Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 60233 articles
Browse latest View live

Stoa to firma która zbuduje dla was wymarzony automat do gier

$
0
0

W Polsce nie mamy specjalnej kultury gry na automatach. Jasne, jest wąska grupa zajaranych tematem która śledzi takie przybytki po całym kraju i karmi je kolejnymi złotówkami czy specjalnymi żetonami. Znacznie bardziej popularne były jednak flippery. Choć wozy Drzymały wypełnione maszynami z King of Fighters, rozmaitymi odsłonami Mortal Kombat — no i przede wszystkim Cadillacs and Dinosaurs też miały swoje pięć minut. Żaden nadmorski kurort w sezonie nie może obyć się bez kilku innych klasyków, jednak wciąż daleko im do tego co działo się w Stanach Zjednoczonych czy Japonii. Tam właściwie po dziś dzień na każdym kroku można spotkać solidny salon gier, w którym — wbrew powszechnej opinii — nie stoją wyłącznie maszyny do Pachinko. Ale i najświeższe hity pokroju Tekken 7, Pokkena czy całego szeregu produkcji rytmicznych.

O budowaniu własnego automatu powstało już wiele artykułów. Są pełne samouczki, ba — są nawet gotowe komponenty. Grunt to odrobina samozaparcia, ducha majsterkowicza i można zmontować naprawdę fajny, oparty o emulator MAME, gadżet. Problemem dla niektórych jest jednak to, że potrzeba do tego czasu. I pewnie odrobina umiejętności też nie zaszkodzi. A jeżeli nie macie takiego komfortu i od razu chcielibyście przejść do gry — to z pomocą przyjdzie wam Stoa.

Automaty do gier na zlecenie

Dzialalność londyńskiej firmy opiera się o samodzielne przygotowywanie komponentów i dostosowywanie ich do widzimisię klientów. Obiecują ręczne wykończenia i samodzielne dbanie o to, aby każdy detal był dopracowany tak, że nawet najbardziej wymagający użytkownicy nie będą mieli się do czego przyczepić. Konstrukcje mogą być przygotowane z myślą o jednym graczu, albo dwóch. Możemy samodzielnie wybrać schemat przycisków który nas interesuje. Możemy także ustalić jak ma wyglądać nasza maszyna. To rozpoczynamy od wskazania wzoru (dostępne są cztery modele), a następnie samodzielnie wybieramy kolory poszczególnych elementów. Musimy jednak liczyć się z tym, że Stoa nie umieszcza w środku ekranów kineskopowych, co dla niektórych może okazać się nie do przełknięcia. Zamiast tego oferują LCD 4:3 z zestawem efektów, które mają imitować klasyczne CRT.

Skąd te gry?

Twórcy maszyn obiecują solidny gier dostosowany do naszych potrzeb — wiadomo zaś, że autorzy korzystają z dobrodziejstw emulacji. Jakiej? Prawdopodobnie z oficjalnych wydawnictw (okładki takich hitów jak Metal Slug Complete, Namco Museum 50th Anniversary czy Capcom Classic Collection widnieją u nich na stronie). Obiecują jednak że nic nie stoi na przeszkodzie, aby później tamtejszą bazę rozbudować.

Jest ładnie, ale brak ceny chyba nie jest przypadkiem

Jak widać na załączonych obrazkach — całość prezentuje się fenomenalnie. Możliwość zlecenia stworzenia naszego wymarzonego automatu do gier bez kiwnięcia palcem to świetna sprawa. Jednak dość uważnie przyglądając się stronie Stoa nie zauważyłem wzmianki o cenie — jest wyłącznie możliwość nawiązania kontaktu i ustalenia szczegółów. To raczej nie jest przypadkiem — zakładam, że takie cudo swoje będzie kosztować. Zresztą nawet złożenie solidnego arcade’a własnym sumptem nie jest rzeczą specjalnie tanią. Jeżeli jednak chcielibyście spełnić marzenia i macie odrobinę grosza do wydania — zajrzyjcie na ich oficjalną stronę i dogadajcie szczegóły!

Grafiki

The post Stoa to firma która zbuduje dla was wymarzony automat do gier appeared first on AntyWeb.


Ministerstwo Finansów uważa, że Uber to interesujące rozwiązanie na dodatkowy zarobek

$
0
0

Uber a Ustawa o transporcie drogowym

Poseł w swojej interpelacji pyta, czy rządowi znane są fakty uzasadnionego podejrzenia łamania przez Ubera polskiego prawa w szczególności Ustawy o transporcie drogowym.

W odpowiedzi MF czytamy, że znana jest im działalność Ubera w Polsce, przytacza przy tym pozytywną o Uberze opinię UOKiK, według której nie było zasadności interwencji w jego przypadku, zarówno w zakresie ochrony interesów konsumentów jak i ochrony konkurencji. Kierowcy Ubera od lutego 2016 roku mają obowiązek prowadzenia działalności gospodarczej. A samo funkcjonowanie Ubera oparte jest na nowoczesnych technologiach, w których taksometry zastąpiono aplikacjami na smartfony, a licencje ocenami klientów korzystających z usług Ubera.

Uber i brak licencji

Następne pytanie posła dotyczyło wprost samych licencji, czy rząd wie, że zarówno Uber jak i współpracujący kierowcy nie posiadają licencji na wykonywanie transportu drogowego, co jest sprzeczne z Ustawą o transporcie drogowym.

Tu już resort przyznał, że według tej ustawy, przy wykonywaniu tego typu usług jest wymagana licencja i obowiązkiem kierowców trudniących się taką działalnością jest ją posiadać.

MF odniosło się tu wyłącznie do kierowców, by w kolejnej odpowiedzi na pytanie – czy powszechna akceptacja działalności Ubera w Polsce, wynika z traktowania jej jako innej niż usługa przewozu osób taksówką  – wyłączyć z tego obowiązku samego Ubera. Znowu przy tym powołując się na opinię UOKiK, według której Uber jest tylko pośrednikiem, realizującym płatności poprzez aplikację mobilną, a to tylko na kierowcy spoczywa odpowiedzialność z tytułu wykonywania przewozu.

Usługa firmy Uber wydaje się być interesującym rozwiązaniem dla osób pragnących wykonywać dodatkowe zajęcie zarobkowe. Należy zwrócić szczególną uwagę na fakt, że firma Uber (ani żaden pośrednik współpracujący z tą firmą) nie ponosi odpowiedzialności z tytułu braku stosownych uprawnień przez kierowców. W związku z tym, kierowcy – jako ostatnie „ogniwo” zawiłej struktury Ubera – są jedynymi odpowiedzialnymi w przypadku stwierdzenia nieprawidłowości i nałożenia kary.

Taksówkarze sami sobie winni

Interesującą opinię MF możemy przeczytać również w kwestii powodów popularności Ubera, twierdząc, że wina leży po stronie samych taksówkarzy.

Nie można też nie wziąć pod uwagę okoliczności, że zapotrzebowanie na takie alternatywne usługi przewozowe wynika w pewnym stopniu z nieprawidłowości przy wykonywaniu usług przez taksówkarzy (niewłączenie taksometru, brak wydruków z kas fiskalnych, zawyżanie cen za przejazd)

Uber a ekonomia współdzielenia

Na koniec Ministerstwo odparło też zarzuty posła, że usług Ubera nie można zaliczyć jako świadczonych na zasadach ekonomii współdzielenia, gdyż według niego usługi takie charakteryzują się brakiem odpłatności i wykonywaniem ich na zasadach koleżeństwa lub wymianie usług czy wzajemnej uprzejmości, a tylko takie wyłączone są z obowiązku posiadania licencji, według komunikatu Komisji Europejskiej:

Platformy nie powinny być zobowiązane do posiadania zezwolenia lub licencji, jeżeli działają jedynie jako pośrednicy pomiędzy konsumentami i podmiotami oferującymi usługę (np. usługa transportu lub zakwaterowania).

MF w tym samym komunikacie znalazło jednak jednoznaczną definicję, która nie wykluczała danej usługi, jako działającej na zasadzie ekonomii współdzielenia, tylko dlatego, że świadczona jest odpłatnie czy na podstawie działalności gospodarczej.

Do celów niniejszego komunikatu termin „gospodarka dzielenia się” oznacza modele prowadzenia działalności, w których działalność odbywa się dzięki pośrednictwu platform współpracy, tworzących ogólnie dostępny rynek czasowego korzystania z dóbr lub usług, często dostarczanych przez osoby prywatne. Gospodarka dzielenia się obejmuje trzy kategorie uczestników: (i) usługodawców dzielących się swoimi dobrami, zasobami, czasem lub umiejętnościami – mogą to być osoby fizyczne oferujące usługi okazjonalnie („peers”) lub usługodawcy zawodowo zajmujący się świadczeniem usług („profesjonalni dostawcy usług”); (ii) użytkowników powyższych usług; oraz (iii) pośredników łączących – za pośrednictwem platformy internetowej – dostawców z użytkownikami i ułatwiających transakcje między nimi („platformy współpracy”). Transakcje w ramach gospodarki dzielenia się nie wiążą się zwykle z przeniesieniem własności i mogą być dokonywane odpłatnie lub nieodpłatnie.

MF dostrzega również wiele zalet płynących z gospodarki współdzielenia, która stwarza nowe możliwości dla wdrażania innowacji w usługach, co wpływa korzystnie na większe możliwości wyboru dla konsumentów produktów czy usług w niskiej cenie.

Z całej tej odpowiedzi można wysnuć wniosek, że mimo braku licencji czy kas fiskalnych przez kierowców Ubera, Ministerstwo Rozwoju Finansów z pewną dozą sympatii podchodzi do tego typu usług, podobnie zresztą jak UOKiK. Bardziej przy tym skłaniając się do interpretacji Komisji Europejskiej niż do zapisów ustawy.

