hotel Chateau Marmont (do którego aktorka nie ma teraz wstępu, z powodu nieopłaconego sowitego rachunku), a jej ubiór przypomina linię stworzoną przez Lohan.

Okej, sądzę, że nie ulega wątpliwości, że faktycznie Lacey Jonas może być inspirowana Lindsay Lohan. Pytanie brzmi jednak, czy faktycznie jest to poza prawem? W USA kwestia praw autorskich i ochrony wizerunku jest dosyć luźna, przynajmniej jeżeli mowa o korzystaniu z nich w ramach tak zwanego „fair use”. Tak długo, jak cudze dobra służą nam pośrednio, w celu autorskiego wyrazu, możemy liczyć na to, że sędzia okaże się łaskawy i oddali pozew. Dzięki temu właśnie mogą wciąż ukazywać się kolejne sezony South Park, które praktycznie bez przerwy zapożycza wizerunki, parodiuje, wytyka, a nawet ubliża rozmaitym osobom publicznym. Co prawda zmagają się od czasu do czasu z problemami prawnymi, ale wystarczy obejrzeć parę odcinków, żeby zdać sobie sprawę jak daleko może sięgać „fair use”.

Krótko mówiąc – wygląda to na desperacki skok na kasę osoby, która w ostatnich latach spędza zdecydowanie za dużo czasu na odwykach, w przerwie popełniając kolejne drobne wykroczenia, a za mało na planach filmowych. Mam nadzieję, że Rockstar nie ugnie się i nie pójdzie na ugodę.

The post Lindsay Lohan faktycznie pozywa twórców Grand Theft Auto appeared first on AntyWeb.

Test Colorovo CityTab Supreme 10.1. Intel Bay Trail, Windows 8.1 i Office 2013 nie mogą być tańsze

$
0
0
DSC_7682

Windows na tanich tabletach? Jeszcze jakiś rok temu to było nie do pomyślenia, a obecnie jesteśmy świadkami prawdziwej lawiny budżetowych konstrukcji, które mają na pokładzie nie tylko Windowsa 8.1, ale również Office’a 2013. A wszystko to napędza nie byle jaka jednostka, bo czterordzeniowy Intel Atom. Zobaczmy, ile tak naprawdę jest wart CityTab Supreme 10.1.

Colorovo może wydawać się nieco egzotyczną marką z dalekiego wschodu. Nic z tych rzeczy. Jej właścicielem jest polska firma ABC Data. Produkcja takich sprzętów jak CityTab Supreme 10.1 odbywa się zatem na podobnej zasadzie, jak gadżetów z logo Goclever, Manty, Kruger&Matz czy Modecom. Zresztą wystarczy spojrzeć na ofertę konkurencji, żeby uzyskać potwierdzenie: Goclever Insignia 1010 Bussiness i Modecom FreeTAB 1020 IPS IC to identycznie wyglądające sprzęty. Jedyna różnica to logo na obudowie.

Czy to jednak oznacza, że mamy do czynienia z urządzeniem gorszym? Gadżetem drugiej kategorii, który należy omijać szerokim łukiem? W Chinach aktualnie produkują prawie wszyscy giganci branży IT z Apple na czele. Różnica polega przede wszystkim na dostarczaniu własnych projektów konstrukcji oraz stosowaniu różnych standardów jakości. Może zatem nie taki diabeł straszny?

Wygląd, wykonanie i ergonomia

W sztywnym, sprawiającym wrażenie solidnego pudełku poza samym tabletem znajdziemy również etui pełniące funkcję klawiatury, przejściówkę MicroUSB – USB, jednoczęściową (sic!) ładowarkę oraz instrukcję obsługi i papierową licencję na Windowsa 8.1 oraz Office’a 2013 Home & Student.

CityTab Supreme 10.1 prezentuje się zaskakująco nieźle. Tylny panel oraz krawędzie wykonano z jednego kawałka aluminium. Otoczony plastikową front to natomiast jednolita tafla szkła. Pierwsze wrażenie jest zdecydowanie pozytywne. Nieco gorzej sprzęt wypada po dłuższym kontakcie. Okazuje się bowiem, że tylny panel zauważalnie ugina się pod ciężarem dłoni. Natomiast próbując wygiąć boki konstrukcji do tyłu na krawędzi zobaczymy szparę w miejscu łączenia plastiku i aluminium. Nie jest to może jakoś szczególnie dokuczliwe, ale mimo wszystko czuć, że mamy do czynienia z konstrukcją budżetową. Niemniej, gdybym miał porównywać CityTab Supreme 10.1 z ASUS-tem T100, bez zastanowienia postawiłbym na ten pierwszy.

DSC_7711DSC_7672DSC_7679DSC_7674DSC_7675DSC_7691DSC_7693DSC_7696DSC_7699DSC_7701DSC_7703DSC_7712DSC_7713

Osobiście sądzę też, że CityTab jest ładniejszy od Tajwańczyka, a to głównie za sprawą ostrzejszego, bardziej kanciastego kształtu. Odbija się to jednak negatywnie na jego wymiarach, które wynoszą 258 x 173 x 10,1 mm, i wadze przekraczającej 600 gramów.

Z przodu niespodzianek żadnych nie znajdziemy. Na czarnej ramce wokół 10,1-calowego wyświetlacza producent umieścił obiektyw kamerki 2 Mpix oraz logo Windows (nieklikalne). Z tyłu na szczęście jest ciekawiej. Znajdziemy tutaj kilka logotypów: Intela (w samiutkim centrum), Colorovo i Windowsa (prawy dolny róg) oraz tabliczkę znamionową z nazwą modelu (lewy dolny róg). Przy górnej krawędzi umieszczono niepozorny obiektyw aparatu 5 Mpix. Nieopodal da się również zauważyć dwa otwory, pod którymi ukryto głośniki multimedialne. Dziwi mnie, że umieszczono je tak blisko siebie, bo w rezultacie niweluje to całkowicie efekt stereo. Za to jakość dźwięku, jak na tablet tej klasy, wydaje się zadowalająca – nie zaobserwowałem harczenia ani zniekształcania tonów.

Producent umieścił wszystkie interfejsy na lewej krawędzi obudowy. Znajdziemy tutaj gniazdo ładowania (DC IN), porty Micro USB i Mini HDMI, a także gniazdo słuchawkowe 3,5 mm Minijack. Pomiędzy nimi znalazło się również miejsce na otwór mikrofonu, slot na karty Micro SD (niestety bez zaślepki) oraz przycisk zasilania (służący również do usypiania i wybudzania tabletu). Warto wspomnieć też jeszcze o dwustopniowym przycisku regulacji głośności, który jednak ulokowano już na górnej krawędzi – tuż przy prawym górnym rogu.

Na dolnej krawędzi znajdziemy pięciopinowe złącze stacji dokującej. Zastosowano tutaj dość nietypowe magnetyczne zawiasy, które jednak nie utrzymują tabletu w jednej pozycji. Dlatego z pomocą przychodzi etui, którego klapę możemy złożyć w taki sposób, żeby pełniła funkcję podstawki. Wygląda to bardzo fajnie, ale ma zasadniczą wadę – ekran może znajdować się tylko w jednej określonej pozycji.  O ile w większości zastosowań to wystarczy, to w niektórych przypadkach bywa udręką.

Sama klawiatura przypomina trochę analogiczne akcesorium dołączane do tabletów Microsoft Surface. Klawisze są małe, ale wygodne – mają niski skok i przyjemną, lekko gładką fakturę. Udało mi się napisać na nich tę recenzję, a więc mogę stwierdzić, że sprawdzają się w dłuższych tekstach. Nie jestem fanem gładzików, a więc nie będzie niespodzianką, jeżeli napiszę, że ten zastosowany w testowanym modelu zupełnie nie przypadł mi di gustu. Jest mały i pozbawiony fizycznych przycisków.

Wyświetlacz, bateria, łączność i kamery

Zastosowany w tablecie wyświetlacz ma przekątną 10,1 cala oraz rozdzielczość 1280 x 800 px (proporcje 16:10). Daje to mierne zagęszczenie 149 pikseli na cal. Wykonano go w technologii IPS, co daje zadowalające kąty widzenia. Samo odwzorowanie kolorów też jest nienajgorsze – barwy są nasycone i naturalne. Przyzwoicie wypadła również (jak na tę rozdzielczość) ostrość obrazu. Dobre wrażenie psuje jednak mierne podświetlenie, które praktycznie uniemożliwia korzystanie z tabletu w słoneczne dni (co z resztą chyba widać na fotografiach, prawda?).

Ekran obsługuje do 10 punktów dotyku i robi to bardzo przyzwoicie. Responsywność jest wysoka, a precyzja zadowalająca. Dotyczy to całej jego powierzchni.

Producent zastosował tutaj akumulator o pojemności 8000 mAh. Naładowanie go do pełna zajmuje 2,5 godziny. A rozładowanie? Przy jasności ustawionej na 50 proc. i aktywnym WiFi udało mi się wycisnąć 8 godzin surfowania po sieci i korzystania z aplikacji, co jest wynikiem zadowalającym. Oczywiście czas ten spada, jeśli podkręcimy podświetlenie ekranu (a prędzej czy później to zrobimy) lub zaczniemy korzystać z bardziej wymagających aplikacji, jak np. gry.

CityTab Supreme 10.1 dysponuje modułami WiFi 802.11 b/g/n i Bluetooth 4.0. Szkoda, że producent nie poszedł na całość i nie zastosował tutaj również odbiornika GPS. Nie miałem żadnych problemów ze stabilnością połączenia, a sprawdzałem sprzęt zarówno na lotnisku jak i w domu. Nie grymasił on również, gdy musiał przesyłać muzykę do głośnika i słuchawek Bluetooth (oczywiście nie jednocześnie).

Przednia kamerka w zupełności powinna wystarczyć do wideorozmów na Skype i w innych komunikatorach. Do niczego innego nie radzę jej wykorzystać. Z tyłu rewelacji też nie ma, ale jest za to autofocus, który całkiem nieźle radzi sobie z ustawianiem ostrości. Głównym problemem tego modułu jest balans bieli, który jest ustawiany niezbyt efektywnie. Zdjęcia robione testowanym CityTabem nadadzą się do wrzucenia w serwisach społecznościowych, ale do fotolabu raczej się z nimi nie wybierajcie.

System, aplikacje i wydajność

Colorovo CityTab Supreme 10.1 pracuje pod kontrolą systemu Windows 8.1. Cóż mogę napisać o nim więcej? Producenci (jeszcze) nie stosują tutaj nakładek graficznych, a opisywany sprzęt nie został wyposażony w żadne dodatkowe aplikacje. Mamy zatem do dyspozycji „czystego” Windowsa 8.1 z pakietem biurowym Office 2013 Home & Student. Dla wielu osób takie połączenie będzie milion razy bardziej wartościowe niż Android z nawet najbardziej rozbudowaną nakładką. Inni spojrzą na nie z grymasem twarzy, pytając o liczbę aplikacji w Windows Store. Artykułów na ten temat pojawiło się na AW już wiele, a więc nie będę rozpoczynał kolejnego.

Capture

Tablet wyposażono w 32 GB pamięci wewnętrznej. Systemowa partycja ma jednak rozmiar 28,2 GB. Windows i Office zajmują 10 GB, a więc finalnie mamy do dyspozycji 18,1 GB przestrzeni. Mało, prawda? Na szczęście pozostaje jeszcze slot na karty MicroSD, a ABC Data zapowiedziało również wprowadzenie na rynek model 64 GB. Możemy się go spodziewać już niebawem. Pamięć RAM nie będzie pewnie dla nikogo niespodzianką. Te 2 GB DDR3 to raczej niechlubny standard. Wystarczają one w większości zastosowań, ale przy 10 kartach w Chrome już widać niedobory. Na więcej jednak na razie nie mamy co liczyć – nawet w sprzętach z nieco wyższej półki, jak ASUS T100 czy Acer Aspire Switch 10.

2014-07-03_180127

Sercem tabletu jest układ Intel Atom Z3740D z czterema rdzeniami Silvermont o taktowaniu 1,33 – 1,83 GHz i grafiką Intel HD Graphics z zegarem 313 – 688 MHz. To rozwiązanie z rodziny Intel Bay Trail wyprodukowane w procesie technologicznym 22 nm, które znalazło zastosowanie m.in. w przytaczanym już kilkukrotnie wcześniej ASUS Transformer Booku T100 czy Acerze Aspire Switch 10.

Jak to wszystko wygląda w praktyce? Najpierw przystąpiłem do najprzyjemniejszej części testów, czyli gier. O ile Starcraft 2 raczej był tutaj pokazem slajdów, to już produkcje z Windows Store działały bardzo zadowalająco. A sprawdziłem ich kilka: Asphalt 8, Skulls of the Shogun, Cut the Rope, Rayman Fiesta Run, Angry Birds: Star Wars. Miejscami może pojawiały się nieznaczne spadki liczby klatek na sekundę, ale w ogólnym rozrachunku CityTab Supreme 10.1 dawał radę. Spokojnie uruchomimy na nim też większość gier Indie ze Steama, ale o produkcjach AAA czy chociażby takich tytułach jak Europa Universalis, Civilization V czy Football Manager (moje złote trio) zapomnijcie.

Dowody? W testach syntetycznych udało mi się otrzymać następujące wyniki:

  • Cinebench 11.5 OpenGL– 5,67 fps
  • Cinebench 11.5 CPU– 1,28 pkt
  • 3D Mark Ice Storm– 11544 pkt
  • 3D Mark Ice Storm Extreme - 6247 pkt
  • 3D Mark Ice Storm Unlimited -11321 pkt
  • PC Mark 7– 2197 pkt
  • Google V8 Bench– 2814 pkt
  • Sunspider– 431,2 ms

Do tego należy dodać stosunkowo przeciętne wyniki wydajności wbudowanej pamięci wewnętrznej, co sprawdzałem za pomocą programów Crystal Disk mark oraz ATTO Disk Benchmark

Capturekjphujb

Podsumowanie

Colorovo CityTab Supreme 10.1 to dokładnie takie urządzenie, jakim je widziałem tuż przed wyjęciem z pudełka – ekonomiczne. Nie jest to gadżet dla miłośników szalonej wydajności, którzy uwielbiają spędzać czas przy zaawansowanych graficznie grach. Nie jest to też sprzęt, który przetrwa intensywne użytkowanie obfitujące w upadki i uderzenia. Kto zatem będzie przede wszystkim zadowolony z testowanego tabletu?