Można też przy tym odnieść wrażenie, że przy takim nastawieniu rządzących, wszelkie starania lobby taksówkowego i naciski na rząd, by wykluczyć Ubera z Polski, mogą spełznąć na niczym. I oby tak się stało. Z obszerną treścią tej odpowiedzi możecie zapoznać się pod tym adresem.

Źródło: Bankier.pl

The post Ministerstwo Finansów uważa, że Uber to interesujące rozwiązanie na dodatkowy zarobek appeared first on AntyWeb.

Najpierw Uber, potem Tesla. Dolina krzemowa ma problem z rasizmem i dyskryminacją?

$
0
0

Pozew wpłynął do kalifornijskiego sądu w poniedziałek. Pracownik Tesli – DeWitt Lambert twierdzi, że jego współpracownicy regularnie się nad nim znęcali (także seksualnie) i przy okazji obrażali go:m „czarnuch”, pejoratywnie nacechowanym określeniem człowieka o czarnym kolorze skóry. Tesla będzie musiała się wytłumaczyć również z tego, że rzekomo blokowała awans Lambertowi – powód złożył bowiem również w tej sprawie zażalenie, twierdząc, iż dział HR nie tylko nie zauważał jego pracy, ale także bagatelizował jego zgłoszenia. Tesla dementuje, jakoby miała dopuszczać do takich sytuacji.

Po raz pierwszy, Lambert miał złożyć skargę do działu HR w sprawie znęcania się nad nim, jednak nie podjęto żadnych kroków, które miałyby na celu poprawę tej sytuacji. Co więcej, kolejne ataki były coraz częstsze i dotkliwsze. Ostatecznie, w kwietniu 2016 roku – według Tesli – rozpoczęto firmowe śledztwo mające na celu wyjaśnienie okoliczności rasistowskich ataków na Lamberta w fabryce. Okazało się, że nie ma jednoznacznych dowodów na to, że to, co mówi poszkodowany jest prawdą i dlatego zamknięto sprawę bez wyciągania konsekwencji wobec jakiegokolwiek pracownika firmy. Zapewne Lambert poczuł się dotknięty tą sprawą i postanowił zwrócić się do sądu.

Z drugiej strony – okoliczności sprawy wydają się dziwne

To właściwie pierwszy taki przypadek w Tesli. Wiem również, że firmy w USA bardzo dbają o to, by nie dochodziło do ataków na tle rasistowskim i walczy się z tym naprawdę zaciekle (tym narażę się zwolennikom poprawności politycznej) – nawet kosztem interesów osób białych, które… tak. Są dyskryminowane po to, aby „nie dyskryminować” czarnoskórych. W żadnym wypadku nie jestem rasistą, ale uznaje zdrowy stosunek do kwestii „różnic”, które zasadniczo istnieją tylko w naszych głowach. Próba naprawienia naszych poprzednich win nie powinna doprowadzać do wypaczeń.

Dlatego też, dopuszczam, że w tej sprawie może chodzić o nic innego, jak o wymuszenie zapłacenia wysokiego odszkodowania. Oczywiście, jeżeli pojawią się w tej sprawie konkretne dowody (a nie tylko wypowiedź ofiary), zwrócę Panu Lambertowi honor. Na ten moment jednak istnieje przypuszczenie (równorzędne z moją wiarą w słowa poszkodowanego), że może to być zręczna próba wykorzystania sytuacji, które zaszły w Uberze, gdzie kobiety miały być molestowanie seksualne przez wyższych rangą pracowników. Wiele takich spraw w USA kończy się ugodą, nawet jeżeli rzeczywiście do takich zaniedbań nie doszło. Liczy się wizerunek – być może w tej sprawie jest dokładnie tak samo.

The post Najpierw Uber, potem Tesla. Dolina krzemowa ma problem z rasizmem i dyskryminacją? appeared first on AntyWeb.

Poznaj „13 powodów” samobójstwa młodej dziewczyny – Netflix w formie

$
0
0

Walkman w rękę, słuchawki na uszy, oto kaseta pierwsza

Plan Hanny jest bardzo prosty. Każda osoba, która w pewien sposób przyczyniła się do jej samobójstwa, jest bohaterem jednej z trzynastu taśm magnetofonowych. Po otrzymaniu i odsłuchaniu kasety należy przekazać ją dalej. Ciąg wydarzeń, który doprowadził do odebrania sobie życia przez Hannę poznajemy słuchając taśmy z Walkmana wraz z Clayem Jensenem, jednym z (bliskich) znajomych głównej bohaterki. Relikt przeszłości, jakimi są kasety, to nie jedyny klasyczny element. Zamiast aplikacji z mapami i zaznaczonymi pinezkami, Hannah przygotowała zwykłe mapy z oznaczonymi flamastrami miejscami. Taki zabieg pozwala odetchnąć od wszędobylskich ekranów choć na chwilę. Nam i postaciom… na ekranie.

Oczywiście tytułowe 13 powodów przełożyło się na dokładnie 13 epizodów serialu, z których udostępniono przedpremierowo tylko 4. W każdym z nich produkcja ani na chwilę nie obniżyła swojego poziomu, co dobrze wróży przed seansem 9 kolejnych. Za największą zaletę serialu 13 powodów (w oryginale 13 Reasons Why) uznaję atmosferę, jaką udało się zbudować już od samego początku. Można bowiem odnieść wrażenie, że obcujemy z niezłym kryminałem – tajemnice odsłaniane są dość powoli, ale łączące się w całość elementy nie nużą, zachęcają do dalszego oglądania. Duża w tym zasługa obsady – rolę Claya przyjął doświadczony Dylan Minnette, a Katherine Langford– Hannah Baker – udowadnia, że nie znalazła się tym miejscu przypadkiem. Sceny z ich udziałem są przekonujące, wiarygodnie wygląda też druga linia, czyli rodzice nastolatków oraz uczniowie liceum, wśród których trudno szukać słabych punktów serialu.

Udane kreacje, dobry scenariusz, świetnie nakręcone

Kształtu całości nadał przede wszystkim Brian Yorkey, który odpowiedzialny jest za przełożenie książkowej opowieści Jay’a Ashera na udany, trzymający w napięciu scenariusz. Za kamerą stanął między innymi zdobywca Oscara, Tom McCarthy, który wyreżyserował dwa pierwsze epizody.

Serial porusza bardzo ważne kwestie, które na co dzień ignorujemy, udajemy, że ich nie zauważamy. Wiele akceptowanych przez społeczeństwo zachowań jest bardzo krzywdząca i dopiero tragedia pokroju samobójstwa skłania nas ku refleksji – taki stan jednak szybko przemija i znów wpadamy w wir codzienności, w której przede wszystkim brakuje empatii. Bardzo często nie zdajemy sobie sprawy, jak niewiele trzeba, by doprowadzić kogoś do niezwykle dramatycznej decyzji. Hannah opisuje to wszystko krok po kroku, każde drobne wzloty i bolesne upadki, przewidując zachowanie każdego z winowajców.

Zamiast lekkiego, typowego młodzieżowego serialu, Netflix przygotował zmuszającą do zastanowienia, poważną produkcję o nastolatkach, których problemy zbyt często przerastają tych młodych ludzi. Mieszanka wydarzeń czasu teraźniejszego z wydarzeniami sprzed samobójstwa Hanny Baker przekłada się na dynamiczną akcję i koniec każdego z epizodów nadchodzi szybciej, niż się tego spodziewamy. Z dobrych składników udało się przyrządzić bardzo dobrą, zgrabną produkcję, obok której nie powinniście przejść obojętnie. Całości dopełnia ścieżka dźwiękowa, która wprowadza odpowiedni klimat i świetnie kompnuje się z wydarzeniami na ekranie, choć muszę przyznać, że samodzielnie nie brzmi już tak dobrze.

Dziś mają też premierę dwa oryginalne filmy Netfliksa: Odkrycie oraz Five Came Back.

The post Poznaj „13 powodów” samobójstwa młodej dziewczyny – Netflix w formie appeared first on AntyWeb.

Myślę, że mięso z laboratorium uratuje kiedyś naszą planetę

$
0
0
meat

Dania mięsne bez mięsa

Po co zadawać sobie tle trudu na uzyskanie czegoś, co i tak zapewnia nam natura? Pewnie chodzi o tych wegetarian, którzy chcieliby zjeść ciastko i mieć ciastko? Też, ale nie jest to główną motywacją. Rzecz w tym, że hodowle zwierząt na dużą skalę zajmują ogromne połacie terenów, zużywają ogromne ilości wody oraz wydzielają duże ilości gazów cieplarnianych, co dodatkowo przyczynia się do efektu cieplarnianego. Krótko mówiąc, zmniejszenie skali np. hodowli bydła miałoby korzystny wpływ na naszą planetę.

Dziś polegamy na krowach, które zamieniają rośliny w mięso. Musi być jakiś lepszy sposób – mówi Pat Brown cytowany na stronie internetowej Impossible Foods.

To fajnie, że są różne restauracje, w których przygotowywane są dania bez mięsa o smaku niemal takim samym jak w przypadku ich mięsnych odpowiedników. Jest to jakaś alternatywa dla ludzi, którzy… stołują się tylko na mieście, mają w sobie coś z hipstera i potrafią sobie odpuścić spożywanie prawdziwego mięsa. Myślę, że to jeszcze nie jest idealne rozwiązanie, mogące doprowadzić do zmniejszenia skali hodowli zwierząt na ubój.