Stawiałbym na osoby, które potrzebują lekkiego, mobilnego i wszechstronnego rozwiązania o możliwościach porównywalnych z desktopem. A po części to właśnie tutaj znajdziemy. CityTab Supreme 10.1 jest poręczny i mobilny, a dzięki dołączonemu etui łatwy w transporcie. Wbudowana bateria daje zadowalający czas pracy, zaś klawiatura sprawdza się zarówno podczas korzystania z komunikatora jak i pisania elaboratów w Wordzie. A propos Worda – Office i Windows 8.1 to jedne z największych atutów tego sprzętu. Ten pierwszy sprawdza się w większości zastosowań biurowych, a drugi daje nam dostęp do ogromnej liczby gier i programów. To wszystko otrzymujemy za niespełna 1 tys. złotych, a więc bardzo konkurencyjną kwotę w stosunku do innych 10,1-calowych tabletów z Intel Atom i klawiaturą.

The post Test Colorovo CityTab Supreme 10.1. Intel Bay Trail, Windows 8.1 i Office 2013 nie mogą być tańsze appeared first on AntyWeb.

Wysoka cena Moto 360? To będzie strzał w stopę

$
0
0
Moto 360

Pod koniec ubiegłego tygodnia pisałem o możliwym wysypie smartwatchy – na tym stosunkowo młodym rynku rywalizują już Samsung i LG, do wyścigu szykuje się Asus, znajdziemy i produkty Sony, nie brakuje mniejszych graczy. Wiele osób czeka jednak na sprzęt pewnej legendarnej marki i nie mam na myśli iWatcha – od dobrych kilku miesięcy sporym zainteresowaniem cieszy się model Moto 360 od Motoroli. Przewidywany duży popyt szybko ugasi wysoka cena urządzenia?

Już na wstępie zaznaczę, że tekst opiera się w znacznej mierze na plotkach – póki co nie wiadomo, jak Motorola wyceni swój smartwatch i nie można wykluczać, iż firma pozytywnie nas zaskoczy. Z ostatnich doniesień wynika jednak, że cena zgasi uśmiech na twarzy wielu potencjalnych klientów – 450 dolarów to suma, którą rzesze ludzi uznają za zbyt wysoką jak na dodatek do smartfonu. Bo tak póki co należy pozycjonować inteligentne zegarki. Przed niespełna tygodniem wspominałem, że Asus może zaproponować smartwatch za 100 dolarów – różnicę widać gołym okiem. Nikt jeszcze nie widział produktu tajwańskiej korporacji i ciężko porównywać te dwa urządzenia, ale wypada dodać, iż Moto 360 też nie trafił do mas, nie został poddany niezależnym testom, na podstawie których można stwierdzić, że to coś więcej niż tylko intrygujący wygląd.

Załóżmy, że Motorola wprowadzi na rynek zegarek w przywołanej cenie – czy firma powinna liczyć na komercyjny sukces tego projektu? Uważam, że nie. Rano pisałem o smartfonach z linii Moto i na ich przykładzie łatwo dowieść, iż cena odgrywa dzisiaj bardzo ważną rolę na rynku sprzętu mobilnego. Smartfon Moto X nie sprzedawał się niczym ciepłe bułeczki chociaż był dopracowany, posiadał logo znanej firmy i produkowano go w USA – klienci brali pod uwagę cenę, a ta początkowo rozczarowała. Znacznie tańszy model Moto G nie był już obarczony podobnym ciężarem i sprzedawał się bardzo dobrze.

Intel partnerem technologicznym AntywebMotorola nie może wychodzić z założenia, że ich smartwatch będzie się cieszył wysokim popytem bez względu na cenę. Dzisiaj ludzie chwalą design produktu i zapewniają, że kupią urządzenie, ale mogą zmienić zdanie, gdy okaże się, iż kosztuje on tyle, co dobrej klasy smartfon. Niejednokrotnie mieliśmy już okazję przekonać się, że przesadzona cena może być kulą u nogi towaru. Ostatnio podobno jest to widoczne w przypadku smartfonu Amazonu – w Sieci nie brakuje doniesień przekonujących, że Fire Phone sprzedaje się mizernie, a wynika to ze zbyt wysokiej ceny (prawie 650 dolarów bez umowy z operatorem).

Kluczem do sukcesu tabletu Kindle Fire była kilka lat temu niska cena tego urządzenia – Amazon zaproponował naprawdę ciekawy sprzęt za relatywnie małe pieniądze i mógł liczyć na zainteresowanie klientów. Teraz korporacja chyba za bardzo uwierzyła we własne siły i przeszarżowała. Ludzie nie chcą płacić sporej kasy za narzędzie, które w założeniu ma ich zachęcać do dalszych zakupów. To zaburzenie modelu, który jeszcze niedawno budował sam Bezos. Jestem skłonny przyjąć, że smartfon amerykańskiego sklepu cieszyłby się znacznie większym wzięciem, gdyby korporacja zaproponowała cenę niszą (!) od konkurencji.

Niektórzy uznają przykład Amazonu za nietrafiony w kontekście smartwatcha Motoroli – przecież ta druga firma nie będzie niczego sprzedawać za pośrednictwem zegarka, musi zarobić raz a dobrze. To prawda, ale podkreślam problem zbytniej wiary w siłę swojej marki i przekonanie, że mimo wysokiej ceny sprzeda się coś w dużej liczbie sztuk. Czasy, gdy klienci byli oczarowani zdecydowaną większością urządzeń mobilnych i chętnie wyciągali portfele, by kupić tablet czy smartfon, nawet ten drogi, przechodzą do przeszłości. Dzisiaj trzeba się naprawdę postarać, żeby klient zainteresował się konkretnym produktem i nie można już na wstępie zniechęcać go zaporową ceną. Przyjmijmy, że Motorola po prostu sonduje rynek i ostatecznie podejmie właściwe decyzje.

Źródło grafiki: Motorola

The post Wysoka cena Moto 360? To będzie strzał w stopę appeared first on AntyWeb.

Windows 9 za darmo dla użytkowników 7-ki i 8-ki i zmiany w interfejsie użytkownika

$
0
0
microsoft-build-2014-universal-windows-apps

Plotek na temat Windowsa 9 nigdy dosyć, dlatego też podam wam dwie ciekawe przecieki informacji, które mają bardzo duże szanse na pokrycie się z prawdą.

Jak dobrze wiecie, kolejne wersje systemu z rodziny Microsoftu są rozprowadzane na zasadzie płatnej aktualizacji, która między innymi w naszym kraju kosztuje krocie. Ten sposób rozprowadzania oprogramowania możemy odnaleźć w rodzinie komputerów Apple, gdzie licencje na nowszą wersje OS X sprzedawane były za średnio 20 dolarów za sztukę, co jednak uległo zmianie za sprawą wydania Mavericks, rozdawanego za darmo wszystkim użytkownikom, których komputer obsługuje OS X 10.8 Mountain Lion.

Darmowa aktualizacja oprogramowania w komputerach Apple była bardzo dobrym krokiem zachęcającym użytkowników komputerów Mac do przejścia na najnowszą wersję oprogramowania, jeszcze bardziej zoptymalizowaną do leciwych specyfikacji sprzętowych np. iMaców, Maców Mini i Macbooków Unibody. Dzięki uaktualnieniu systemu na komputerach swoich klientów, Apple pozbyło się problemu niedopracowanych elementów systemu i ewentualnych luk bezpieczeństwa – w końcu, połączone przyjemne (aktualizację za darmo) z pożytecznym (nowsze = bezpieczniejsze), co korporacja zamierza powtórzyć w przypadku OS X 10.10 Yosemite.

win822

Microsoft chce zrobić z Windowsa 9 OS X Mavericks?

Microsoftowi prawdopodobnie spodobał się obrót spraw u swojego największego konkurenta, dlatego też po darmowej aktualizacji Windowsa 8 do wydania 8.1, użytkownicy Windowsa 7 i 8 prawdopodobnie zyskają darmowy dostęp do Windowsa 9, który poprawi większość błędów aktualnego „kafelkowego okna”, co powinno zachęcić użytkowników systemu Microsoftu do częstszych zakupów w Windows Store. Oprócz poprawy błędów w interfejsie oraz „pod maską” systemu, użytkownicy komputerów z Windowsem poczują się bezpieczniej korzystając z najnowszego oprogramowania, które najpewniej uzyska przynajmniej dwie aktualizacje (patrząc na przykład Windowsa 7 i 8).

Jak podaje Neowin, klasyczny pulpit zniknie z systemu Windows 9 (nie mylić z RT) instalowanego na tabletach, co pozwoli producentom zaoszczędzić trochę cennej pamięci tabletów z przyciskiem „Start” na obudowie. Naturalnie, hybrydy najpewniej nie zostaną wykastrowane z uwielbianej przez użytkowników funkcji otwierania Chrome, czy Firefoksa na pulpicie Windowsa, a komputery PC zyskają ciekawą niespodziankę w postaci domyślnie ukrytego interfejsu Modern UI, choć nadal nie wiadomo, czy Microsoft wprowadzi to już w wydaniu 8.2, czy zrobi to dopiero przy okazji wprowadzenia na rynek Windowsa 9.

P4020093-X2

Moim zdaniem, ruch Microsoftu jest bardzo dobrym krokiem mającym na celu poprawę kontaktu z klientami zawiedzionymi najnowszą wersją systemu, który co prawda wnosi sporawy skok wydajności, jednak odstrasza nowym podejściem do pulpitu. Jestem ciekawy, czy Windows 8.2 i Windows 9 pozwolą Microsoftowi stworzyć wreszcie produkt, który spokojnie będzie można ochrzcić swoistą „siódemką”, nadchodzącą po pechowej „viście”. Korporacja z Redmond w ostatnim czasie rozwija się w prawidłowym kierunku, coraz częściej nasłuchując dobrych rad społeczności, która koniec końców, jest jedną z największych społeczności skupionych wokół systemów operacyjnych.

Źródło informacji: Neowin, WinBeta;

The post Windows 9 za darmo dla użytkowników 7-ki i 8-ki i zmiany w interfejsie użytkownika appeared first on AntyWeb.

Facebook powie Ci co robić w czasie wolnym

$
0
0
shutterstock_146111753

Facebook na okrągło dostaje nowe możliwości i ciągle eksperymentuje z nowymi narzędziami. Portal Marka Zuckerberga za wszelką cenę stara się być najpotężniejszą platformą społecznościową na świecie i świetnie sobie radzi. Niektóre opcje są bardziej przydatne, niektóre mniej. Fakt jest jednak faktem: Facebook systematycznie stara się wypełnić kolejne nisze, tak aby na końcu stać się medium kompletnym.

Najnowsza opcja, z którą eksperymentują programiści Facebooka, to specjalna zakładka podpowiadająca imprezy, które mogą nas interesować. Wszyscy regularnie dostajemy zaproszenia na różne imprezy, które organizują nasi znajomi albo menadżerowie klubów, których znamy. Opcja organizowania eventów na facebooku przyjęła się całkiem nieźle i jest grono osób, które z niej korzysta. Być może właśnie z tego powodu postanowiono możliwość tą dalej rozwijać.

Facebookowe „wydarzenia” otrzymają swoje osobne miejsce, dzięki czemu zarządzanie nimi będzie znacznie łatwiejsze i przyjemniejsze. Znajdziemy tu wydarzenia, które dopiero się odbędą, zapisane, ale bez odpowiedzi, a także te, których sami jesteśmy inicjatorami. Zakładka „Events For You” będzie zawierała zbiór rekomendowanych wydarzeń, które według algorytmu facebooka mogą wydawać się dla odbiorcy interesujące, nawet jeśli nikt Cię na konkretne wydarzenie nie zaprosił. Rozwiązanie, które proponuje Facebook będzie również używało danych na temat imprez, na których są nasi znajomi i właśnie na tej podstawie mogą pojawić się rekomendacje.

jo

Co ciekawe, sam do momentu pisania tego tekstu, nie byłem świadomy, że Facebook już uruchomił mi tę opcję. Na prawym brzegu załączonego zdjęcia widać właśnie „events for you”. Wydarzenia podpowiadane będą na podstawie danych, które zgromadził o tobie Facebook. Czyli jeżeli postujesz regularnie utwory Rihany z Youtube’a i lubisz jej fanpage, to w wypadku jej koncertu w twoim mieście, możesz liczyć na to, że otrzymasz podpowiedź o tym wydarzeniu. Dużą rolę będzie odgrywała również aktywność znajomych i to na jakie imprezy oni się wybierają.

Skoro już wiemy o nowej opcji, która z pozoru może wydawać się drobna, a tak naprawdę ma wielki potencjał, to czas na garść przemyśleń.

Po pierwsze należy się domyślać, że podpowiedzi o eventach znajomych dotyczyć będą tylko otwartych wydarzeń. Nie mniej jednak, jeżeli ktoś ma swojego prześladowce, który nie daje mu wytchnienia i stara się za wszelką cenę umówić na spotkanie, to bardzo możliwe, że Facebook pomoże mu w podpowiedzi, gdzie bawisz się danego wieczoru. Nie licz zatem na chwilę wytchnienia.

Po drugie w oczy od razu rzuca się nowa możliwość dla reklamodawców. Jeżeli pojawiają się podpowiadane wydarzenia, oznacza to możliwość reklamowania w specjalnym miejscu, w którym znajduje się wąsko sprofilowana grupa odbiorców. Kluby, bary, restauracja, opery, teatry mogą chętnie skorzystać z tej powierzchni reklamowej, bowiem zakładka „eventy” będzie naturalnym miejscem, w których facbookowicze będą szukali sposobów, aby w wolnej chwili się rozerwać.

Po trzecie same „wydrzenia” idealnie nadają się na osobną aplikację, która będzie spełniała wszystkie powyżej opisane funkcje. Jeżeli tylko pojawi się możliwość bezpośredniej rezerwacji, bądź płacenia z poziomu telefonu, może powstać jedna z najpotężniejszych aplikacji kulturalno-rozrywkowych. Mając taką wiedzę na temat zachowań użytkowników, jaką ma Facebook sukces murowany.

Po raz kolejny Facebook udowadnia, że wieszczenia o jego końcu były przedwczesne. Nawet jeżeli portal społecznościowy zacznie delikatnie podupadać, to do tej pory imperium Zuckerberga będzie liczyć multum aplikacji, z których użytkownicy będą korzystać każdego dnia. A wszystko to będzie możliwe dzięki metadanym z naszej aktywności na Facebooku. Także, nie ma za co Panie Zuckerberg.

Źródło: TechChrunch
Zdjęcie Shutterstock tyt. „Audience silhouettes at a live music concert”

The post Facebook powie Ci co robić w czasie wolnym appeared first on AntyWeb.

A jednak iPad jest urządzeniem mobilnym? Dość niespodziewana decyzja Facebooka

$
0
0
IMG_5945

Mało kto przypomina sobie jeszcze czasy, kiedy w App Store nieobecna była aplikacja Facebooka. Jakie argumenty wysuwał wtedy Facebook naprzeciwko fali krytyki? iPad nie jest urządzeniem mobilnym. Jakiś czas później sytuacja uległa zmianie, a wczoraj nadszedł czas na kolejną decyzję – o udostępnieniu Messengera w wersji na iPada.

Opanowywanie rynku mobilnego przez aplikacje będące komunikatorami nikogo nie dziwi. Użytkownicy chcą jak najwygodniej, jak najprościej i jak najszybciej móc wysłać wiadomość, zadzwonić czy przesłać multimedia jak zdjęcia i filmy. Tacy potentaci jak Facebook czy Google konkurują z nieco mniejszymi firmami (lub osobami indywidualnymi) stojącymi za pojedynczymi produktami, które szturmem zdobywały całe rynki. W naszym kraju jednym z najpopularniejszych sposobów kontaktu pozostał czat Facebooka oraz aplikacja Messenger na smartfonach. Posiadacze iPadów do niedawna byli zmuszeni korzystać z głównej aplikacji serwisu, by móc prowadzić rozmowy – to ulega zmianie, gdyż Facebook niezapowiedzianie wprowadził do App Store swój komunikator w “większym” wydaniu.

screen480x480

Aplikacja wizualnie odpowiada temu co znajdziemy na iPhonie, lecz niezależnie od tego w jakiej orientacji korzystamy z tabletu aplikacja wyświetla zawsze dwie kolumny. Ta po lewej stronie to naturalnie lista konwersacji, zaś prawa strona to miejsce zarezerwowane na nasze rozmowy. Załączanie dodatkowych materiałów, wysyłanie naklejek i nagrywanie wiadomości głosowych odbywa się w ten sam sposób jak na iPhonie, lecz w kilku przypadkach przeniesienie mechanizmów na iPada nie jest do końca udane.

Przede wszystkim irytuje mnie to, że po wybraniu opcji zrobienie zdjęcia uruchamiany jest tryb pełnoekranowy, zamiast niewielkiego okienka w dolnej części aplikacji – tak wygląda to w wersji na smartfony. Po drugie – mało atrakcyjnie prezentuje się spory czerwony przycisk “Nagraj” w środkowej części dolnego panelu – w takiej sytuacji niemalże połowa ekranu jest niewykorzystywana. Można więc odnieść wrażenie, że pierwsza wersja aplikacji została przygotowana na szybko, choć jest to dość dziwne, gdyż Facebook wcale jej nie zapowiadał i żadna presja czasowa raczej nie spoczywała na programistach Facebooka. A może inżynierowie w Menlo Park nie mają po prostu pomysłu jak można tę aplikację przygotować lepiej w wersji na iPada?

screen480x480 (1)

screen480x480 (2)

Zastanawiający jest też fakt rezygnacji Facebooka z angażowania użytkowników poprzez takie proste, lecz skuteczne chwyty jak zmuszanie ich do otwarcia głównej aplikacji w celu odebrania wiadomości. Sam wielokrotnie łapałem się na tym, że zamiast jedynie wysłania wiadomości spędziłem kilka minut przewijając News Feeda. Czym konkretnie Facebook kierował się udostępniając Messengera na iPada? Ciężko powiedzieć, a od siebie dodam jedynie, że pojawienie sie tej aplikacji w App Store niewiele dla mnie zmienia – w moim przypadku powiadomienia o wiadomościach bezproblemowo działały także w aplikacji głównej i prawdpodobnie nadal będę z niej korzystał, ponieważ (nawet pomimo tego, że są one dostępne jedynie wewnątrz aplikacji) bąbelki czatu, czyli Chat Heads są na tyle pomocne, że to one stają się głównym argumentem “za”.

The post A jednak iPad jest urządzeniem mobilnym? Dość niespodziewana decyzja Facebooka appeared first on AntyWeb.


Masz Smart TV? Korzystasz? [Ankieta]

$
0
0
apple_tv_interface_2012

Smart TV stało się słowem klucze dla nowoczesnych telewizorów. Każdy z producentów przekonuje nas, że ma lepszy system i że Smart TV może wszystko. W Antygrupie prowadzimy właśnie badania na ten temat.

Częścią tego badania jest poniższa ankieta (która będzie później porównana z wynikami badania) w której chcielibyśmy zadać wam kilka prostych pytań odnośnie Smart TV. Gorąca zachęcam po poświęcenia 30 sekund na zaznaczenie swoich odpowiedzi. Wyniki oczywiście podamy na Antyweb.

W moim przypadku na razie najbardziej i najczęściej wykorzystywaną funkcją Smart TV są aplikacje VOD. Z innych rozwiązań na razie nie korzystam. Nie przekonują mnie lub też po prostu nie mam takich potrzeb. Telewizor do przeglądania internetu nigdy mnie nie przekonywał (no może poza aplikacją YT) a gry na TV praktycznie w ogóle nie działają (na bazie moich doświadczeń). Ciekawy jestem waszych wrażeń ?



The post Masz Smart TV? Korzystasz? [Ankieta] appeared first on AntyWeb.

Naprawdę wielkie oglądanie. Test 55-calowej Toshiby L74

$
0
0
DSC_7634

Ostatnimi czasy Toshiba zdecydowanie nie jest na świeczniku, jeśli chodzi o rynek telewizorów. Japończycy najwidoczniej jednak nie mają zamiaru oddawać pola konkurencji, bo sukcesywnie rozwijają swoją ofertę – zarówno w kategorii Full HD jak i 4K. I może nie mówi się o tych sprzętach tak dużo, jak o Samsungach, LG czy Panasonicach, to z całą pewnością nie należy ich ignorować. Model L74 to najlepszy aktualnie telewizor FHD w ofercie Toshiby. Zobaczmy, co ma do zaoferowania.

Z Toshibą L74 spędziłem dobrych kilka tygodni. Akurat doskonale się złożyło, bo okres, w którym przeprowadzałem testy pokrył się z fazą grupową Mundialu. Kanały TVP1 i TVP2 w HD raczej nie są wyznacznikiem jakości dla tego standardu, ale miło było zobaczyć najlepszych piłkarzy świata na 55-calowym ekranie. A jakby tego było mało, okazało się, że Telewizja Polska przygotowała świetną platformę telewizji hybrydowej, która doskonale uzupełniała codzienne transmisje meczów.

Ale ja nie o tym. Toshiba L74 stanowi trzon line-upu z kategorii Full HD japońskiego producenta. Co ciekawe, za testowany przeze mnie model o przekątnej 55 cali nie trzeba zapłacić dużo. Cena waha się w granicach 5 tys. złotych. Na półkach sklepowych znajdziemy jeszcze wersje 47- i 42- calowe, w cenach 3,5 tys. zł i 3 tys. zł. Toshiba jest na tym polu zatem bardzo konkurencyjna. Ale czy to nie idzie aby w parze z gorszą jakością?

Klasyczny design

Testowana wersja Toshiby L74 to prawdziwy olbrzym. Nie wynika to bynajmniej z opasłej konstrukcji. Wykonane z błyszczącego, lakierowanego plastiku ramki mają bowiem zaledwie 2,5 cm grubości. Górne narożniki są zaostrzone, ale na dole znajdziemy matową listwę z zaokrąglonymi końcami. Wszystko to sprawia, że telewizor kształtem przypomina trochę literę „U”. W prawym dolny rogu umieszczono diodę świecącą na czerwono (tryb standby) oraz zielono (TV włączony), a nieopodal niej czujnik światła i port podczerwieni odbierający sygnał pilota. W lewym dolnym rogu w oczy rzuca się jedynie chromowane logo producenta.

DSC_7610DSC_7588DSC_7586DSC_7590DSC_7582DSC_7599DSC_7644DSC_7576DSC_7580DSC_7565DSC_7562DSC_7559DSC_7567DSC_7571DSC_7558DSC_7551DSC_7556DSC_7629

Ta oszczędna stylistyka ma swój urok. Toshiba L74 nie jest wyzywająca ani oryginalna. Producent postawił na klasyczną elegancję, która doskonale będzie pasować do większości salonów. Design ten dobrze komponuje się ze srebrną, aluminiową podstawką. W odróżnieniu do poprzedniej serii tym razem jest ona mocowana do telewizora w dwóch miejscach, co czyni całość stabilniejszą. Choć przyznam szczerze, że oczekiwałbym nieco większego stojaka dla tak dużej przekątnej. Niby w trakcie testów nie wynikło z tego powodu żadne zagrożenie upadku, ale przy codziennym użytkowaniu może. Większy stojak przynajmniej poprawiłby komfort psychiczny posiadacza modelu L74.

Z tyłu również żadnych niespodzianek nie uświadczymy. Producent nie żałował złącz. Telewizor dysponuje czterema portami HDMI (z czego jeden ze wsparciem dla MHL) i dwoma USB. Nie zabrakło też interfejsu Ethernet, wejścia antenowego, wejścia VGA, wyjścia S/PDIF, a także eurozłącza i komponentowego wejścia wideo. Na wąskim wgłębieniu tuż obok znajdziemy ponadto wyjście słuchawkowe 3,5 mm oraz cztery przyciski – dwa do regulacji głośności, jeden do włączania/wyłączania i jeden do przełączania źródła obrazu. Układ ten jest bardzo zbliżony do modelu poprzedniej generacji (L73).

Głośniki umieszczono na spodzie. Są to dwa przetworniki o mocy 15W. Grają zaskakująco głośno jak na telewizor. Producent wsparł je technologią CEVO Audio, która ma podbijać tony niskie, a także silnikiem dźwięku przestrzennego DTS Premium Sound. Rezultaty są bardzo dobre. Toshiba L74 oferuje głębokie brzmienie, z soczystym basem (co szczególnie fajnie daje się odczuć podczas dialogów w filmach). Warto też wspomnieć tutaj o technologii separacji dźwięku, która pozwala oddzielnie zarządzać dźwiękami tła i tymi z pierwszego planu. Szczególnie dobrze sprawdzało się to podczas transmisji meczowych, gdzie można było uwydatnić lub, wręcz przeciwnie, stłamsić głos komentatora. Model L74 powinien usatysfakcjonować miłośników dobrego brzmienia.

Załączony do zestawu pilot to bardzo klasyczna konstrukcja. Nie uświadczymy tutaj żadnych dodatków w postaci wbudowanego żyroskopu, obsługi gestów czy komend głosowych. Na tym polu Toshiba wyraźnie ustępuje stawiającej na gadżeciarskie nowinki konkurencji. Z jednej strony to dobrze, bo obsługa telewizora jest bardzo prosta. Z drugiej jednak miłośnicy nowinek technologicznych będą rozczarowani. Sam pilot łączy w sobie gumowe przyciski z plastikowymi, cechującymi się wyraźnym kliknięciem (to te na czarnym tle). Jedyny zarzut mogę mieć do D-pada, a właściwie „podwójnych” strzałek, które umieszczono zbyt blisko. W rezultacie często wciskałem nieprawidłowe guziki. Sam pilot jest też stosunkowo długi, co może sprawić duże problemy posiadaczom małych dłoni. Swoją drogą jest to konstrukcja bliźniacza do modelu L73. Szkoda, że na tym polu nie dokonała się żadna ewolucja.

Piękne kolory, intensywne podświetlenie i… clouding

Zastosowana w Toshibie L74 matryca została wyprodukowana przez LG. Jest to panel IPS o rozdzielczości 1920 x 1080 px z podświetleniem Slim Direct LED (diody na całej powierzchni podzielone na sześć niezależnie wygaszanych stref). Charakteryzuje się bardzo wysokim współczynnikiem jasności sięgającym 700 cd/m. Producent podkreśla, że w porównaniu z modelami poprzedniej generacji obraz ma być bardziej wyrazisty i jaśniejszy o nawet 75 proc. W istocie na tym polu testowany telewizor prezentuje się fantastycznie. Sęk w tym, że podświetlenie jest bardzo nierównomierne, co szczególnie widać podczas nocnych seansów. W ciemniejszych scenach wkrada się clouding i wyraźnie widać u góry plamy światła, które psują dobre wrażenie, jakie początkowo wywarł na mnie model L74.