Mięso bez zwierząt

Innym sposobem, który moim zdaniem jest znacznie lepszy, zajmuje się Memphis Meats. Ludzie ci postanowili opracować metody wytwarzania mięsa bez udziału zwierząt, ale mam tu na myśli faktyczne, prawdziwe mięso, a nie specyficzne łączenie ze sobą składników pochodzących od roślin. Wystarczy pobrać komórki od krowy, kaczki, kurczaka (you name it) i przez określony czas zapewniać im składniki odżywcze, które umożliwią ich namnażanie, aż do momentu powstania tkanki mięśniowej. Owszem, na samym początku udział zwierzęcia jest niezbędny, ale mówimy tu o kompletnie innej skali, nawet nie da się tego porównać do masowej hodowli.

Jakie obawy ma każdy czytający tego typu newsy? Cena. Przecież jacyś ładnie ubrani naukowcy w ładnie wyglądających laboratoriach sprawiają, że koszt takiego mięsa będzie ogromny. Nic bardziej mylnego, aktualnie wytworzenie 1 funta sztucznego mięsa kurczaka, to koszt na poziomie 9000 USD… Może jednak się zagalopowałem, to wciąż za dużo, żeby brać tego typu alternatywę pod uwagę. Ich głównym klientem musiałby być Bill Gates, ale zmiany nawyków żywieniowych u jednego człowieka nie będzie miało wpływu na świat.

To nic. Pozostaje dalszy rozwój tej technologii i oczekiwanie na spadek cen. Gdyby twórcy tego projektu nie byli zdania, że wraz z upływem czasu będzie można obniżyć koszty wytwarzania ich alternatywnego mięsa, to najprawdopodobniej nie zabieraliby się za tego typu przedsięwzięcie. Byłaby to po prostu strata czasu. Za 9 tys. dolarów za funt kurczaka ani nie uratuje się świata, ani nie podbije rynku. Jednak w przyszłości pewnie stanie się to znacznie bardziej przystępne. Kto wie, może kiedyś w taki sposób będziemy wytwarzać mięso dla kolonizatorów innych planet?

Źródło 1, 2, 3, 4

The post Myślę, że mięso z laboratorium uratuje kiedyś naszą planetę appeared first on AntyWeb.

Merlin bierze się za wydawanie książek, gier i audiobooków

$
0
0

Merlin Publishing zadebiutuje w maju i to w doborowym towarzystwie – tagi książki, zwłaszcza te stołeczne, przyciągają mnóstwo gości, ale trzeba mieć co pokazać, by wybić się na tle konkurencji. Tym bardziej jestem ciekaw, co przygotuje nowa spółka. W pierwszej kolejności należy się spodziewać książek, ale na tym nie koniec:

– Skupiamy się na książkach, ponieważ to trzon oferty naszych sklepów, jednak patrzymy na działalność wydawniczą znacznie szerzej i wokół ciekawych książek chcemy przygotowywać inne materiały i wydawnictwa, takie jak: puzzle, e-booki, audiobooki i gry, czy nawet w uzasadnionych przypadkach zabawki – wyjaśnia Michał Gembicki, prezes Merlin Publishing [źródło]

Przywołany przed momentem Michał Gembicki oraz jego partner biznesowy Robert Wesołowski obejmą 49% udziałów w nowym biznesie. Panowie niedawno związali się z reaktywowaną gwiazdą e-commerce: to właściciele CDP.pl, przedsiębiorstwa, które trafiło w ręce Merlina za 3 mln złotych. Pozostałe 51% udziałów będzie należeć do Merlin Group. Za grupą, odbudową starej marki stoi przede wszystkim Łukasz Szczepański, który wcześniej rozwijał m.in. firmę Topmall. Więcej o tych ludziach i ich działaniach przeczytacie w tym wpisie.

Najpierw wyłączność, potem inne kanały

Strategia wydawnictwa jest dość prosta: jego produkty najpierw trafią do sklepów Grupy i tam czeka je promocja. Z czasem mają się pojawiać w innych miejscach, dostęp do nich zyskają kolejne sklepy. Jednak, aby konkurencja Merlina była tym zainteresowana, towar musi być atrakcyjny. I zastanawiam się, czy nowej firmie uda się przebić, z czym wyjdzie do klientów, by przyciągnąć ich uwagę. Prezes mówi o produktach licencjonowanych, o wydaniach kolekcjonerskich, wspomina też, że autorów zamierza szukać w serwisach crowdfundingowych czy w blogosferze. Całkiem ciekawe, chociaż ogarniane już przez innych. Najbardziej intryguje ten pomysł:

Nowe wydawnictwo na rynku w poszukiwaniach produkcji do wydania chce wykorzystać analizę preferencji zakupowych swoich klientów. W tym modelu działają już takie potęgi, jak Neflix, a grupa Merlin może wykorzystywać dane z dwóch źródeł. – W CDP.pl główną grupą klientów są młodzi mężczyźni – gracze. W merlin.pl kluczowe są z kolei kobiety, z myślą o tych dwóch grupach będziemy przygotowywać nasze publikacje.[źródło]

Bazy danych rzeczywiście mogą się tu okazać przydatne, Netfliksowi ta sztuka udaje się całkiem sprawnie i m.in. z tego powodu serwis rośnie. Ale czy polskim przedsiębiorcom uda się wdrożyć podobne rozwiązanie i to w różnych segmentach? Z pewnością warto to obserwować, bo eksperyment może zachęcić do działania innych.

Merlin szykuje się na jednolitą cenę książek?

Nie mogło oczywiście zabraknąć pytania o to, czy ruch Merlin Group ma związek z możliwymi zmianami dotyczącymi ceny książek. O co chodzi? Więcej na temat jednolitej ceny książek pisał Grzegorz, przedstawiał zarówno sam pomysł, jak i stanowisko wydawców. W skrócie wygląda to następująco:

Pomysłodawcą jest Polska Izba Książki, która przedstawić ma projekt ustawy, wedle której wprowadzony zostanie zakaz promocji i obniżania cen książek przez rok od premiery. Minister kultury prof. Piotr Gliński poparł ten pomysł na wczorajszym spotkaniu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ustawa ma uderzyć w duże sieci i e-sklepy, gdzie mogliśmy kupować taniej książki i ma sprawić, by ludzie zaczęli kupować książki w tradycyjnych księgarniach.

Czy Merlin Publishing jest efektem tych zmian? Twórcy przekonują, że nie: wydawnictwo na ewentualnej reformie nie skorzysta, jeśli ktoś może liczyć na profity, to sklep. I jako duża, rozpoznawalna marka, rzeczywiście mógłby zyskać, bo ludzie szybciej zrobią zakupy u sprawdzonego sprzedawcy, niż u kogoś mało znanego, a przez to niepewnego.

Idzie nowe. Czas pokaże, czy także dobre.

The post Merlin bierze się za wydawanie książek, gier i audiobooków appeared first on AntyWeb.

Oto co użytkownicy robią w temacie Nintendo Switch, wow. Nieźle, a to dopiero początek

$
0
0

Może na początku podsumujmy sobie ten (prawie) cały miesiąc z Nintendo Switch na rynku. O tym co znajdziecie w pudełku informowaliśmy was już w dniu premiery. Odpowiadaliśmy też na najczęściej zadawane pytania, a także recenzowaliśmy trzy największe tytuły startowe: The Legend of Zelda: Breath of the Wild, Snipperclips oraz 1-2-Switch. W międzyczasie Nintendo zdążyło wmawiać światu że martwe piksele to nie defekt, a specyfika ekranów LCD, a także odnieść się do jednego z największych problemów urządzenia: problemów z lewym Joy-Conem. Akurat tutaj wybrnęli z kryzysu całkiem ładnie, ale… użytkownicy z całego świata skarżą się na masę innych kłopotów. Pomijając już kwestie software’owe, to największym na ten moment wydaje się być stacja dokująca która rysuje konsolę. Niestety, Nintendo milczy i w tej chwili nie proponuje żadnych solucji w temacie. Ale przecież nie tylko oficjalnymi rozwiązaniami człowiek żyje!

Stacja dokująca z Nintendo 64

Ale skoro oryginalna stacja dokująca średnio nadaje się do użytku, to dlaczego nie zrobić by własnej? Jeden z użytkowników postanowił zrobić użytek ze swojego zepsutego Nintendo 64. Rozebrał urządzenie, wyjął co trzeba, zmodyfikował, dosztukował i… zamienił tę — co by nie mówić — dość ciekawą konstrukcję w docka dla Switcha. Standardowy kolor nie jest moim ulubionym, ale wiem, że gdyby użyć któregoś limitowanego N64 efekt byłby jeszcze fajniejszy. Historia łączy się z nowoczesnością, a przy okazji okazuje się znacznie bardziej użyteczną. Ciekawi jesteście jak to zrobił? Jest o tym cały materiał!

Mini-automat, bo czemu nie?

Premierowe klasyki z NEO-GEO aż się prosiły o takie rozwiązanie. Miniaturowy automat do gier będący repliką oryginalnych maszyn NG to uroczy gadżet, który jest nie mniej, nie więcej, a podstawką do konsoli. Efektowną i niezwykle uroczą. Niestety, twórcy nie sprzedają gotowych konstrukcji, a oferują wyłącznie pliki do druku 3D… choć obecnie i te zniknęły z ich oferty na Etsy. Trzeba jednak przyznać, że wygląda to ciekawie — i zakładam że jest dużo lepiej zaprojektowane, niż marnej jakości stopka w samym Switchu.