Producent zaimplementował tutaj kilka trybów wyświetlania, w tym filmowe „Holywood”. Ja osobiście preferowałem najczęściej automatyczny, dostosowany do panujących warunków. Choć w trakcie wieczornego oglądania, możliwość przełączenia się na tryb nocny okazywała się bardzo przydatna. Co zaskakujące, telewizor po wyjęciu z pudełka miał ustawiony kontrast na 100 proc. a pozostałe suwaki na minimum. Wystarczyła jednak chwila, żeby dostosować parametry wyświetlania do własnych preferencji.

Toshiba L74 pięknie odwzorowuje kolory. Obraz jest soczysty, ale jednocześnie naturalny. Dużym plusem jest głęboka czerń oraz świetny kontrast. Natomiast dzięki technologii IPS nie można powiedzieć złego słowa na kąty widzenia, które sięgają 178 stopni. Toshiba zaimplementowała tutaj znane już z poprzednich serii funkcje Resolution+ i ClearScan. Pierwsza pozwala sztucznie poprawić ostrość obrazu, co szczególnie przydaje się podczas oglądania telewizji SD. Cudów nie uświadczymy, ale różnica jest widoczna (na plus oczywiście) gołym okiem – widać nieco więcej szczegółów, ale i wkradają się wówczas też szumy. ClearScan natomiast zwiększa płynności odtwarzania. To oczywiście dość osobista kwestia. Dla mnie zwiększenie liczby odtwarzanych klatek na sekundę dawało fantastyczny efekt – szczególnie w trybie 3D, a także podczas oglądania mundialowych transmisji. Dzięki tej technologii płynność obrazu w testowanym modelu stoi na świetnym poziomie

Matryca obsługuje technologię pasywnego 3D. Możemy zdecydować się na konwersję klasycznego obrazu do formy trójwymiarowej jak i uruchomić specjalnie przygotowany film. O ile ta pierwsza opcja sprawdza się raczej przeciętnie, to druga robi ogromne wrażenie. Producent nie pożałował okularów, bo w pudełku znalazłem aż cztery pary. Nie zwlekając zatem zbyt długo, zaprosiłem znajomych na seans. W jeden wieczór zaliczyliśmy trzy produkcje: ostatnią część Harrego Pottera, Pacific Rim oraz Hobbita: Pustkowie Smauga. O ile pierwszy z filmów nie zrobił jakiegoś szczególnego wrażenia (być może wynikało to z kiepskiej wersji 3D, trudno powiedzieć), to w dwóch kolejnych pojawił się już efekt „wow!”. Wielkie roboty z masą efektów specjalnych czy smok Smaug robiły piorunujące wrażenie, a efekt głębi był dostrzegalny praktycznie przez cały czas trwania filmu (choć to bardzo subiektywne, bo po pewnym czasie mózg się do niego przyzwyczaja). Dzięki zwiększonej płynności odtwarzania (ClearScan) oraz bardzo wysokiemu współczynnikowi jasności, obraz praktycznie nic nie stracił na jakości i wyrazistości. Jeżeli szukacie telewizora przede wszystkim do 3D, to Toshiba L74 powinna spełnić Wasze oczekiwania.

DSC_7607

Smart TV bez wodotrysków

W Toshibie L74 nie mogło również zabraknąć funkcji Smart TV. W odróżnieniu od poprzedników model ten został wyposażony w dwurdzeniowy procesor, co przekłada się na płynne i szybkie działanie interfejsu. Byłem pod dużym wrażeniem.

Moduł Smart TV składa się tak naprawdę z kilku ekranów, na których znajdziemy treści różnego typu. Toshiba zadbała o obecność kluczowych aplikacji, dzięki czemu możemy korzystać z popularnych w Polsce usług VOD: TVN Playera, Ipla, Iplex.pl, VOD Onet. Nie zabrakło też czegoś dla miłośników spotu (Sport.pl, Live Sport.tv, Ekstraklasa.net, Futbol Video) oraz muzyki (Tuba FM, Radio ZET, Deezer). Wszystko to uzupełniają aplikacje YouTube i Vimeo, a także zestaw prostych gier, z którymi, przyznam szczerze, spędziłem najmniej czasu.

Fajnym dodatkiem jest algorytm uczący się nawyków użytkownika. Na tej podstawie w panelu Smart TV znajdziemy propozycje programów, które warto teraz obejrzeć. Po podłączeniu nośnika pamięci możemy natomiast skorzystać z mechanizmu MediaGuide Replay, który będzie nagrywał nasze ulubione programy, składając w ten sposób spersonalizowaną ramówkę, którą obejrzymy w dowolnym momencie (prawdopodobnie wówczas, gdy okaże się, że na naszych 498 kanałach nie ma nic ciekawego). Okraszono to też elementem społecznościowym – agregatorem postów z Twittera na temat ulubionych formatów.

Oczywiście Toshiba zadbała również o fundamentalne funkcje, a więc przeglądarkę internetową oraz mechanizm odtwarzania multimediów z zewnętrznych nośników. Ja do tego celu wykorzystałem mojego WD MyPassport o pojemności 512 GB. W trakcie odtwarzania filmów czy przeglądania zdjęć nie zaobserwowałem żadnych problemów. Telewizor doskonale radził sobie z popularnymi formatami, jak MKV, RMVB, AVI itd. Odtwarzanie było płynne, a interfejs responsywny – nawet w trakcie oglądania nagrań w 1080p.

Jednym z największych wyróżników testowanej Toshiby jest obsługa technologii bezprzewodowego strumieniowania obrazu Miracast. Otwiera to przed użytkownikiem szereg nowych możliwości, bo telewizor może pełnić funkcję bezprzewodowego monitora. Co istotne, opóźnienie w tym trybie pracy jest znikome, więc pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że może on posłużyć do uruchamiania gier. Jako że wraz z modelem L74 Toshiba dostarczyła mi również notebooka Satellite M50Dt wspierającego technologię AMD Wireless Display wykorzystałem go do Skyrima i FIFY 14 – efekty były zadowalające. Sama konfiguracja tego trybu pracy jest bajecznie prosta. Wystarczy aktywować tryb nasłuchiwania w telewizorze, a następnie aktywować strumieniowanie na komputerze. Wszystko to zwieńcza konieczność przepisania krótkiego kodu autoryzującego i gotowe. Wiele konkurencyjnych modeli telewizorów jest pozbawionych wsparcia dla tego standardu, co zdecydowania działa na korzyść Toshiby.

DSC_7631

Ogólnie funkcje Smart TV wbudowane w Toshibę L74 nie są jakoś szczególnie innowacyjne i powalające, ale powinny w zupełności wystarczyć większości użytkowników. Znajdziemy tutaj właściwie wszystko, co niezbędne – począwszy od VOD, YouTube’a i aplikacji muzycznych, przez pogodynkę i funkcje nagrywania programów telewizyjnych, a na praktycznym MediaGuide i wsparciu dla technologii Miracast skończywszy. Po wodotryski zapraszam do konkurencji.

Problem pojawia się gdzie indziej – przy zwykłym oglądaniu klasycznej telewizji. Nie zabrakło tutaj podstawowych funkcji, jak Timeshift, wsparcie dla EPG, obsługi aplikacji HbbTV itd. Niestety sortowanie kanałów w tym modelu jest kompletną porażką. Aby to zrobić, musimy skopiować listę na pamięć USB, podłączyć ją do komputera, zainstalować stosowne oprogramowanie, posortować, zapisać na pamięci USB, podłączyć ją do telewizora i zastosować. Ufff… Nie spodziewałem się aż takich utrudnień w wykonaniu z pozoru banalnej czynności. Szkoda też, że model L74 nie został wyposażony w dwa tunery telewizyjne – taka przekątna aż się prosi o możliwość uruchamiania dwóch kanałów jednocześnie. A ponadto otworzyłoby to drzwi do szeregu innych zastosowań, jak chociażby integracja ze smartfonami i tabletami (co zrobił ostatnio Panasonic).

Wielkie i przyjemne oglądanie

Toshiba L74 nie jest urządzeniem zachwycającym, naszpikowanym gadżeciarskimi funkcjami i dodatkami, które przyprawiają miłośników nowinek technologicznych o szybsze bicie serca. To konstrukcja o klasycznym designie i standardowych możliwościach. Znajdziemy tutaj bardzo dobrą jakość obrazu i dźwięku, szereg praktycznych rozwiązań Smart TV z bezprzewodowym strumieniowaniem Miracast oraz świetny tryb 3D.

W trakcie testów udało mi się znaleźć zaledwie kilka wad, które mogą paść cieniem na ten model. Mowa tutaj o nierównomiernym podświetleniu, niezbyt ergonomicznym pilocie oraz koszmarnym mechanizmie zarządzania kanałami telewizyjnymi.

DSC_7615

Testowany telewizor powinien trafić szczególnie w gusta osób, którym nie jest w smak przerost formy nad treścią uprawiany przez niektórych producentów. Tutaj treść jest widoczna gołym okiem, a klasyczne, stylowe wzornictwo i prostota obsługi sprawiają, że obcowanie z Toshibą L74 będzie z całą pewnością przyjemnym doświadczeniem (a przynajmniej w moim przypadku tak było). Przynajmniej do czasu, gdy zapragniemy zrobić z naszym telewizorem coś bardziej zaawansowanego.

The post Naprawdę wielkie oglądanie. Test 55-calowej Toshiby L74 appeared first on AntyWeb.

Pszczoły do zadań specjalnych, czyli nowy polski serwis zleceń online wooloo.pl

$
0
0
logo_final_big_noshadow

Pomysł nie jest nowy, w sieci dostępnych jest już kilka propozycji, gdzie możemy składać lub wyszukiwać zlecenia. Jednak w przeważającej liczbie są to serwisy specjalizujące się w zleceniach czysto technologicznych, jak przejęty ostatnio przez Freelancer zlecenia.przez.net. Wyjątkiem jest tu SirLocal.pl, również przejęty przez Agorę, który skupia się raczej na zleceniach związanych z pracami poza technologicznymi.

Skoro zainteresowała się nim Agora, jakiś potencjał w tym musi być, choć przy okazji tego wpisu odwiedziłem inny serwis opisywany przeze mnie 2 lata temu, Inbudo. Zachwalałem go wtedy za pomysł i wykonanie, a dziś wydaje się opuszczony. Wprawdzie związane to może być z innymi powodami, niż brak zainteresowania (do grudnia 2013 zlecenia pojawiały się codziennie), ale zastanawiam się na ile taki pomysł ma szansę odnieść sukces w naszym kraju. Wiąże się to przecież często z wpuszczeniem do domu całkiem obcej osoby, więc ten początkowy okres zbierania wykonawców i opinii realnych użytkowników, którzy zdecydowali się skorzystać z ich usług, przez co wzbudzenie zaufania do tego typu zleceń Polaków, wydaje się być karkołomnym przedsięwzięciem.

wolo

Ale kto nie spróbuje sam, ten nigdy się nie dowie. Twórcy wooloo.pl postanowili spróbować swoich sił w tym segmencie, spójrzmy jak im to wyszło, przynajmniej od strony samego wykonania. Już na stronie głównej wybieramy naszą aktywność w serwisie, czyli szukamy Pszczółki albo sami chcemy nią zostać. W tym drugim przypadku, wystarczy jedynie założyć konto i przyjmować dostępne zlecenia. Zobaczmy jak wygląda dodawanie samych zleceń.

wolo1

Na początek wybieramy kategorię zadania, dość szczegółowo są opisane. Mogą to być prace domowe, biurowe, dostawa, zakupy, przeprowadzki, fachowa pomoc, korepetycje, opieka lub po prostu inne, które możemy sprecyzować w opisie. Dalej data wykonania zlecenia, opis oraz trzy opcje odpowiedzialne za dodanie dodatkowego opisu, widocznego tylko dla wybranej Pszczółki, czy będzie potrzebowała swoich pieniędzy do wykonania zadania oraz czy będzie to praca zdalna.

wolo2

Później możemy dodać zdjęcia, swoją cenę za wykonanie zleconej pracy, lokalizację oraz opcję wyróżnienia na liście zleceń (koszt 5 zł, doliczany do końcowej ceny zlecenia).

wolo3

Następny krok przy dodawaniu zlecenia, to podejrzenie wprowadzonych danych i ważna informacja: „Dodanie zadania do Ula jest darmowe. Płacisz dopiero, gdy wybierzesz interesującą Cię ofertę. A jeśli nie spodoba Ci się żadna z ofert Pszczółek – zrezygnujesz bez kosztów.” Co do konkretnych kosztów, kontaktowałem się telefonicznie w tej sprawie z założycielem projektu, Panem Konradem Samulskim, który udzielił mi informacji, że na razie badają wysokość swojej prowizji i uzależniona jest ona od wysokości ceny zlecenia, ale już w tej chwili można powiedzieć, że średnio będzie to około 10%.

wolo4

To w zasadzie wszystko, co musimy zrobić przy dodawaniu zleceń, teraz możemy już tylko oczekiwać na swoją Pszczółkę, która wykona za nas zlecone prace. Co dalej, jak już się znajdzie takowa? Tutaj też skorzystałem z pomocy twórców, bo jedna Pszczółka już przyleciała do mojego zlecenia:).

wolo8

Użytkownik zleca zadanie z określonym budżetem (jest on widoczny tylko dla niego). Pszczółki, które zgłaszają się do zadania nie widzą tego budżetu i decyzję o tym, za ile są w stanie wykonać to zadanie podejmują jedynie na podstawie opisu (a od wczoraj także na podstawie zdjęć). Pszczółki dodatkowo nie widzą ofert innych Pszczółek, dzięki czemu nie konkurują ze sobą o przysłowiową złotówkę.

W momencie, gdy dochodzimy do daty wyboru Pszczółki algorytm podpowiada, która jest najlepsza na podstawie takich czynników jak poziom, średnia ocena, wysokość oferty itp. Wtedy zlecający zadanie wybiera swoją Pszczółkę i dokonuje płatności – dokładnie tyle ile wynosiła oferta Pszczółki (może to być zarówno więcej jak i mniej niż zakładany budżet – wybór należy do zlecającego).

Po wykonaniu zadania przez Pszczółkę dostaje ona pieniądze dopiero w momencie, gdy zlecający potwierdzi jego wykonanie. Jeśli to Pszczółka potwierdziła zadanie pierwsza, wówczas zlecający ma 5 dni, żeby się do tego ustosunkować. Jeśli nie zrobi nic w ciągu tego czasu, wówczas zadanie zostanie automatycznie potwierdzone, a pieniądze powędrują na konto Pszczółki w serwisie. A ta może je później wypłacić na swoje konto bankowe.

Na koniec zerknijmy jeszcze na sposób prezentacji ofert. Dostępne zlecenia możemy przeglądać na dwa sposoby, albo poprzez listę prac, które możemy wyświetlić z podziałem na kategorię czy przefiltrować po statusie albo za pomocą mapy z uruchomioną domyślnie naszą lokalizacją.

wolo6

wolo7

W mojej ogólnej ocenie samemu wykonaniu projektu nie można nic zarzucić. Jest czysto, jasno i przejrzyście. Nie jest przeładowany jakimiś dodatkowymi opcjami, w kilku klikach znajdujemy wszystko, co potrzeba. Dodanie zadania, zamyka się też w dosłownie kilku krokach, po czym możemy już tylko oczekiwać na chętnych.

Natomiast odpowiedź na pytanie czy pomysł wypali, dadzą sami użytkownicy. Mimo moich wątpliwości, którym dałem wyraz na początku, wierzę i liczę na to, że się uda i przełamią sceptyczne podejście Polaków do tego typu zleceń. Początek, na pewno będzie trudny, potrzebne do tego zaufanie użytkowników z pewnością wzbudziłaby baza dostępnych i sprawdzonych Pszczółek i na nich wydaje mi się, że powinni się skupić w tym momencie twórcy tego projektu.

The post Pszczoły do zadań specjalnych, czyli nowy polski serwis zleceń online wooloo.pl appeared first on AntyWeb.

gRAPORT – sześć newsów o grach, które musisz przeczytać (04.07.2014)

$
0
0
Homefront

Twórcy CryEngine mają niemałe problemy finansowe, prace nad Homefront: The Revolution zagrożone. Deweloperzy Murdered: Śledztwo zza grobu kończą działalność, Sid Meier wysyła nas na odkrywanie obcej planety, a jeden z graczy rozprawia się z Metal Gear Solid V: Ground Zeroes w pięć minut.

Warto też zwrócić uwagę na bardzo atrakcyjną ofertę na kompletne wydanie The Elder Scrolls V: Skyrim. To propozycja dla tych, którzy właśnie zaczynają wakacje. Niepokojącym trendem jest wstawianie mikropłatności do płatnych tytułów. Niestety w tym kierunku idą twórcy Pro Evolution Soccer 2015. Zapraszam na gRAPORT!

Civilization: Beyond Earth zadebiutuje w październiku

Najnowsza część strategii od Sida Meiera pojawi się w sprzedaży 24 października. W Beyond Earth opuszczamy nasz glob i wyruszamy na nie do końca odkrytą planetę, aby tam rozpocząć proces kolonizacyjny. W związku z nowymi dla cyklu realiami (Alpha Centauri nie zalicza się do serii Civilization), zostaną przed nami otwarte zupełnie nowe technologie, jednostki, a także zagrożenia pochodzące od obcych form życia. Powyżej można zobaczyć ośmiominutowy materiał z fragmentem rozgrywki. Gra zapowiada się znakomicie.

Twórcy Murdered: Śledztwo zza grobu zwijają interes

Jak widać ostatnia produkcja studia okazała się gwoździem do trumny. Słabe recenzje gry oraz kiepska sprzedaż spowodowały, że Airtight Games zakończyło swoją działalność. Do tej pory o takim ruchu krążyły jedynie plotki, jednak teraz zła wieść została potwierdzona przez samych pracowników.

Airtight Games nie miało na swoim koncie zbyt wielu produkcji, a jeszcze mniej sukcesów. W 2010 roku wydano Dark Void, które spotkało się z umiarkowanie pozytywnym przyjęciem przez graczy. Murdered: Śledztwo zza grobu opowiada o detektywie z wydziału zabójstw, który ściga nieuchwytnego seryjnego mordercę. Podczas konfrontacji ze złoczyńcą, ten wypycha go przez okno, co teoretycznie powinno zakończyć przygodę. Jednak nie takie rzeczy działy się już w miasteczku Salem. Nasz protagonista odkrywa, że stał się duchem, a jedynym sposobem aby odejść w spokoju do detektywistycznego raju, to rozwiązanie zagadki mordercy.

Sam pomysł kiepski nie był, jednak grę pogrążyły znaczne uproszczenia i przeciętne wykonanie techniczne.

Koniec The Wolf Among Us jest bliski

W przyszłym tygodniu ukaże się piąty, ostatni odcinek przygodówki od Telltale Games. Gra jest adaptacją komiksu Fables opowiadającego o postaciach z bajek, które zostały zmuszone do życia w ukryciu w naszym świecie. Głównym bohaterem gry jest Duży Zły Wilk, który pełni rolę szeryfa w Fabletown. Do tej pory The Wolf Among Us zbierał mieszane, acz raczej bardziej pozytywne recenzje. Czy zobaczymy drugi sezon? Czas pokaże.

Crytek pęka w szwach? Brytyjski oddział wszczyna strajk

Jakiś czas temu Kamil pisał o problemach niemieckiej firmy, która straciła płynność finansową i zalega swoim pracownikom z wypłatami. Wtedy jeszcze prezes Cryteka zapewniał, ze to wszystko jest plotką. Jak się okazuje, ziarno prawdy wykiełkowało.

Brytyjski oddział studia dosłownie się rozpada. Część pracowników odeszła, inni zaprzestali prac. Jest to o tyle ważne, że to właśnie w tym miejscu powstaje Homefront: The Revolution, które można było oglądać podczas tegorocznych targów E3. Podobne kłopoty mają deweloperzy z szanghajskiego oddziału firmy.

Wiele osób wskazuje, że przyczyną poważnych problemów finansowych stała się niezadowalająca sprzedaż Ryse: Son of Rome, która była jednym z tytułów startowych na Xboksa One. Jak potoczą się dalej losy Cryteka i Homefronta? Ci pierwsi być może będą musieli mocno zrestrukturyzować swoją firmę. Crytek cały czas oferuje dość popularny silnik CryEngine, tak więc mają w swoich rękach dość silną markę. Wydawcą Homefronta jest Deep Silver. Ponoć część twórców zwróciła się z prośbą o wykupienie gry i danie możliwości jej ukończenia.

Mikropłatności w Pro Evolution Soccer 2015 – to nie żart!

pes 2015

Mikropłatności to chyba największa zmora ostatnich lat. Coraz więcej twórców zamieszcza ten mechanizm w swoich produkcjach i to takich, za które wpierw każe sobie sporo zapłacić. Kolejnym tytułem, który będzie mieć tę niechlubną funkcjonalność jest Pro Evolution Soccer 2015. Opcjonalne opłaty pojawią się w trybie MyClub, który pozwala na zabawę w menedżera drużyny piłkarskiej. Sypiąc groszem będziemy mogli pozyskiwać wartościowych zawodników i szybko tworzyć najlepsze składy. Deweloper zapewnia, że do wszystkiego będzie można dojść także własnymi siłami, jednak gracze z zasobniejszym portfelem uzyskają łatwiejszą do tego drogę.

Metal Gear Solid V: Ground Zeroes ukończone w pięć minut

We wczorajszym wydaniu gRAPORTu w komentarzach pojawiły się głosy, że przechodzenie gry na czas z wykorzystaniem błędów jest bez sensu. Nietrudno się z tym zgodzić, osobiście ja także uważam, że wyzwaniem jest speed run wykonany fair. Dlatego dla odmiany dzisiaj możecie zobaczyć jak jeden z graczy przechodzi preludium do MGS V: The Phantom Pain w pięć minut. Sama gra do długich nie należy – nasz recenzent za pierwszym podejściem ukończył ją w około 100 minut. Skrócenie tego czasu do pięciu, to jednak niezły wyczyn. A wszystko to wykonane czysto i bez krętactwa.

Promocje i wyprzedaże

Humbe Bundle Weekly Sale– przez najbliższe sześć dni można zgarnąć za dowolną kwotę trzy tytuły: 140, Kami, Ballpoint Universe – Infinite. Przekraczając minimalna wpłatę w wysokości około 6 dolarów, do kolekcji dojdzie nam Antichamber, Secrets of RatikonCinders. Płacąc 12 dolarów otrzymamy jeszcze Mercenary Kings.

The Elder Scrolls Online w Muve.pl– za 99,99 zł można kupić pudełkową wersję z darmową dostawą kurierską.

The Elder Scrolls V: Skyrim Legendary Edition w Empik.com– wersja cyfrowa zawierająca podstawkę i wszystkie dodatki jest do wyrwania za 45,99 zł

Weekend z TopWare na gog.com– gry z oferty TopWare można kupić ze zniżką wynoszącą 60 procent. Wśród przecenionych pozycji m.in. Gorky 17, Earth 2160, obie części Two Worlds.

The post gRAPORT – sześć newsów o grach, które musisz przeczytać (04.07.2014) appeared first on AntyWeb.

Tajemniczy bogacz rozdaje setki tysięcy złotych na Twitchu

$
0
0
twitch

Twitch jest wielki. Największa platforma do streamowania gier na świecie jest jedną z najpopularniejszych stron w USA, a po sieci wciąż krążą plotki, jakoby YouTube planowało kupić serwis za miliard dolarów. Na serwisie pojawiają się i znikają dziwne osobistości, a także ciekawe inicjatywy (jak np. wspólna gra w Pokemony). Aktualnie na Twitchu grasuje… bogacz, który szczodrze obdarowuje streamerów.

Historia jest krótka, ale dosyć ciekawa. Użytkownik o ksywce „Amhai” w ostatnim czasie nawiedził czaty kilku graczy, którzy streamują gry Blizzarda – chodzi o World of Warcraft i Hearthstone. Wielu streamerów udostępnia swoje konta PayPal, na które można dokonywać dobrowolnych wpłat, które mają wspomóc twórcę. Amhai, jeżeli dany stream mu się podoba potrafi wpłacić jednorazowo po kilkanaście tysięcy dolarów. Wedle luźnych kalkulacji, w ciągu ostatniego roku wpłacił na konta różnych osób ponad sto tysięcy dolarów.

Co ciekawe, nikt dokładnie nie wie, kim jest Amhai. Jedni twierdzą, że jest związany z rynkiem paliwowym, inni, że jego dotacje są fanaberią syna bogatego miliardera z Bliskiego Wschodu. Tym plotkom zaprzecza Isaac Cummings-Bentley, jeden ze streamerów, którzy należą do osób, które otrzymały najwięcej od bogacza twierdzi, że poznał tożsamość swojego darczyńcy i się z nim zaprzyjaźnił. Nie chce jednak zdradzić kim jest, Amhai ceni sobie swoją anonimowość.

Takie sytuacje są żywym dowodem na to, że zmienia się system monetyzacji wielu dziedzin, które do tej pory pozostawały w tej kwestii nieco tradycyjne. Twórcy internetowych show czy wideo utrzymywali (i dalej się utrzymują) głównie z reklam w różnej formie – niewykluczone jednak, że wkrótce to się zmieni, a pieniądze zaczną szerszym strumieniem płynąć od odbiorców. Oczywiście rzeczony przykład jest skrajny, ale często przecież streamerzy otrzymują mniejsze dotacje. Osoby, które lubią oglądać daną osobistość chcą ją wesprzeć w ramach swoich możliwości. Nie ma tutaj znaczenia, że w gruncie rzeczy ich materiały pozostają darmowe. Można to w pewien sposób porównać do elastyczności finansowania społecznościowego, albo systemu bundli – można wpłacić minimum, ale przecież nie są rzadkie przypadki, w których wsparcie jakie darowują nie jest kierowane chęcią otrzymania czegoś w zamian.

The post Tajemniczy bogacz rozdaje setki tysięcy złotych na Twitchu appeared first on AntyWeb.

CyanogenMod 12? Jeszcze poczekamy…

$
0
0
cyanogenmod

The “L” is for Later – tak zatytułowany jest ostatni post na oficjalnym blogu CyanogenModa. Twórcy popularniej modyfikacji nie zamierzają się śpieszyć i chcą wstrzymać implementację nowych funkcji do czasu debiutu stabilnej wersji systemu. I choć rozumiem powody takiej decyzji, nie wydaje mi się jednak, aby było ona dobrym posunięciem.

Google tym razem zachował się nietypowo – zaprezentował nowego Androida w formie deweloperskiej. Nie znamy nazwy, daty premiery ani szczegółów wdrożenia. Wiemy tylko, że będzie na literkę „L” i w jakie nowości zostanie wyposażony (co tak naprawdę jest chyba najważniejsze). To ogromna szansa dla programistów, bo dzięki takiemu posunięciu mogą już teraz przygotować swoje aplikacje oraz urządzenia do współpracy z nową wersją systemu, a nawet wykorzystać nadchodzące nowości, by działały na ich korzyść.

Tymczasem z obozu CyanogenMod dochodzą zaskakujące wieści – „Android L? Jasne, ale nie teraz”. Dlaczego? Twórcy CyanogenModa zaznaczają, że obecnie udostępnione źródła systemu to dopiero wydanie deweloperskie. Nikt, nawet samo Google, nie wie jakie zmiany jeszcze w nich zajdą przed oficjalną premierą. Oznacza to, że implementując teraz zmiany do CyanogenModa, za kilka miesięcy będzie trzeba zrobić to ponownie – tym razem korzystając ze stabilnych źródeł. Oznacza to dwukrotnie więcej pracy. Dlatego zespół rozwijający modyfikację postanowił, że rozpocznie implementację Androida L dopiero po oficjalnej premierze.