A kiedy nie można kupić, trzeba sobie radzić

W polskich sklepach nie ma większego problemu z dostępnością Nintendo Switch. W Niemczech podobno też nie jest najgorzej. Co innego za Wielką Wodą — zarówno Stany Zjednoczone jak i Kanada wyczekują każdej dostawy, na którą najczęściej składa się nie więcej niż 4-5 kopii na punkt. W Japonii podobno też nie jest za ciekawie. No więc trzeba sobie jakoś radzić. Można? Można!

Z oryginalnymi rozwiązaniami też można improwizować

Skoro oficjalna stacja dokująca nie działa jak powinna to… trzeba ją ulepszyć! Na przykład obszywając / nakładając specjalne materiały, które nie dadzą szans porysować się ani ekranowi, ani obudowie.

Powyższe zdjęcie to improwizacja jednego z użytkowników Reddita, ale niektórzy już wywęszyli w tym biznes. Jeżeli zatem nie czujecie się na siłach by zrobić coś takiego samodzielnie, możecie skorzystać z gotowców. Kupicie je na przykład tu, tu, albo tu. Do wyboru, do koloru!

Trzeba sobie radzić

Jak widać — nie jest idealnie. Ale można sobie radzić. Kreatywnie i z uśmiechem podchodzić do sprawy. Czekam na pierwsze stacje dokujące bazujące na konstrukcji SNESa, a także na automaty które będą czymś więcej niż tylko podstawką. To dopiero początek — ale już teraz z ciekawością wyglądam kolejnych nowości!

Źródło

The post Oto co użytkownicy robią w temacie Nintendo Switch, wow. Nieźle, a to dopiero początek appeared first on AntyWeb.

Nie będzie żadnego terraformowania Marsa. Dziękuję, do widzenia

$
0
0
terramars

Problem Marsa

Problem Marsa jest taki, że jego pole magnetyczne jest znikome. Kiedyś tak nie było, jednak coś zmieniło ten stan rzeczy. Sprawia to, że historia czerwonej planety jest całkiem ciekawa, tzn. kiedyś najprawdopodobniej było tam zupełnie inaczej – oceany wody, atmosfera z prawdziwego zdarzenia (a nie jakieś szczątkowe jej ilości) oraz kto wie, może nawet jakaś forma życia.

Brak magnetosfery „zabił” Marsa, a zapewnienie jej zbawiennych właściwości chociażby w sztuczny sposób może go ponownie „ożywić”, a przynajmniej tak myślano… Już nie przedłużając: przywrócenie ochrony przed wiatrem słonecznym spowodowałoby delikatnie postępującą odbudowę atmosfery. To z kolei w końcu podniosłoby temperaturę na planecie o 4 stopnie Celsjusza i jest to wystarczające do tego, aby uwolnić dwutlenek węgla uwięziony na zamarzniętych biegunach planety. Efekt cieplarniany nakręci dalsze przemiany i „BOOM!”, mamy odmienionego Marsa, na którego powierzchni znów pojawiają się oceany, a do tego jest jakaś sensowna atmosfera. Wszystko zostało pięknie zaprezentowane na poniższym filmiku produkcji Seeker.

Terraformowanie Marsa

Teraz, kiedy mam już pewność, że w twojej głowie zrodziły się wizje pięknej planety, siostry Ziemi itd. mogę przejść do zniszczenia tych marzeń. Najnowsze wyniki pomiarów uzyskanych dzięki sondzie kosmicznej MAVEN (Mars Atmosphere and Volatile EvolutioN) wskazują na to, że terraformowanie Marsa przez jeden z najpopularniejszych pomysłów (efekt cieplarniany, niekoniecznie uzyskany przez sztuczne pole magnetyczne) nie będzie możliwe. Ha, ha, ha!

Bruce Jakowski z NASA tłumaczy:

Jeżeli dwutlenek węgla został utracony w przestrzeni kosmicznej, to nie ma go już na planecie i nie możemy sprawić, żeby przeszedł do atmosfery. Próbuję powiedzieć, że wykorzystywanie składników znajdujących się na Marsie, nie stanowi już potencjalnej możliwości jego terraformowania.

Skąd taka wypowiedź? Ano stąd, że Mars prawdopodobnie utracił 90% posiadanego CO2 w ciągu ostatnich kilkuset milionów lat. Sonda MAVEN jest od tego, żeby ustalić co się stało z marsjańskim dwutlenkiem węgla. Mógł w całości ulecieć do kosmosu, mógł też w sporej mierze zostać uwięziony w czapach lodowych na biegunach planety, albo w skałach pod postacią minerałów węglanowych.

Ludzie przeznaczyli całe dekady na poszukiwanie minerałów węglanowych, które mogłyby magazynować CO2 i nie udało się ich odnaleźć – mówi Bruce Jakowski.

Pomiary dwóch izotopów argonu

Udało się natomiast dokonać wystarczających pomiarów dwóch izotopów argonu: argon-36 ora argon-38, które mogą znikać z planety tylko jeśli zostaną wytrącone do kosmosu za pośrednictwem uderzających w nie jonów. Cięższe izotopy trudniej wytrącić do kosmosu, więc Mars posiada w atmosferze więcej argonu-38 niż agonu-36. Mierząc zależność między ilością tych dwóch izotopów pozwala określić ile argonu zostało utracone. Zespół wyliczył, że około 66% argonu-36 jaki znajdował się w atmosferze planety uleciało do przestrzeni kosmicznej. To z kolei pozwoliło na obliczenia, których konkluzją jest informacja iż od 10% do 20% dwutlenku węgla opuściło Marsa. Jednak to tylko jedna z możliwości, bo jest jeszcze druga: inne procesy mogłyby sprawić, że usuwana będzie większość dwutlenku węgla, a argon zostanie w sporej mierze oszczędzony. Wtedy wyszłoby na to, że Mars utracił od 80% do 90% dwutlenku węgla ze swojej atmosfery.

Ciężko nastawiać się na terraformowanie planety, gdy wszystko zaczyna mniej lub bardziej wskazywać na to, że wytworzenie efektu cieplarnianego nie będzie możliwe, bo nie będzie niezbędnych do tego gazów cieplarnianych.

Źródło 1, 2, 3, 4

The post Nie będzie żadnego terraformowania Marsa. Dziękuję, do widzenia appeared first on AntyWeb.


Plush – z nową ofertą na abonament! Dodatkowe GB za staż i oferta dla dwojga, jak w nju mobile

$
0
0

Wzorem innych submarek, takich jak Nju mobile, Plus zdecydował się na dodanie do oferty na kartę Plush, oferty na abonament – Plush ABO.

Plush na abonament

Na początek trochę o historii Plusha, na rynku są już 2,5 roku, w tym czasie zdobyli 1,5 mln klientów.

Okazuje się, że Plush jest bardziej popularny niż Plus na kartę, użytkownicy Plusha wysyłają trzy razy więcej SMS-ów i dwa razy więcem MMS-ów niż w toższamej ofercie Plusa oraz wykorzystują 2 razy więcej 2 GB.

Przechodząc już do nowej oferty Plush ABO, oferta dostępna będzie na czas nieokreślony lub określony, będzie też opcja obniżania czy podwyższania pakietów, podobnie jak w Virgin Mobile.

Dostępne będą trzy pakiety. Pierwszy za 10 zł, a w nim nielimitowane wiadomości i 1 GB transferu danych. Drugi pakiet, dwa razy droższy z nielimitowanymi rozmowami i 3 GB transferu danych, ostatni zaś za 25 zł to nielimitowane rozmowy i wiadomości oraz 10 GB transferu danych.

Wszystkie pakiety mają darmowy transfer do Facebooka, najdroższy ma dodatkowo Messengera, Instagram i Whatsapp.

Dodatkowe GB za staż w Plush

Podobnie jak w Nju mobile, nowy Plush ABO będzie nagradzał za staż. Po 3 miesiącach liczba GB rośnie o 2 GB, po pół roku, 4 razy więcej, po roku 6 GB, a po dwóch latach 10 GB, ale tylko w najdroższym pakiecie.

Plush ABO na czas określony

W przypadku, gdy ktoś zdecyduje się podpisać umowę na czas określony, abonament za 25 zł zawierał będzie 5 GB więcej, a gdy ktoś przenosi numer będzie mógł korzystać z tej opcji przez 3 miesiace za darmo.

Plush ABO dla dwojga

Oferta dla dwojga dostępna jest również tylko przy najdroższym pakiecie. Przy wyborze dowolnej opcji na czas określony lub nieokreślony, oba numery będą mogły z niego korzystać za 20 zł każdy.

Podsumowując oferta wydaje się ciekawa, zwłaszcza dla młodzieży, wśród której marka ta jest najbardziej popularna. Mocno przypomina ofertę nju mobile, ale dobre rozwiązania, jak najbardziej można kopiować z korzyścią dla nas wszystkich.

The post Plush – z nową ofertą na abonament! Dodatkowe GB za staż i oferta dla dwojga, jak w nju mobile appeared first on AntyWeb.

SpaceX dokonał dzisiaj rzeczy wielkiej. Elon Musk ma rację: to niesamowity dzień

$
0
0

Elon Musk nie krył radości, gdy ostatnia misja (zrealizowana w nocy czasu polskiego) zakończyła się sukcesem. Dziękował ekipie, mówił o długiej drodze do tego momentu i trudnościach, jakie napotkano. Wystarczy przypomnieć, że we wrześniu jedna z rakiet eksplodowała, zniszczeniu uległ m.in. satelita, który miał trafić na orbitę. Ale to przeszłość. Teraźniejszość wygląda następująco: SpaceX dokonało tego, czego inni nie byli w stanie zrobić.

Rakieta Falcon 9 wystartowała z centrum kosmicznego na Przylądku Canaveral, wyniosła na orbitę satelitę luksemburskiej firmy i powróciła bezpiecznie na Ziemię, lądowanie odbyło się na barce. Do tej pory zaliczono dziewięć lądowań: 6 na barce oraz 3 na lądzie. Wcześniej nie użyto jednak dwa razy tej samej rakiety. Do dzisiejszej nocy. Rakieta odbyła pierwszą misję w kwietniu ubiegłego roku, potem przeszła testy i badania, ale nie była odmalowywana, co nie jest dziełem przypadku – firma chciała pokazać, że to używany sprzęt. W tym przypadku stanowi to atut.

Jeżeli ktoś zastanawia się, co zmienia się wraz z tym osiągnięciem, odpowiem krótko: cena. Koszty misji poważnie spadną, chodzi o dziesiątki milionów dolarów przy realizacji jednej tylko misji. To będzie miało kolosalne znaczenie nie tylko dla firm, które wybierają się na orbitę, działających np. w biznesie telekomunikacyjnym. Elon Musk i jego SpaceX przełamali po prostu ważną barierę. Ale nie zamierzają odpuszczać – miliarder mówi już o kolejnym celu: chce, by rakiety były zdolne do kolejnego lotu w ciągu 24 godzin po wykonaniu misji. To przybliża już przemysł kosmiczny do standardów z sektora lotniczego…

The post SpaceX dokonał dzisiaj rzeczy wielkiej. Elon Musk ma rację: to niesamowity dzień appeared first on AntyWeb.

Co tam Continuum i DeX. Motorola Atrix była jedną z pierwszych

$
0
0

Motorola Atrix swoją premierę miała… w 2011 roku. To jeszcze swego rodzaju „okres dziczy” w technologiach, gdzie jeszcze całkiem nieźle szło HTC, Samsung dopiero wyrastał na lidera, a wiele do powiedzenia mógł mieć wtedy mobilny Windows. Jak dobrze wiecie – HTC dzisiaj mało się liczy w technologiach mobilnych, Windows 10 Mobile to projekt „stracony”, a Samsung jest niekwestionowanym liderem.

Urządzenie wyposażone było w dwurdzeniowy procesor Nvidia Tegra 2 pracujący wespół z 1 GB pamięci RAM. Istniała wersja 4G tego sprzętu. Użytkownik konsumował treści na malutkim jak na dzisiejsze standardy, 4 – calowym ekranie, miał do dyspozycji 16 GB pamięci wewnętrznej, a dodatkowo – Atrix swoją przygodę na rynku zaczynała z Androidem Froyo.

atrix, motorola atrix

Niemniej, najważniejsze w tym telefonie jest jego akcesorium. To lapdock

Lapdock pozwalał na podłączenie do niego Motoroli Atrix w taki sposób, by użytkownik mógł w oparciu o te same dane i aplikacje korzystać z telefonu jak z komputera osobistego. W 2011 ta wizja zainteresowała sporo osób, ale ostatecznie nikt nie znalazł dla mniej szerszego zastosowania. Ponadto, w Atrix był problem dotyczący obsługi aplikacji – brakowało m. in. natywnego programu otwierającego pliki PDF. Również szybkość działania nie była całkiem zadowalająca – szczególnie w stosunku do obecnych ówcześnie tabletów, czy komputerów. Recenzenci wskazywali wtedy na fakt, iż Motorola za Lapdock życzy sobie około 500 dolarów. Za 500 dolarów wtedy można było mieć iPada, który nadawał się do pracy bardziej, niż dołączone do Atrix akcesorium.

Podłączenie Atrix do Lapdocka skutkowało tym, że nie mieliśmy dostępu do naszego urządzenia. To schowane było tuż za ekranem akcesorium. Ponownie mamy do czynienia z problemem, który wynikł u Samsunga, ale u Microsoftu nie było z tym problemu. Wszelkie podstawki wymagające osadzenia w nich telefonu likwidują możliwość korzystania ze smartfona w trakcie pracy z trybem desktopowym. Samsung broni się przed tym poprzez odbieranie rozmów w interfejsie DeX-a, ale dla niektórych może to być za mało.

Motorola Atrix natomiast zwracała uwagę na pewien problem. I to nie podczas premiery, ale już po tym, jak okazało się, że większego sukcesu nie osiągnie. Jestem przekonany, że dla takich rozwiązań było jeszcze stanowczo zbyt wcześnie, by oczekiwać od nich, że na rynku się odpowiednio przyjmą. Microsoft nie odrobił lekcji z tego przypadku, a Samsung… miał już wszystkie argumenty za tym, by się udało.

The post Co tam Continuum i DeX. Motorola Atrix była jedną z pierwszych appeared first on AntyWeb.

Najlepsze aplikacje miesiąca na Androida

$
0
0

Tekst pierwotnie pojawił się na AntyApps.pl, gdzie testujemy najlepsze aplikacje mobilne na Androida, iOS i Windows.

Fender Tune

Jeśli chodzi o zaawansowanie mobilnego stroika od Fendera, w App Store i Google Play na pewno znajdziecie znacznie bardziej rozbudowane aplikacje tego typu. Ze względu na wiele cennych porad, tę polecałbym początkującym gitarzystom i fanom marki Fender.

Przejdź do wpisu

Laughly

Program nie tylko wygląda dobrze, ale i proponuje całkiem pokaźną bibliotekę występów komików nie tylko ze Stanów Zjednoczonych, ale i z innych części świata. Interfejs Laughly jest bardzo intuicyjny, łatwo dotrzeć do szukanych nagrań. Dzięki temu od teraz stanie w korku nie będzie już takie nudne, a i doskonale można aplikację potraktować jako sposób na osłuchanie się z językiem angielskim (z pewnością istotny dla niektórych jest fakt, że brakuje lektora).

Przejdź do wpisu

Music Mate

Aplikacje służące do rozpoznawania muzyki, która leci w naszym otoczeniu, w ciągu ostatnich lat zyskały na popularności. Wśród nich wyróżniają się szczególnie dwa tytuły: Shazam i Soundhound. Konkurencja jednak nie śpi i wciąż próbuje wymyślić coś nowego. Trudno byłoby zaistnieć z aplikacją o podobnej funkcjonalności, mając takich konkurentów. Trzeba więc kombinować i szukać nowych rozwiązań. Dziś, chciałbym przedstawić wam aplikację Music Mate. Jej zadaniem jest znajdowanie na YouTube teledysków do utworów, które odtwarzamy na pokładzie naszego smartfona. Jeśli słuchając muzyki potrzebujecie dodatkowych bodźców wizualnych, ten tytuł stworzono z myślą o was!

Przejdź do wpisu

NoStranger

NoStranger to ciekawa aplikacja, która pozwala zajrzeć w głąb siebie. Z kolejnymi odpowiedziami okazuje się, że nasz rozmówca pragnie, abyśmy sami spróbowali zastanowić się nad tematem kontaktów międzyludzkich, może nawet podjęli pewne kroki, by je ulepszyć. Interfejs programu jest bardzo prosty, przypomina klasyczny komunikator z nieco bardziej dramatyczną oprawą dźwiękową. To test psychologiczny pod przykrywką miłej zabawy, który sprawdzi się nie tylko wśród tych samotnych użytkowników aplikacji.

Przejdź do wpisu

Stylight

Czasami brakuje nam czasu, aby być na bieżąco. trudno nadążyć za wszystkim: pracą, życiem rodzinnym, garstką zainteresowań, dobrymi lekturami, serialami, grami i jeszcze do tego trendami. Dlatego jednym z dobrodziejstw tego pędzącego na złamanie karku świata są podpowiedzi — dużo podpowiedzi. Dzisiejsza aplikacja to również poradnik — poradnik stylu. Niewielka, acz fajnie opracowana i z pewnością przyda się wszystkim zabieganym, którzy chcieliby nadążyć za trendami. Fajnie wykonana, po brzegi wypełniona inspiracjami, aplikacja. I jedna z niewielu, która poza stylowymi podpowiedziami dla kobiet, ma również cały pakiet produktów męskich — za co ogromne brawa.

Przejdź do wpisu

The Weather

Czym The Weather różni się od innych aplikacji tego typu? Pomijając już kwestię dokładnych danych czy bardzo estetycznego wyglądu, w tym programie natknąć się można także na ostrzeżenia pogodowe dla niektórych krajów czy nawet mapki meteorologiczne z uwzględnieniem zmian w czasie. To naprawdę dużo jak na kompletnie darmową aplikację, której jedynym źródłem zarobków są reklamy, wyświetlane na dole ekranu.

Przejdź do wpisu

Quertes

Na fali telewizyjnych programów kulinarnych i całkiem szybko rosnącej liczby restauracji wszelakich okazało się, że mamy w Polsce całkiem sporo kuchennych talentów. Jak widać, nie trzeba ukończyć prestiżowych szkół gastronomicznych, żeby umieć gotować. Naprzeciw wszystkim tym, którzy nie chcą bawić się w otwieranie bistro lub po prostu jeszcze ich na to nie stać, wychodzą twórcy aplikacji Quertes. To doskonałe rozwiązanie dla tych, którzy lubią dzielić się jedzeniem lub testować naprawdę domową kuchnię.

Przejdź do wpisu

fitMan i fitWoman

Jeśli dawno nie odwiedzaliście siłowni albo potrzebujecie dokładnie rozpisanych planów treningowych, fitMan to aplikacja, która pomoże wrócić do formy. Jest coś jeszcze, tytuł ten występuje w App Store i Google Play również w wariancie fitWoman. Co więcej, obie aplikacje dostępne są za darmo!