2014-07-04_152231

Zamiast poświęcania trzech tygodni na wprowadzanie nowości, które mogą diametralnie się zmienić po premierze, ekipa rozwijająca CyanogenModa będzie przygotowywać się na nowego Androida. Udostępnione źródła mają pomóc w ocenie, które funkcje modyfikacji pozostaną, a które będą usuwane. Dzięki analizie możliwe ma być również wstępne dostosowanie modułów systemu do aktualizacji, co sprawi, że po wydaniu stabilnego Androida L, jego implementacja w CyanogenModzie będzie przebiegała sprawniej.

2014-07-04_152117

Jak się okazuje, na tym nie koniec, bo ostatnie dni przynoszą już pierwsze nowości. CyanogenMod został rozbudowany o wyszukiwarkę w aplikacji ustawień, która zadebiutowała wraz z Androidem L. Pojawiła się też inna, nie mająca już związku z aktualizacją funkcja – przyciski na pasku nawigacyjnym pozwalające na poruszanie kursorem podczas wprowadzania tekstu. Chyba każdy użytkownik Androida, aby postawić kursor w środku wyrazu i poprawić literówkę, musi się nagimnastykować (chyba, że ma małe dłonie…). Teraz ma to być wiele prostsze i przyjemniejsze.

Natomiast na więcej musimy czekać. Nie zanosi się na to, żeby Android L zadebiutował w tym czy nawet w przyszłym miesiącu. Prawdopodobnie nastąpi to dopiero jesienią – wraz z nowymi urządzeniami z rodziny Nexus. Do tego czasu CyanogenMod będzie nadal bazował na wydaniu 4.4.4 (i ewentualnych jego aktualizacjach). Nie wydaje mi się, żeby wyszło to mu na dobre. Sukcesywne implementowanie przynajmniej części nowości z Androida L mogłoby uczynić z modyfikacji znacznie bardziej łakomy kąsek dla użytkowników (szczególnie tych najzagorzalszych fanów nowinek, którzy są przecież targetem systemu). Byłby to swoistym efekt „wow!”. A tymczasem w momencie, gdy posiadacze Nexusów będą cieszyć się z Androida L, wszyscy, którzy zainstalowali CyanogenModa będą musieli czekać.

The post CyanogenMod 12? Jeszcze poczekamy… appeared first on AntyWeb.

HTC na plusie. Koniec kryzysu?

$
0
0
htc-one-m8-Gary-Oldman

HTC wraca do zdrowia. HTC wraca do gry. Takie wnioski moglibyśmy wyciągnąć po zapoznaniu się z wynikami tajwańskiego producenta sprzętu mobilnego. Po kilku kwartałach strat, korporacja zanotowała w końcu zyski. Yes, yes, yes! zakrzykną fani firmy zarządzanej przez Petera Chou. A ja ostudzę ten optymizm: dobrych wyników należało się spodziewać, ale nie można wykluczać, że kolejny kwartał znowu przyniesie straty.

Zacznijmy od najważniejszej informacji: ile zarobiło HTC? Ponad 75 mln dolarów. Niewiele, gdy porówna się to z wynikami Samsunga czy Apple, z którymi tajwański producent z sukcesem rywalizował jeszcze na początku tej dekady. Dużo, gdy zestawimy wynik z rezultatami z poprzednich kwartałów – wówczas notowano straty. Nie ma zatem co wybrzydzać, trzeba pogratulować firmie, bo najwyraźniej wychodzi z kryzysu. Zrobiła inwestorom niespodziankę, może w kolejnych kwartałach będzie podobnie i firma znowu znajdzie się w światowej czołówce. Tylko, czy to faktycznie była niespodzianka?

Wyniki z poprzedniego kwartału wyróżniają się na tle poprzednich, ale warto zauważyć, że w analogicznym okresie roku 2013 korporacja również zanotowała lepsze rezultaty i ta ćwiartka roku także wyróżniała się po zestawieniu jej z innymi. Z czego to wynika? Odpowiedź jest w miarę prosta: to efekt wprowadzenia na rynek flagowca. Przed rokiem HTC przyciągnęło klientów modelem One, teraz „wabiem” był One M8. Nic nadzwyczajnego – po to wprowadza się na rynek flagowca, by ludzie go kupowali (ale też po to by nakręcał sprzedaż innych modeli). Pojawia się jednak pytanie: co dalej?

Nie jest tajemnicą, że model One nie spełnił pokładanych w nim nadziei i wyniki sprzedaży tego sprzętu nie powalały. Trudno uznać je za tragicznie niskie i obnażające całkowitą niemoc firmy, ale stało się jasne, że strategia „sprzedajemy przede wszystkim flagowca, iPhone’a z Androidem”, okazała się niewypałem. Rynek odwraca się już od smartfonów z górnej półki, a HTC nie potrafiło przekonać ludzi, że ich sprzęt bije na głowę np. Galaxy S4. Do tego wątku nie ma jednak sensu wracać – większość z Was zapewne zna tę historię.

Jeżeli przed rokiem korporacji z Tajwanu nie udało się przyciągnąć klientów (a przynajmniej większej ich liczby) do modelu One, to czy powinniśmy się spodziewać, że w tym roku będzie inaczej z One M8? Nie można przecież wykluczać, że najlepszy czas sprzedażowy tego sprzętu minął i z każdym miesiącem będzie coraz gorzej. To nawet całkiem prawdopodobne – będzie rosło zainteresowanie premierą iPhone’a, prezentacją nowych Xperii Z, od siebie dorzucą coś Chińczycy, Samsung zapewne nie będzie się temu biernie przyglądał. Media mogą nadal pisać, o M8, testerzy mogą się rozpływać w swoich recenzjach tego produktu, ale poprzedni rok pokazał, że świetne oceny i nagrody nie muszą się przekładać na wysoką sprzedaż.

Istnieje zatem ryzyko, że M8 nie da już HTC tzw. kopa. Co teraz może/powinien zrobić producent? Opcji jest kilka, nie muszą się wykluczać, Po pierwsze, firma będzie pewnie dalej szukać oszczędności – po zaprezentowaniu ostatniego raportu nie brakowało opinii, iż dobre wyniki są efektem cięć. Działanie pomocne, ale niepozbawione wad i nie można go stosować w nieskończoność. Jeśli korporacja zwolni wszystkich pracowników i ograniczy wydatki każdego oddziału, to do czołówki rynku raczej nie wróci. W tym miejscu zatrzymam się na chwilę i zwrócę uwagę na marketing firmy. Jej przedstawiciele niejednokrotnie podkreślali, ze nie mają takich pieniędzy, jakimi dysponuje Samsung i nie będą pompować miliardów dolarów w reklamę i promocję. Miało być skromnie, ale inteligentnie, sensownie i przede wszystkim skutecznie.

HTC M8 2

HTC One M8

Tymczasem trafiam w Sieci na kierowane w stronę Samsunga docinki, które trudno uznać za przejaw inteligencji i wyrafinowania. HTC promuje model One M8 poprzez zestawienie go z wykpionym Galaxy S5. Ten ostatni symbolizują plastry opatrunkowe. Może to i było dobre, ale kilka miesięcy temu, zaraz po premierze flagowca koreańskiego giganta. Dzisiaj to odgrzewany kotlet, wskazówka, iż kreatywnych pracowników HTC zastąpiły już chyba znacznie tańsze boty. Chcesz pośmiać się konkurencji i wypromować w ten sposób swój sprzęt? Patrz, jak robi to Samsung:

Niektórzy stwierdzą, że reklamy koreańskiego producenta też są prostackie, ale to jednak inna liga, niż zaczepki ze strony HTC. Oczywiście inny jest też koszt takiej promocji. Nie oznacza to jednak, iż pozbawione środków HTC musi tworzyć potworki – po prostu trzeba się wysilić, zrobić to, co zapowiedziano.

Wracam do poprzedniego wątku: co może teraz zrobić HTC, by podkręcić wyniki? Od pewnego czasu pojawiają się przecieki na temat ich supersmartfonu, modelu określanego słowem Prime. Nie wiadomo, czy HTC zdecyduje się na premierę tego produktu, w miarę pewne wydaje się to, że prace nad takim urządzeniem były/są prowadzone. Podobnie jest zresztą z Samsungiem – Koreańczycy też mają ponoć w rękawie asa w postaci supersmartfonu, ale nie wiadomo kiedy i czy w ogóle zdecydują się na jego użycie.

Czy HTC sporo zyskałoby na premierze One Prime? Model zapewne pozytywnie wpłynąłby na sprzedaż, ale nie odmieniłby w sposób zdecydowany losów producenta. Efekt mógłby być taki, jak w przypadku One M8, raczej krótkotrwały. Możliwe jednak, że HTC będzie zmuszone do zaprezentowania tego urządzenia – jeśli w tym kierunku podąży konkurencja, to tajwańskiej firmie nie pozostanie nic innego, jak dołączyć do kolejnego wyścigu. Pisząc krótko: Prime pomoże, ale nie uratuje.

Znacznie lepszym kierunkiem rozwoju jest dostarczanie na rynek tanich, ale dopracowanych smartfonów. Pisałem już kiedyś, ze HTC nie ma szans na najniższej półce cenowej, lecz nie oznacza to, że firma nie powinna szukać klientów na półce niskiej i średniej. Korporacja zdaje sobie z tego sprawę i spogląda w tamtym kierunku. Na patrzeniu i mędrkowaniu sprawa się jednak nie kończy – producent działa. Efektem jest m.in. wprowadzenie na rynek smartfonu One E8, czyli uboższej wersji M8. Uboższej o tyle, że sprzęt posiada obudowę z tworzywa sztucznego. Niektórym klientom może to nie odpowiadać, ale ich uwagę przykuje zapewne cena produktu – producentowi udało się zejść poniżej 500 dolarów.

Efekt jest taki, że sprzęt sprzedaje się całkiem nieźle. Przynajmniej HTC próbuje nas o tym przekonać. Stosuje w tym celu zabieg, o którym pisałem niedawno w kontekście poczynań firmy Xiaomi: na rynek wypuszcza się stosunkowo niedużą partię produktów cieszących się zainteresowaniem i pozostaje mieć nadzieję, że sprzęt zejdzie na pniu. Jeśli do tego dojdzie, można informować o sukcesie. I HTC to robi – jakiś czas temu ogłoszono, że w samych tylko Chinach udało im się sprzedać 50 tys. słuchawek E8 w zaledwie kwadrans. Do rekordów Xiaomi daleko, ale od czegoś trzeba zacząć – może za jakiś czas uda im się osiągnąć takie wyniki, jakie notuje chiński producent.

Smartfon E8 jest dobrym przykładem polityki, o której wspominałem już jakiś czas temu: podbijania wyników niskim kosztem. Do perfekcji opanował tę strategię Samsung, teraz uczy się jej HTC. Wystarczy wspomnieć, że tajwański producent przygotował nie tylko budżetową wersję flagowca, ale też np. model M8 Dual SIM. Krążą pogłoski o telefonie tworzonym z myślą o robieniu selfie (HTC nie będzie tu pionierem). To właściwa ścieżka, która może pomóc firmie wyjść z kryzysu. Dodam też, że producent postąpił słusznie zwracając uwagę na procesory firmy MediaTek.

HTC MediaTek

Przykładem urządzenia, w którym zastosowano układ MediaTek jest budżetowy Desire 310. Sprzęt w miarę tani, ale w opinii wielu osób pozostawiający wiele do życzenia – 512 MB RAM i ekran o rozdzielczości 854 x 480 pikseli nie zadowoli klientów szukających czegoś w rozsądnej cenie i jednocześnie dobrego. Do tej grupy firma może jednak trafić z produktem D616W (widoczny na grafice). Smartfon nawiązuje wyglądem do flagowców One, posiada 5-calowy wyświetlacz (1280 x 720 pikseli) oraz 8-rdzeniowy procesor MediaTek MT6592. Do tego układ graficzny Mali 450-MP4, 1 GB pamięci RAM, dwa aparaty, akumulator o pojemności 2000 mAh i podwójne gniazdo SIM. Całość współpracuje z Androidem 4.2.2 Jelly Bean i nakładką Sense. Cena? W Chinach mniej niż 250 dolarów, można nawet kupić za mniej niż 200 dolarów.

Widać, że HTC próbuje. korzysta z trików stosowanych przez innych producentów i już nie próbuje (przynajmniej nie w takim wymiarze) stać się „Apple świata Androida”. Trudno stwierdzić, czy ta strategia im się opłaci, na pewno nie można wyciągać wniosków na podstawie ostatniego raportu, bo to prowadzi na manowce. Wypada jednak napisać, że korporacja ma obecnie większe szanse na wygrzebanie się z tarapatów, niż w przypadku kontynuowania polityki stawiania na jeden model. Trzeba czekać na kolejne raporty, następne posunięcia firmy – za kilka kwartałów stanie się jasne, czy Tajwańczycy powinni szukać większego gracza zainteresowanego ich przejęciem czy też zdołają wyjść na prostą sami.

Źródła grafik: twitter.com, twitter.com, YouTube, HTC

The post HTC na plusie. Koniec kryzysu? appeared first on AntyWeb.


Wybór był trudny, ale klamka zapadła…

$
0
0
Zrzut ekranu 2014-07-04 o 19.59.06

Windows Phone, Android, iOS, Blackberry OS – te wszystkie systemy były stronami konfliktu walczącego o moje uznanie. Kupiłem przedwczoraj telefon, choć zastanawiałem się nad tym przez wiele tygodni. Czym kierowałem się kupując telefon za nieco ponad 600 złotych i dlaczego wybrałem tego producenta, model i system, mając tak ogromny wybór?

Zacznijmy od tego, że korzystam ze smartfona dosyć intensywnie. Wykorzystuje go do komunikacji ze znajomymi, przeglądania Facebooka, Twittera, Instagrama, Flickra – jednym słowem do konsumpcji sieci. Są jednak momenty, gdy mój telefon staje się dla mnie narzędziem pracy, a dzieje się tak gdy wysyłam korespondencję e-mail, robię zdjęcia do różnorakich recenzji sprzętu, testuje aplikacje, czy też po prostu przeglądam blogi i portale anglojęzyczne poszukując ciekawych newsów i natchnienia do moich felietonów.

Jestem bardzo wymagającym użytkownikiem, jednak nie zależy mi na dobrych osiągach na baterii, bo posiadam powerbank, a te 6 godzin na jednym cyklu ładowania byłoby dla mnie wynikiem rozsądnym, choć nie powalającym. Lubię mobilną fotografię, dlatego mój telefon musi robić zdjęcia dobrej jakości – dlatego z reguły skupiałem się na smartfonach Nokii, Samsunga, HTC, Sony i Apple. Aplikacje – ta kwestia ciągnie się za mną od paru miesięcy. Na (nie)szczęście wszystkie aplikacje, z których korzystam bez problemów odnajduje na każdej z platform mobilnych, o których wyżej wspominałem, dlatego też wybór smartfona staje się dla mnie ciekawym wyzwaniem, ponieważ koniec końców, musiałem skupić się na jakości usług dostarczanych przez producentów sprzętu, na plusach i minusach poszczególnych urządzeń oraz na samym wsparciu przez twórcę oprogramowania – nie było łatwo.

Po WWDC byłem skłonny kupić iPhone

Jako użytkownik Macbooka, który dostanie aktualizację do OS X Yosemite, bardzo zaciekawiła mnie funkcja ciągłości pracy. Jest to bardzo dobry sposób na nie ograniczanie się do rozdzielania pracy pomiędzy swoje urządzenia w każdej chwili dnia, z tego też powodu byłem bardzo skłonny stać się posiadaczem iPhone 4S.

Zrzut ekranu 2014-07-04 o 19.51.40

Znajomi z całych sił odradzali mi ten zakup, za co jestem im niesamowicie wdzięczny, ponieważ kupiłbym dobry telefon, którego użytkownik (czyt. ja) już za rok byłby zmuszony do kupna kolejnego smartfona Apple. Cena 4S-ki nie zachwycała, dlatego też postanowiłem poszukać sprzętu z innym systemem operacyjnym i zaciekawił mnie Nexus 4 oraz wszystkie smartfony przedstawione w pierwszym i drugim cyklu „Szukamy jak najlepszego smartfona do 600 złotych”, co wprowadziło mnie w stan zbliżony do paranoi, zmuszając mnie do podśpiewywania refrenu hitu Republiki – „Telefony w mojej głowie, bez przerwy trrrrrrrrrrrrrrr…”.

Google I/O, nowy design Androida i ciągłość pracy z przeglądarką Chrome – to jest to!

Można powiedzieć, że z po każdej prezentacji odświeżonego systemu firm konkurujących o moje uznanie nakręcam się w innym kierunku. Podobnie było po Google I/O, gdy zakochany w nowym interfejsie Androida postanowiłem zakupić Nexusa… HTC, lub Samsunga – koniec końców, ten system nadal miał małe braki, które ostatecznie odrzuciły mnie od tego systemu.

android_l

Przez chwilę myślałem również o zakupie telefonu Xiaomi z zainstalowanym MIUI, jednak po co kupować telefon z Androidem i kiepskim aparatem, skoro konkurencja może być lepsza?

Blackberry OS 10.3!

Wiele osób z Twittera zachęcało mnie do zakupu Blackberry Z10, zachwalając na wszystkie strony OS 10.3. Płaski interfejs, możliwość uruchamiania aplikacji z Androida oraz uczucie posiadania produktu, którego nie znajdziemy na ulicy jest bardzo przyjemne, ale nie po to uciekałem od Androida aby korzystać z jego aplikacji na innym systemie.

Wybór padł – Windows Phone

Platforma Microsoftu okazała się dla mnie najlepszym wyborem, a to dlatego, że korzystam z niej od paru lat, skumulowałem tu niezłą bazę płatnych aplikacji i ogólnie lubię wydajność oraz możliwości stonowanej personalizacji ekranu głównego mojego smartfona.

Problem pojawił się wtedy, gdy musiałem zdecydować, na którego smartfona chce się zdecydować. Moim budżetem było 600 złotych, a w kręgu moich zainteresowań znalazł się Samsung Ativ S, Nokia Lumia 820 i HTC Windows Phone 8X – wybór nie był oczywisty.

HTC-WP8-ColorsBacks

HTC WP 8X plusował bardzo ładnym odwzorowaniem kolorów oraz bardzo dobrą jakością wykonywanych zdjęć, choć przy Lumii 800 był to aparat bardzo kiepski. Samsung Ativ S jest dobrym sprzętem z ekranem Super Amoled, jednak jakość wykonania tego sprzętu stoi pod gigantycznym znakiem zapytania – no dobrze, powiedzmy sobie to szczerze – to prawdopodobnie najgorzej wykonany flagowiec Samsunga od 2010 roku. Lumia 820 posiadała dobry ekran o tragicznej rozdzielczości ekranu, ciekawy aparat – wyjęty żywcem z Nokii Lumii 800 i Nokii N9 oraz kiepski design, który odrzucał mnie na kilometr – tak być nie mogło.

Nokia Lumia 920!

Przeglądając przedwczoraj Allegro postanowiłem podwyższyć ilość gotówki przeznaczonej na zakup smartfona do 650 złotych i odnalazłem przepiękną Lumię 920 w kolorze białym, w bardzo ładnym stanie, z dodatkową kaburą na rękę. Nokia Lumia 920 jest smartfonem, na którego punkcie wzdychałem dobre parę miesięcy, a to z powodu bardzo dobrego aparatu, przepięknego ekranu IPS HD z super czułym dotykiem i technologią Clear Black oraz mojego ulubionego designu zaczerpniętego z Nokii N9.

Nokia-Lumia920-handson_3

Telefony i tablety tanieją, jednak nie spodziewałem się, że kupię akurat tego smartfona Nokii za tak niską kwotę. Okazje się zdarzają – to prawda i mogę to potwierdzić na przykładzie 4 telefonów, które udawało mi się kupować za kwotę urządzeń uszkodzonych. Żyłka do targowania? Nie, po prostu za każdym razem, gdy kupujemy jakiegoś smartfona, laptopa, czy tableta warto dopytać się sprzedawcy, czy nie jest skłonny opuścić cenę urządzenia o parę groszy – w moim przypadku, sprzedawca postanowił pokryć koszta wysyłki. Jestem zadowolony z tego, że dokonałem akurat tego zakupu i mam nadzieję, że Lumia 920 będzie służyć mi bardzo dobrze.

Jaki jest morał tej nudnej bajki? Jeżeli chcecie stać się posiadaczami nowszego smartfona, najpierw usiądźcie i pomyślcie do czego chcielibyście go wykorzystywać – gdy już się na coś zdecydujecie, nie słuchajcie opinii innych, tylko sami weźcie wasz wymarzony sprzęt do ręki i zdecydujcie, czy będzie dla was ideałem, a na końcu spróbujcie się potargować - w końcu, kto wam tego zabroni?

The post Wybór był trudny, ale klamka zapadła… appeared first on AntyWeb.

Rozgrywka #90 – Ale ja jeszcze nie skończyłem!

$
0
0
Rozgrywka 90

Rozgrywka #90 przynosi trzy godziny słuchania o grach i innych ciekawostkach branży, ale nie tylko. Ot, choćby pojawiły się też Gwiezdne Wojny w nieco mniej ugrzecznionym stylu. W tym odcinku dowiecie się między innymi o pięknym Valiant Hearts i nowej polskiej grze, która właśnie podbija świat!

Wielbiciele typowo rozgrywkowego poczucia humoru również nie powinni być zawiedzeni. Zapraszamy więc do słuchania i komentowania.

Gry:

  • Valiant Hearts: The Great War,
  • MouseCraft,
  • Surge Deluxe.

KULTURA:

  • All You Need is Kill/Na skraju jutra– książka

Podcast:Słuchaj

Profil facebookowy: Bądź na bieżąco!

Grupa facebookowa:Komentuj, hejtuj, śmiej się z nami

iTunes: Masz „ejpla”? Znajdziesz nas tutaj

Tymczasowe archiwum wszystkich odcinków:Wejdź i posłuchaj

Tradycyjnie podziękowanie dla kufla za hosting

***

Głównym założeniem autorów Rozgrywki jest omawianie najnowszych newsów z branży gier oraz recenzje interesujących produkcji. W niemal każdym odcinku pojawia się również kącik, w którym poddajemy ocenie książki, filmy lub inne wytwory popkultury. Odpalając Rozgrywkę musicie się również przygotować na dużą dawkę specyficznego poczucia humoru. Zdajemy sobie sprawę, że niejednokrotnie zdarza się nam jeździć po bandzie i balansować na granicy dobrego smaku, ale taki już urok naszego podcastu.

 

The post Rozgrywka #90 – Ale ja jeszcze nie skończyłem! appeared first on AntyWeb.

Rozpisani.pl: self-publishing na sterydach. Czy ma to jeszcze sens?

$
0
0
rozpisani1

W dobie nowych technologii i cyfrowej kultury ebooki stają się coraz popularniejszym sposobem na dostarczanie treści literackich współczesnemu odbiorcy. W raz z rozwojem elektroniczych publikacji w siłę rośnie również self-publishing, czyli wydanie książek z pominięciem wydawnictw. Trend ten jest coraz popularniejszy, a na polskim, skądinąd wciąż małym rynku, nie brakuje serwisów i portali, które pomagają w “samowydawaniu się”. Jakiś czas temu do tego grona dołączył serwis rozpisani.pl.

Wydaj sobie książkę

Rozpisani.pl stanowi część grupy PWN, a więc jest dzieckiem z “tradycyjnego związku” ery papieru. Jednak oferta serwisu prezentuje już całkiem odmienną filozofię, niż “rodzice”. W skrócie można powiedzieć, że rozpisani.pl to serwis self-publishingowy.

Nie jest to jednak typowy, cyfrowy self-publishing. Serwis jest bardziej miksem tego, co nowe z tym co stare. Oferuje on narzędzia, które mogą pomóc w samodzielnym wydaniu własnej książki, zarówno w formacie cyfrowym, jak i tym tradycyjnym, papierowym.

Rozpisani.pl w swojej ofercie ma szereg narzędzi i usług, których zadaniem jest ułatwienie, ale również sprofesjonalizowanie procesu self-publishingu. Oczywiście, jak w “klasycznym” modelu, autor zachowuje pełnię praw autorskich do tytułu, sam ustala cenę swojego dzieła i może otrzymać je w formie ebooka. Jednak, dodatkowo pisarz może zamówić (a w niektórych wypadkach nawet musi), dodatkowe usługi, takie jak chociażby korekta czy projekt okładki.

W przypadku, gdy autor chcę spróbować swoich sił na papierze, rozpisani.pl nie tylko oferują usługi edytorskie, ale również możliwość druku. Na stronie w łatwy sposób można obliczyć ile będzie kosztować wydrukowanie jednej książki z wybranymi parametrami formatu, a serwis oferuje tę usługę nawet już od pojedynczego egzemplarza.

rozpisani3

Co ważne, ponieważ serwis jest częścią grupy PWN, więc posiada dostęp do najpopularniejszych kanałów dystrybucji w kraju. Zamawiając usługi dystrybucyjne, można wprowadzić swoją książkę, chociażby do Empiku. Dodatkowo rozpisani.pl oferują usługi promocyjne i marketingowe.

Krótko mówić, rozpisani.pl to taki self-publishing na sterydach, lub tradycyjne wydawnictwo po liftingu. Dlaczego to drugie: bo serwis właściwie oferuje to, co ma do zaoferowania pisarzowi tradycyjny wydawca: profesjonalną korektę, projekt, druk, dystrybucję i promocję. Jednak, w przeciwieństwie do normalnego wydawcy, rozpisani.pl nie roszczą sobie praw autorskich do książki i dają dużą swobodę samemu autorowi.

Ebook czy papier?

Jednak coś za coś. W tradycyjnym modelu autor dostaje mały procent od sprzedaży jednego egzemplarza, ale to wydawca ponosi koszt wszystkich wyżej wymienionych usług. W self-publishingu na sterydach, autor dostaje większą wolność, ale również więcej odpowiedzialności. Za wszystko należy zapłacić. Chcesz wydać swoją książkę w papierze i zachować do niej prawa autorskie – musisz w to zainwestować. Ewentualna porażka obarczy Twoje konto, nie konto wydawnictwa czy serwisu.

Rozpisani.pl oferują więc pewien miks między niskobudżetowym, cyfrowym self-publishingiem, a właściwie zwykłym, tradycyjnym wydawaniem książek. Jest to tak na prawdę platforma do sprzedaży usług edytorskich, dystrybucyjnych, promocyjnych i drukarskich. Czy jej usługi są konkurencyjne w stosunku do innych wydawnictw?

rozpisani2

Jeżeli chodzi o cyfrowy self-publishing, to zwykle e-wydawnictwo zajmuje się korektą, składem i przygotowaniem ebooka oraz wprowadzeniem go do obiegu, w zamian za około 35-40% zysku ze sprzedaży (zależy od modelu). Oczywiście, wszystko zależy od jakości oferowanych usług i możliwości dystrybucyjnych samego e-wydawcy. Nierzadko zdarza się, że to same e-księgarnie otwierają usługi self-publishingowe, aby uniknąć pośredników. W takim modelu usługi są tańsze, ryzyko starty pieniędzy mniejsze, ale szanse na sukces niekoniecznie większe.