Przejdź do wpisu

Left vs Right: Brain Training

Left vs Right to bardzo dobrze i racjonalnie przygotowana gra, która ma za zadanie utrzymać nasz mózg w świetnej kondycji. Poziom gier jest odpowiednio dopasowany do naszych możliwości, bardzo dobrym posunięciem jest również ankieta na początku aplikacji. Po raz kolejny twórcy udowadniają, że nauka przez zabawę to najlepsza forma edukacji.

Przejdź do wpisu

Odrabiamy.pl

Odrabiamy.pl to aplikacja ściśle powiązana z witryną o tej samej nazwie. Tu i tu możemy znaleźć szeroką bazę podręczników obejmujących zakres materiału od czwartej klasy szkoły podstawowej aż do roczników maturalnych.

Przejdź do wpisu

Remente

Remente tak naprawdę dzieli się na dwie części. Pierwsza z nich polega na podjęciu samodzielnej próby poprawy naszego życia, a zatem na wyznaczaniu sobie celów i codziennym wykonywaniu małych czynności, które w końcu zaowocują lepszym samopoczuciem swoim i innych. Druga część to płatne kursy dedykowane tym, którzy nie widzą sensu w małych czynnościach i chcą od razu podejmować wielkie działania i widzieć spektakularne efekty.

Przejdź do wpisu

Snap Me Up: Selfie Alarm Clock

Snap Me Up nie jest bardzo skomplikowaną aplikacją, jednak podoba mi się jej założenie. Twórca z pewnością próbuje z humorem przemycić kwestię samoakceptacji, bo przecież nie każdy lubi siebie takim, jakiego go natura stworzyła. Ten budzik pozwala nabrać do siebie dystansu i choć nie publikuje automatycznie naszych selfie na portalach społecznościowych, to krok po kroku próbuje przekonać, że brak makijażu i senna opuchlizna nie są aż takie złe.

Przejdź do wpisu

The post Najlepsze aplikacje miesiąca na Androida appeared first on AntyWeb.

Zamieniłbym Galaxy S7 na nowego S8. Te innowacje mnie przekonują

$
0
0

Samsunga Galaxy S8 Plus będę testował przez najbliższe dwa tygodnie, później wracam do S7 Edge– i jestem bardzo ciekawy jak ten powrót będzie wyglądał. S8 nie stawia na głowie rynku smartfonów, jest jednak zdecydowanie większą nowością dla serii Galaxy S niż miało to miejsce przy premierze S7. No właśnie – tylko czy te nowości, chociażby w postaci ekranu o dziwnych proporcjach, faktycznie zmienią mój sposób korzystania ze smartfona? Zobaczymy.

Na chwilę obecną mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że w mojej opinii Samsung Galaxy S8 to najładniejszy smartfon dostępny na rynku. Największe wrażenie robi oczywiście trochę „dziwnie” długi, zakrzywiony ekran – który nadaje świetnego wyglądu całej bryle urządzenia. Chcieliśmy jak najmniejszych i najwęższych ramek. Proszę bardzo, tych bocznych praktycznie nie ma, górna i dolna są naprawdę cienkie. Pewną konsekwencją jest bez wątpienia przeniesienie czytnika linii papilarnych na tylną ścianę telefonu. I powtórzę to samo, co praktycznie cała branża – czytnik bardzo na minus, przy większym Plusie ciężko się z niego korzysta, palec zwyczajnie nie sięga i trzeba inaczej chwycić telefon. Nowe sposoby odblokowania ekranu? Fajny bajer znany z filmów science-fiction, kilka tygodni testów będzie jednak w stanie pokazać, czy to faktycznie zdaje egzamin, szczególnie w gorszym oświetleniu – bo na pierwszy rzut oka, w sprzyjających warunkach działa to naprawdę nieźle.

Aparat jest lepszy, ale to kwestia oprogramowania. Czy tego potrzebuję? Tak, zdjęcia robione w nocy S8 są lepsze niż te robione S7 Edge. Tyle tylko, że skoro to oprogramowanie, można je ulepszyć również w poprzednim modelu. Teoretycznie, bo przecież nikt tego nie zrobi. Świetnie sprawdza się nowa przednia kamera, ale nigdy nie rozumiałem tego gonienia za coraz lepszymi selfie. Z drugiej strony skoro mam lepszą kamerę z przodu, w niektórych sytuacjach mogę odłożyć większa aparat i nagrać wideo właśnie telefonem. A można zrobić to i wygodnie, i dobrze, o czym przekonywałem Was przy okazji materiału wideo nakręconego S7 Edge w Finlandii.

Na prezentacji świetnie zapowiadał się Bixby i w sumie pozostaje trzymać kciuki, by któregoś dnia stał się w pełni funkcjonalny w naszym kraju. Są na to jakieś szanse? Na dwoje babka wróżyła.

Nie ominie nas natomiast DeX

Możliwość podłączenia smartfona do zewnętrznego ekranu nie jest niczym nowym i przypomniał o tym niedawno Kuba. Tyle tylko, z iPadami było tak samo – przepraszam, z tabletami. Wygrywa ten, kto sprzęt czy rozwiązanie wypromuje, a nie wymyśli. Niby wszyscy zapomnieliśmy już o tabletach – jednak zwróćcie uwagę, jak jesteście proszeni na o wyciągnięcie komputerów i elektroniki na lotniskach. „Czy ma pan w plecaku jakieś laptopy i ipady?”. Może więc właśnie to, co nie udało się Microsoftowi, może udać się Samsungowi. Tylko czy ludzie kupią S8 właśnie ze względu na DeX-a? Dla mnie to jeden z najfajniejszych bajerów w nowym Samsungu, nie mogę doczekać się testów i używałbym DeX-a chociażby w biurze, gdzie nie zawsze potrzebuję zabierać ze sobą laptopa.

Czego oczekujemy?

Czasem mam wrażenie, że po producentach nowych smartfonów oczekujemy rzeczy nierealnych. Chcemy zobaczyć wielkie zmiany, a tak naprawdę nie jesteśmy w stanie konkretnie określić o co nam chodzi. Wiecie, oczekujemy jakiejś rewolucji, a nie coraz lepszych smartfonów. Tak naprawdę rynek wygra producent, który zaproponuje nowe ogniwo baterii – takie, które pozwoli używać telefonu przez tydzień. Wszystko inne będzie tylko ciekawostką, nowością, która nie zmienia branży, a jedynie pokazuje ewolucję marki lub ewolucję konkretnej serii urządzeń.

Trzeba jednak pamiętać, że nawet drobna ewolucja może zostać sprzedana jako kamień milowy w rozwoju branży. Sprzedana laikom, którzy nie przywiązują tak dużej wagi do nowości. Wystarczy dobra kampania promocyjna i znane nazwisko. Ludzie wierzą to, co mówią do nich reklamy. Z drugiej strony ludzie chcą po prostu fajnego telefonu w fajnej cenie i wcale nie oczekują po smartfonie tego, że całkowicie zmieni ich sposób korzystania z tego typu urządzeń.

Czy przesiadłbym się na S8?

Tak, po dwóch pierwszych dniach przesiadłbym się na Samsunga Galaxy S8 z Samsunga Galaxy S7 Edge. Co ciekawe, raczej właśnie na mniejszy model, wydaje się lepiej leżeć w dłoni, a czytnik odcisków palca sprawuje się lepiej. Jednocześnie ciężko póki co przyzwyczaić mi się do dłuższego ekranu, szczególnie że większość aplikacji nie została jeszcze odpowiednio przeskalowana i widziałem za dużo czarnych pasów na górze i na dole ekranu. Pamiętajcie jednak, że jestem osobą, która chce mieć coś nowego dla samego posiadania czegoś nowego, różnice które zauważyłem względem poprzednika nie są niestety aż tak znaczące jak można byłoby się tego spodziewać. Zobaczymy czy dadzą o sobie znać przez najbliższe dni. Ciężko było wrócić z ultraszybkiego Piksela, jednocześnie na Samsungu czułem się „bardziej w domu”, szczególnie jeśli chodzi o aparaty.

The post Zamieniłbym Galaxy S7 na nowego S8. Te innowacje mnie przekonują appeared first on AntyWeb.

Człowiek, który chciał zostać Iron Manem… po prostu nim został

$
0
0
iron-man

No to jesteśmy w tym słynnym XXI wieku i jak się mają sprawy z latającymi zbrojami, kombinezonami i innymi choć trochę Iron Manowymi wynalazkami? Wygląda na to, że nie udało nam się odwzorować wszystkich funkcjonalności i wyglądu tej niesamowitej zbroi, ale jesteśmy na dobrej drodze.

Richard Browning i jego kombinezon Iron Mana

Brytyjski przedsiębiorca Richard Browning przeznaczył jedyne 40 tys. funtów na spełnienie swoich marzeń o byciu… sami wiecie kim. Pomogły mu w tym miniaturowe turbiny gazowe na naftę oraz lekki i mocny szkielet zewnętrzny, do którego mocowane są silniki. Nie jest to jeszcze zbroja Irona Mana z prawdziwego zdarzenia, jednak trzeba przyznać, że prace postępują w zauważalny sposób i wygląda to coraz lepiej.

Jak mówi twórca kombinezonu o oficjalnej nazwie: Daedalus (po naszemu Dedal):

Pewnego dnia będziemy mogli wyjść na ogródek za domem, wzbić się w powietrze, trochę polatać, a potem obniżyć lot i wylądować.

Akurat wynalazek Richarda Browninga nie wygląda jakby był na tyle bezpieczny, aby każdy człowiek mógł się nim pobawić za ogródkiem, ale może z czasem uda mu się zrobić wyjątkowo łatwą w użytkowaniu, bezpieczną wersję? Bezpieczny kombinezon z silnikami odrzutowymi, brzmi w porządku? Nie? Może dlatego wynalazca postanowił zaprojektować miniaturowe wersje dla swoich dzieci, jednak mają one być pozbawione takich turbin, a zamiast tego mieć na przykład wirniki jak w przypadku dzisiejszych dronów.

Bardziej „człowiek samolot” niż Iron Man

Pod względem brawury bliżej Iron Mana wydaje się być Yves Rossy, często określany również jako „Jetman”. Człowiek ten wykorzystuje do latania specjalnie zaprojektowane skrzydło z włókien węglowych, które jest wyposażone w 4 silniczki odrzutowe JetCat P400. Trzeba przyznać, że efekty jego „zabawy” wyglądają imponująco, a w dodatku mogą inspirować. Mimo tego, iż Yves Rossy od wielu lat wzbijał się w przestworza za pośrednictwem odrzutowców oraz samolotów pasażerskich, ciągle czuł niedosyt. Dlaczego? Ponieważ nie dawało mu to poczucia wolności o jakim marzył. Co to za przyjemność latać, jeżeli wokół ciebie jest pełno tego czegoś, co nazywamy samolotem? Czy nie lepiej byłoby poczuć prawdziwą wolność, tam u góry?

FlyBoard Air

Żeby latać np. w Stanach Zjednoczonych, Yves Rossy musiał dosłownie zarejestrować się jako statek powietrzny, co pozwoliło mu legalnie latać. Niestety na problemy z prawem natknął się ostatnio twórca jeszcze innej technologii zbliżonej do Iron Mana, Franky Zapata, który jest twórcą… czegoś co może się bardziej skojarzyć z odrzutową deską latającą Zielonego Goblina ze Spider-Mana (skoro już jesteśmy przy komiksowych porównaniach).

Zapata dostał ostrzeżenie od francuskiej żandarmerii powietrznej, która zabroniła mu latać swoją deską na terenie Francji, pod groźbą wszczęcia dochodzenia karnego. W związku z tym francuski wynalazca stwierdził, że opuści kraj, aby móc kontynuować swoją pracę. Smutne zakończenie wpisu, jednak chciałbym aby było to przestrogą dla wszystkich potencjalnych wynalazców czytających ten tekst: nie upodabniajcie swoich wynalazków do sprzętu, którym posługuje się Zielony Goblin ze Spider-Mana.

Źródło 1, 2, 3

The post Człowiek, który chciał zostać Iron Manem… po prostu nim został appeared first on AntyWeb.

Te siedem seriali w TVP sprawi, że będę płacił abonament z przyjemnością

$
0
0

Telewizja Polska wie, jak powalczyć o widza w 2017 roku – najlepiej odwołać się do klasyki. Na Twitterze stacja poinformowała, że od poniedziałku do piątku będzie zabierać chętnych na Dziki Zachód. Przewiduję, że przed telewizorami o 10.35 każdego dnia zasiadać będą tłumy, by obejrzeć perypetie Doktor Quinn. Liczę przy tym na to, że po tym zostaną wyemitowane archiwalne odcinki Śmiechu warte. Niech młodzież dowie się, jak kiedyś wyglądał YouTube. Niech pozna kunszt i maestrię klasyka polskiego dowcipu…

Doniesienia o wielkim powrocie pojawiają się mniej więcej w tym samym czasie, co wiadomości o projekcie nowej ustawy abonamentowej: prace są ponoć na finiszu, za dwa tygodnie trafić ma ona pod obrady rządu. Potem szybkie procedowanie i za kilka miesięcy zaczną obowiązywać nowe przepisy. Aż chciałoby się napisać „w końcu”. Tyle czasu się z tym męczyli, musieli porzucić (odwlec?) plany wprowadzenia opłaty audiowizualnej, ale chyba czeka nas szczęśliwy finał: ściągalność abonamentu wzrośnie. Na szczęście przewidziana jest abolicja.

Wedle nowych przepisów, dostawcy płatnej telewizji będą dostarczać Poczcie Polskiej informacje na temat swoich klientów. Mechanizm jest tu dość prosty: jeżeli ktoś płaci za telewizję, ma telewizor. A jeżeli ma telewizor, powinien płacić abonament. GIODO ten pomysł nie do końca się podoba, ale to raczej nie zatrzyma zmian. Efekt będzie jednak taki, że do kasy TVP wpłyną dodatkowe setki milionów złotych. A dzięki temu powstawać będą nowe, świetne programy. Tyle teoria. W praktyce może być przecież tak, że Telewizja Polska wyciągnie z szafy klasyki – po Doktor Quinn pojawi się jeszcze kilka hitów sprzed dekad.

Na to liczę. Bo gdzie oglądać te perły telewizji? Chociaż nie mam telewizora (jeszcze – po głowie chodzi zakup), chociaż nie jestem odbiorcą płatnej tv, to chyba zacznę płacić abonament, gdy TVP dorzuci jeszcze kilka seriali sprzed lat. Oto moja krótka lista propozycji tytułów, które mogą przyciągnąć ludzi przed telewizory i zapewnią publicznemu nadawcy sukces w starciu nie tylko z Polsatem czy TVN, ale tez z HBO i Netfliksem.

Bonanza

Uzasadnienie jest tu dość proste: nie widziałem tego serialu. A to przecież klasyka. I zdecydowanie jest czym zapełniać ramówkę: jeden odcinek trwa blisko godzinę, odcinków jest grubo ponad czterysta. Z tego, co czytałem, wynika, że krzewione są w nim wartości, które powinna promować Telewizja Polska. Mama nadzieję, że to także doskonała lekcja historii Dzikiego Zachodu i poradnik życia ranczera.

Xena: Wojownicza księżniczka

Emitowała to konkurencja, ale warto powalczyć o ten tytuł. I w tym przypadku za serialem przemawiają wartości moralne: główna bohaterka była nicponiem, lecz ostatecznie postanowiła zmagać się ze złem, stanęła po stronie uciśnionych, walczyła z potworami i zbirami. Dobra postać na trudne czasy. To może być zachęta do uprawiania sportu i nabierania tężyzny fizycznej, lecz także lekcja z zakresu mitologii oraz kultury starożytnej. Bomba.

Alf

Wyjaśnienie wydaje się zbędne: kto nie chciałby ponownie obejrzeć Alfa? Jest zabawnie, jest rodzinnie, mamy szczyptę adrenaliny, bo nie wiadomo, kiedy przybysz z planety Melmac zostanie wykryty i pojmany. Trzeba przy tym wyraźnie zaznaczyć, że mamy do czynienia z postacią pozaziemską: w chwili, gdy Elon Musk dokonuje kolejnych przełomów w biznesie kosmicznym, gdy planowana jest wyprawa na Marsa, a NASA informuje o planetach, na których może istnieć życie, taki serial jest na wagę złota – każde dziecko będzie chciało zostać astronautą, by odwiedzić planetę Alfa.

Kojak

Klasyka serialu kryminalnego. Co tam Luther czy Sherlock w nowej odsłonie. Stróżem prawa, przez duże STRÓ był porucznik Theo Kojak. Nie dość, że klasycznie, w jednym odcinku rozwiązywał sprawę i łapał zbira, to jeszcze przez serial przewinęła się plejada gwiazd. Mam nadzieję, że przed telewizorami zasiądą zarówno polscy twórcy kina i telewizji, jak i służby mundurowe. Jeżeli tym pierwszym mimo wszystko nie uda się stworzyć przyzwoitego serialu, to może przynajmniej drudzy zdobędą dodatkowe umiejętności. Może będą dzięki temu szybciej łapać „najmłodszych milionerów”.

Doogie Howser, lekarz medycyny

Po pierwsze, seriale medyczne się nie nudzą. Każdy oglądał pewnie przynajmniej kilka, jeśli nie pełnymi seriami, to przynajmniej część odcinków. Dzięki temu wszyscy wiedzą, jak zdiagnozować toczeń i wykonać punkcję lędźwiową. Po drugie, mamy tu bardzo młodego lekarza. Niech będzie wzorem dla młodzieży – nie musisz zostawać jutuberem, by zyskać sławę i uznanie. Wystarczy, że zostaniesz lekarzem.

MacGyver

Gospodarka ma być nowoczesna i nastawiona na wytwarzanie oraz eksport technologii przyszłości – politycy powtarzają to niczym mantrę. Aby tak się stało, potrzebni są kolejni absolwenci politechnik. Pewnie nic nie zachęci ludzi do studiowania kierunków ścisłych/technicznych tak, jak MacGyver. Przecież nie wystarczy mieć pod ręką paczkę zapałek, korkociąg i skarpetę – trzeba jeszcze wiedzieć, jak to połączyć, by powstał helikopter. Na uczelniach technicznych pewnie tłumaczą takie rzeczy. TVP powinna tym serialem zapewnić maturzystów, którzy będą już znali podstawy.

Drużyna „A”

Mógłbym podać wiele powodów, ale wystarczy tylko jeden: Mr. T

O, tak skonstruowana ramówka powinna zapewnić TVP sukces. Starsi przyjdą z sentymentu, młodsi z ciekawości. Znowu przed telewizorami będą zasiadać miliony Polaków, by obejrzeć odcinek ulubionego serialu. Jak za czasów świetności doktor Quinn. Wygrają wszyscy. Najbardziej TVP. Mam nadzieję, że pieniądze z abonamentu, te dodatkowe, wydarte nieuczciwym Polakom, pomogą zrealizować ów plan…

PS Pominąłem polskie klasyki, bo wiem, że one i tak będą przypominane.

The post Te siedem seriali w TVP sprawi, że będę płacił abonament z przyjemnością appeared first on AntyWeb.