Zjawisko papierowego self-publishingu istnieje od dawna, rozpisani.pl niczego nowego tutaj nie wnoszą. Konkurować mogą zestawem usług i ich ceną, ale czy oferta serwisu jest atrakcyjna, to trudno mi samemu stwierdzić. Na pewno rozpisani.pl prezentują dość kompleksowe rozwiązania, a i fakt należenia do grupy PWN może świadczyć o pewnej dozie profesjonalizmu. Warto jednak pamiętać, że w tym modelu należy zainwestować w self-publishing, a polski czytelnik jest kapryśny, o ile w ogóle jest.

Co z tymi ebookami?

No właśnie. Nie trudno zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście self-publishing w takiej formie może być dochodowym modelem biznesowym. Oczywiście, rozpisani.pl nie ponoszą prawie żadnego ryzyka finansowego w przypadku klapy danej książki, ale ilu jest początkujących autorów, których stać na wydanie niemałych pieniędzy na publikację i dystrybucje swojej książki? Zwłaszcza przy obecnych wskaźnikach czytelnictwa.

Widać również, że sam cyfrowy self-publishing nie ma się u nas najlepiej. Nie jest to jednak wina modelu samego w sobie, ale generalnie powolnego procesu upowszechniania się ebooków w Polsce. Według różnych raportów odsetek czytelników sięgających po cyfrowe wydania to jakieś 3-4% lub mniej. Biorąc pod uwagę sam poziom czytelnictwa w Polsce, to jest to po prostu ebookowy dramat. Co ciekawe, wbrew temu, na co liczyło i przewidywało wiele osób, w tym również ja, upowszechnianie się technologii nie przekłada się u nas na czytanie ebooków. W Polsce coraz więcej osób ma niedrogie tablety czy czytniki, ale wskaźniki czytelnictwa i e-czytelnictwa wcale znacząco nie rosną (ale to temat na osobny artykuł).

W tym kontekście cyfrowy self-publishing w naszym pięknym kraju niestety jest tylko marginesem. Brakuje również jakiegoś spektakularnego sukcesu książki wydanej w ten sposób, który by pobudził wyobraźnię i rozkręcił biznes.

Czy więc serwis rozpisani.pl ma szansę na sukces? Trudno powiedzieć. Przede wszystkim na plus za serwisem przemawia kompleksowość usług i ich zróżnicowanie. Dostęp do dużej liczy kanałów dystrybucji również robi swoje. Zresztą, rozpisani.pl może być po prostu eksperymentem tradycyjnego wydawcy i pomysłem na dywersyfikację linii biznesowej. Jak się uda, to super. Jak nie, to trudno. Na pewno nie jest i nie będzie to łatwy biznes w warunkach panujących w naszym kraju.

The post Rozpisani.pl: self-publishing na sterydach. Czy ma to jeszcze sens? appeared first on AntyWeb.

5 gier na Linuksie, w które warto zagrać vol.8

$
0
0
Zrzut ekranu 2014-07-06 o 09.34.19

Witajcie w ósmym odcinku „5 gier na Linuksie”. Nigdy nie sądziłem, że sklepie Steam znajdzie się, chociaż 20 dobrych gier, a tu taka niespodzianka – 40 świetnych produkcji, każda warta swojej ceny.

Seria zaczęła się niewinnie, a jej głównym przesłaniem było ukazanie użytkownikom Windowsa i OS X, że dystrybucje Linuksa są dobrą platformą do gier, na którą pojawia się coraz więcej ciekawych produkcji. Było z czego wybierać, choć wydaje mi się, że magiczne źródełko zaczęło wysychać, czego następstwami jest coraz cięższe odnajdywanie naprawdę ciekawych gier w sklepie Valve.

Goat simulator

Jedną z najbardziej specyficznych gier w bibliotece Steam jest Goat Simulator, czyli nic innego, jak symulator… kozy. Beztroskie bieganie po mieście, zaczepianie przechodniów, niszczenie wszystkiego, co spotkamy na drodze, wypadki samochodowe, koza szatan i gra multiplayer – tak w skrócie można opisać ten unikatowy tytuł, który moim zdaniem wart jest każdej ceny, choć przed samym zakupem warto zastanowić się kilka razy.

Ta dosyć abstrakcyjna gra jest najlepszym dowodem na to, że niezależne studia potrafią stworzyć naprawdę dobre produkcje, których popularność pozwoli na dalsze rozwijanie gry. Bardzo ciekawym aspektem Goat Simulatora jest podejście jego twórców do różnorakich błędów w grze. Jak mawiają – esencją tej gry są bugi, które są po prostu śmieszne, a nasza gra w końcu ma być śmieszna.

Cena, jaką przyjdzie nam zapłacić za ten tytuł to około 10 euro, jednak jestem w stanie w pełni polecić wam tę produkcję – jeżeli nie dla was, to dla waszych pociech, czy znajomych. Goat Simulatora znajdziecie w tu.

Derrick the Deathfin

Jestem bardzo dużym fanem origami, dlatego też nie mogłem pominąć tego tytułu. Derrick the Deathfin jest grą opowiadającą o papierowym rekinie – Derricku. Gra przenosi nas w morskie (naturalnie, papierowe) fale, gdzie będziemy wykonywać przeróżne misje, takie jak skoki kaskaderskie, walki z bossami, masowe mordowanie wybranych rybek, czy odkrywanie skarbów.

ss_9c4ff099a3d14b52876dc2f8de8a7c5b95053450.1920x1080

Największym plusem Derrick the Deathfin jest wręcz niecodzienna oprawa graficzna gry. Wszystkie elementy, jakie napotkamy na naszej drodze wykonane są z papieru, a co najciekawsze – każdy nawet najmniejszy fragment gry jest odzwierciedleniem fizycznych przedmiotów, które wcześniej składano z wielu kartek papieru – i grając w ten tytuł, przez cały czas byłem pod ogromny wrażeniem!

Papierowego rekina odnajdziecie tutaj i przyjdzie wam za niego zapłacić około 8 euro.

Spy Chameleon – RGB Agent

Gry zręcznościowe połączone z ciekawą, szpiegowską fabułą to bardzo dobre połączenie, jednak przeniesienie ich do trójwymiarowej grafiki z widokiem z góry jest bardzo trudnym zadaniem.  Sky Chamaleon – RGB Agent jest grą opowiadającą o losach kameleona, będącego agentem, mającego na celu wykradnięcie informacji z kilku ciekawych lokalizacji – niezwykle dobrze strzeżonych lokalizacji.

Zrzut ekranu 2014-07-06 o 09.44.47

Bardzo ciekawym elementem rozgrywki jest tu sama postać agenta, umiejącego zmieniać kolor swojej skóry – naturalnie, po wejściu na np. dywan. Gra może stać się wyzwaniem dla naszych pociech, choć gracze starszej daty siłujący się z Spy Chamaleon – RGB Agent również powinni przez parę dłuższych chwil poczuć ogromną irytację wywołaną poziomem trudności gry. W niektórych miejscach nawet doświadczony gracz może odczuwać swoiste rozczarowanie samym sobą, ponieważ omawiany w tej chwili tytuł wymusza na graczu logiczne planowanie kolejnych ruchów – dla mnie bomba, a dla was? Grę znajdziecie tutaj, a przyjdzie wam za nią zapłacić około 5 euro.

Killing floor

Lubię gry typu kooperacyjnego FPS, w których mogę wyżyć na chordach żywych trupów i przedziwnych stworzeń (patrz. Serious Sam). Killing Floor jest grą, o której jakimś cudem zapomniałem. Tytuł ten jest jednym z najlepiej wykonanych klasycznych siekaczy multiplayer, którego największym utrapieniem stała się seria gier Valve – Left 4 Dead.

ss_6f3378b89002ae0c6ef74b1d3a5f920765af63fa.1920x1080

Grając w tę grę pierwszy raz, z gigantycznym umiłowaniem chwyciłem za miecz i w iście samurajskim stylu rozpocząłem wielką rzeźnię wraz z moimi znajomymi. Killing Floor jest dosyć starą produkcją, jednak jego ciągłe aktualizacje, liczne DLC i nadal aktywne serwery stale popychają tę produkcję do przodu. Killing Floor kupicie już za około 5 euro, a link znajdziecie tutaj.

 Heroes Rise: The Hero Project

Powyższy tytuł jest grą, która z reguły jest ciekawą nowością, jeżeli chodzi o produkcje umieszczane na platformie Steam. Heroes Rise jest interaktywną nowelą, pozbawioną grafiki, czy efektów audio – grając w tę grę czujecie się, jakbyście czytali książkę, z tym faktem, że możecie oddziaływać na losy występujących w niej bohaterów.

Zrzut ekranu 2014-07-06 o 14.47.47

Moim zdaniem, gry tego typu są najlepszym sposobem na dotarcie do szerszego grona odbiorców, które tak właściwie nie przepada za grami komputerowymi. Są to miłośnicy literatury, którzy posiadają komputer hybrydowy i lubią używać go jak tabletu, jednak na chwilę obecną nie mogą odnaleźć dla siebie niczego ciekawego – seria Heroes Rise jest dla nich zbawieniem. Za wszystkie gry tej serii przyjdzie nam zapłacić symboliczne 5 euro, dostając tym samym 5 ciekawych gier, które odnajdziecie tutaj.

To wszystko i miejmy nadzieję, że nie będzie to tym samym ostatni odcinek tego wspaniałego cyklu. Żałuję trochę, że tak naprawdę liczba ciekawych gier na Linuksa nie zamyka się nawet w pięćdziesiątce, a szukanie nowych ciekawostek staje się coraz cięższym zadaniem. Jesień tego roku ma być niezwykle obfitym sezonem, jeżeli chodzi o premiery gier dla Steam OS, jak i dla samych konsol do gier. Mam nadzieję, że w szybkim czasie zobaczymy premiery pierwszych gier Electronic Arts i Rockstar Games dedykowane Steam OS i dystrybucjom Linuksa, lub chociaż pojawi się większa ilość portów starszych, znanych produkcji, w które każdy z nas lubi czasami grać – niezależnie od wieku, pory dnia i ich ceny.

 

The post 5 gier na Linuksie, w które warto zagrać vol.8 appeared first on AntyWeb.

Czas na autonomiczne TIRy

$
0
0
mercedes-future-truck-2025

Wszystko wskazuje na to, że nie tylko kierowcy aut osobowych doczekają się autonomicznych pojazdów. Mercedes ogłosił właśnie, że jest praktycznie na ukończeniu systemu wspomagającego kierowców samochodów ciężarowych.

Choć zdarza mi się często informować Was o poczynaniach spółek motoryzacyjnych w dziedzinach nowy technologii, nigdy przez myśl mi nie przeszło, że technologia autonomicznych pojazdów może przenieść się również na inne dziedziny motoryzacji. Za oceanem dużo mówi się o najnowszym samodzielny pojeździe Google’a, o którym pisał Jan, że bardzo prawdopodobnie będzie spełniał rolę taksówki. Wystarczy odpowiednia aplikacja, aby zamówić malutki samochód od Google’a, który zawiezie nas we wskazane miejsce. W dłuższej perspektywie może mieć to duże skutki dla biznesu taksówkarzy. Czy teraz również zwodowi kierowcy zajmujący się transportem międzynarodowym powinni obawiać się o swoją pracę? Na pewno jeszcze nie teraz.

Każdy kto ma trochę wyobraźni, wie jak monotonna może być praca zawodowego kierowcy TIRa. Długie godziny spędzone za kierownicą potrafią, być męczące i usypiające. Jeżeli dane państwo ma odpowiednią infrastrukturę, kierowca samochodu ciężarowego lokuje się na prawym pasie autostrady i prawdopodobnie następne kilkaset kilometrów również na nim spędzi, jadąc ze stałą prędkością. W praktyce oznacza to od kilku do kilkunastu godzin, w których chcąc czy nie chcąc, kierowca musi być cały czas skupiony.

Mercedes zamierza ułatwić życie tej grupie zawodowej i właśnie zapowiedział przeniesienie swojego systemu do samodzielnej jazdy z samochodów osobowych do swoich samochodów ciężarowych. System bazuje na tej samej technologii, którą mogliśmy pozna w przypadku limuzyny Mercedesa klasy S. Pojazd wyposażone jest w specjalne sensory i kamery, które dostarczają dane na temat okoliczności jazdy, a następnie przetwarzane są przez komputer. Na podstawie tych danych podejmowane są odpowiednie decyzje o skręcie, przyspieszaniu i zwalnianiu, czy ewentualnym manewrze wyprzedzania. Bardzo ciekawym elementem systemu Mercedesa jest możliwość komunikowania się z innymi pojazdami wyposażonymi w tę samą technologię. Gdy dwa TIR znajdą się w odpowiedniej odległości od siebie, będą wymieniały się informacjami, takimi jak chociażby zagęszczenie ruchu, co przełoży się na wcześniejszą redukcję prędkości.

Muszę powiedzieć, że pomysł Mercedesa to najlepsze zastosowanie technologii autonomicznych pojazdów. Nie ma powodu, aby komputer sterował samochodem ciężarowym podczas skomplikowanych manewrów, czy w trakcie jazdy po mieście. Tam powinniśmy powierzyć odpowiedzialność kierowcy. Jednak, gdy tylko znajdzie się na autostradzie, a przed nim kilka tysięcy kilometrów do pokonania, można pozwolić kierowcy na odrobinę odpoczynku (oczywiście spanie za kółkiem nie wchodzi w grę). Rola kierowcy ciężarowego sprowadzona zostanie do kogoś nadzorującego pracę komputera. Innym faktem, który przemawia właśnie za takim wykorzystaniem technologii, jest specyfika jazdy na autostradzie. Jest to środowisko znacznie mniej narażone na zdarzenia losowe, w przeciwieństwie do miasta, przez co system rzadziej wystawiany będzie na próbę.

Kolejna firma motoryzacyjna pokazuje, że na polu autonomicznych samochodów ma coś do udowodnienia. Miejmy nadzieję, że Niemcy znani ze swojej precyzji i tym razem potwierdzą pozytywny stereotyp.

The post Czas na autonomiczne TIRy appeared first on AntyWeb.

Viewing all 64544 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>