Netflix płaci za tłumaczenie filmów, również na język polski

$
0
0

Testy dla przyszłych tłumaczy

Oczywiście na początek potencjalni tłumacze muszą zostać sprawdzeni i przejść 90-minutowy test sprawdzający znajomość języka. Zanim jednak uzyska się dostęp do testów, trzeba złożyć aplikację i wypełnić formularz, pozwalający poznać ogólne umiejętności i doświadczenie kandydata.

Po wypełnieniu aplikacji i kwestionariusza, kandydaci otrzymają swój unikalny numer, potrzebny do zalogowania się do właściwych testów. Test podzielony będzie na pięć części. Pierwsza dziesięciominutowa, sprawdzająca zrozumienie angielskich zwrotów – to zestaw 15 pytań wielokrotnego wyboru, w których kandydaci będą musieli wybrać prawidłowe słowa potrzebne do wypełnienia zdania, wybranie poprawnego znaczenia słowa czy frazy lub wybranie zdania o poprawnej strukturze gramatycznej.

Druga część, również 10-minutowa będzie podobna do pierwszej, z tą różnicą, że odpowiedzi wybieramy z gotowej już listy opcji. Trzecia, będzie trwała 15 minut, a składa się z 10 różnych pytań w oparciu o kilka krótkich klipów wideo. W czwartej, również 15-minutowej nie będzie trzeba tłumaczyć, ale wykazać się techniczną wiedzą na temat napisów. W ostatniej części, już 40 minutowej, będzie trzeba przetłumaczyć dwa krótkie klipy. Dialog z języka angielskiego na wybrany język docelowy. Kandydat do dyspozycji będzie miał tu oryginalne angielskie napisy.

Po udanym zakończeniu testów, będą sprawdzane przez około 10 dni roboczych, pozostaje czekać na wyniki.

Ile można zarobić na tłumaczeniu napisów

Minutę tłumaczenia z angielskich dialogów na polskie napisy wyceniono na 10,50 dolarów, natomiast transkrypcja polskich dialogów na 8,50 $. Najwięcej mogą zarobić z kolei znający język japoński, bo aż 25 dolarów za minutę.

A więc do dzieła:). Pełen cennik znajdziecie pod tym linkiem. Link do programu Hermes tutaj.

Źródło: TNW.

The post Netflix płaci za tłumaczenie filmów, również na język polski appeared first on AntyWeb.

W tym hotelu z przyjemnością spędziłbym noc – oferuje pływające pokoje

$
0
0

Huis Ten Bosch to miejsce, o którym większość z Was może czytać po raz pierwszy. Nazwa odnosi się do jednej z rezydencji holenderskiej rodziny królewskiej, ale też do parku tematycznego ulokowanego w Japonii. Fascynujące miejsce: odtworzono w nim stare niderlandzkie miasteczko. Park położony w prefekturze Nagasaki pojawił się już we wpisie na AW – Konrad pisał kiedyś o uruchomionym tam hotelu, w którym nie ma żywej obsługi. Prace wykonują roboty, gości wita np. recepcjonista-dinozaur. Jeżeli kogoś nie porywają takie nowinki, może zainteresuje go kolejny pomysł na ugoszczenie ludzi z Kraju Kwitnącej Wiśni i zagranicznych turystów.

Operator parku wymyślił pływające pokoje. To sporych rozmiarów kapsuły o dwóch poziomach: na dole znajduje się „część dzienna”, na górze sypialnia. Warto zwrócić uwagę na sufit/dach – jest przezroczysty, więc leżąc na łóżku można obserwować gwiazdy. Jak dla mnie bomba. Ale to nie wszystko, nie chodzi jedynie o budowę pokoju, ale też, a może przede wszystkim, o sposób jego działania: on ma się przemieszczać.

Plan jest taki, że gość hotelowy wieczorem rusza swoim pokojem w podróż. Odbija od brzegu w parku Huis Ten Bosch i pokonuje 6 km. Rano dociera do wyspy, która ma mieścić nowe atrakcje tego centrum rozrywki. Spędza na niej dzień i wraca do pokoju, który przetransportuje go do parku. Wszystko oczywiście dzieje się autonomicznie, pod pokładem nie będzie ukryty Japończyk ze sterem. Goście są sami. Niektórym pewnie to przeszkadza: będą się bali takiej wyprawy, zacznie się narzekanie na brak obsługi hotelowej (nie zdziwię się, jeśli zostanie to jakoś zorganizowane i butelkę szampana czy kolację dostarczy na pokład dron). Osobiście jednak wychylam kciuk do góry – chciałbym spędzić dwie nowe w takim pokoju.

Niestety, do tanich impreza należeć nie będzie, jeden gość za jedną noc ma ponoć płacić pond 300 dolarów. Zakładam też, że część turystów będzie źle wspominać tę noc: bujanie nie służy wszystkim, na ląd zejdą wymęczeni. Czego jednak nie robi się dla wrażeń, a zwłaszcza dla zdjęć na Instagrama (przyda się też jakaś transmisja na żywo)… Atrakcja ma ponoć wystartować do końca bieżącego roku. Do Japonii trochę daleko, nawet w czasach globalnej wioski, lecz spodziewam się, że jeśli pomysł wypali tam, to i do Europy dotrze. Zaczynam zbierać kasę na wycieczkę.

The post W tym hotelu z przyjemnością spędziłbym noc – oferuje pływające pokoje appeared first on AntyWeb.

Światowy dzień backupów: kilka prostych sposobów na kopię zapasową

$
0
0

Zauważcie – wiele pracy przynosimy właśnie do naszych domostw – przesiadujemy nad dokumentami, projektami kilka dodatkowych godzin. Szkoda by było utracić to tylko z powodu głupiej awarii. A elektronika w końcu się zepsuje – pytanie tylko kiedy? Nie warto bawić się we Wróżkę – rozważnie będzie jednak się przed tym zabezpieczyć.

Kopia zapasowa w Windows. W jaki sposób wykonać backup?

Czy warto wierzyć mechanizmowi „przywracania systemu”? W sytuacji, gdy awarii ulega samo oprogramowanie Microsoftu, jest w stanie uratować nam skórę, o ile jesteśmy w stanie dostać się do programu zarządzającego punktami przywracania. Jednak, jeżeli chcemy mieć pewność, że zachowamy nasze pliki, nie tylko system operacyjny i zapisane przez mechanizm w nim zawarty kopie danych.

backup, kopia zapasowa, światowy dzień backupu

AOMEI Backupper Standard powinien wystarczyć w większości zastosowań

Dzięki temu rozwiązaniu można sklonować cały dysk twardy lub wybraną partycję. Dodatkowo, możliwe są do wykonania przyrostowe archiwa naszych danych (czyli takie, które będą możliwie jak najbardziej aktualne). W przypadku awarii partycji lub całego dysku (o ile przenieśliśmy obraz dysku na inny nośnik) możemy swobodnie przywrócić nie tylko cały stworzony obraz, ale nawet wybrane przez nas pliki lub foldery. Przy okazji, aplikacja oferuje całkiem przystępny interfejs użytkownika, w którym połapie się nawet nieco mniej doświadczony użytkownik. Edycja Standard jest obłożona kilkoma ograniczeniami, jednak płatna wersja programu nie jest droga – wersja z dożywotnimi aktualizacjami kosztuje około 200 złotych, jednak w sieci można znaleźć sporo promocji, które pozwolą nam na uzyskanie dostępu do pełni funkcji nawet za darmo.

backup, kopia zapasowa, światowy dzień backupu

Backup w chmurze również może Ci się przydać

Niektórym kopia zapasowa tworzona przez wyspecjalizowany program może nie odpowiadać – pewnej grupie użytkowników może się zwyczajnie nie przydać taka opcja. Jednak większość z nas pracuje na dokumentach, plikach, których utrata mogłaby być problematyczna. Z pomocą przychodzą chmury na dane, które uratują nas w wypadku awarii produkcyjnej maszyny. Takie pakiety, jak na przykład Office natywnie obsługują dostęp do OneDrive’a, gdzie od razu można zapisać tworzone przez nas dokumenty. Jeżeli korzystamy z usług Microsoftu, w prosty sposób możemy przesłać nasze pliki bezpośrednio z chmury do konkretnego odbiorcy w wiadomości e-mail. Dodatkowym atutem rozwiązania z Redmond jest możliwość edytowania dokumentów za pośrednictwem webowych wersji aplikacji.

backup, kopia zapasowa, światowy dzień backupu

Ale nie tylko na OneDrive chmura się kończy. Do dyspozycji użytkowników są różne usługi chmurowe, działające również na smartfonach. Zastanówcie się, z jakich usług najczęściej korzystacie i do nich dobierzcie chmurę dla siebie.

Backup na zewnętrznym nośniku

Jeżeli macie dostęp do odpowiednio dużego dla Was nośnika, jesteście go „pewni” (choć dalej trzeba pamiętać, że ten również może się zepsuć!), możecie spróbować trzymać mniej newralgiczne dane właśnie w taki sposób. Jeżeli zależy Wam na niezawodności – warto przemyśleć takie zakupy jak ADATA UV210 (dla osób, które nie potrzebują dużych pojemności), albo sprawdzenie serii DataTraveler Ultimate GT.

A może serwer NAS?

Serwery NAS mają funkcje tworzenia kopii zapasowych – nie tylko będą dla nas centrami multimedialnymi, za pomocą których możemy przechowywać nasze ulubione treści i korzystać z nich na każdym urządzeniu w domu (oraz poza nim). Jeżeli dużo pracujecie z domu, posiadacie takie urządzenie i macie na nim sporo wolnego miejsca – warto rozejrzeć się i za takim rozwiązaniem.

Backup nie chroni Cię do końca. Ale zmniejsza ryzyko… fuckupu

Backup nie oznacza braku fuckupu. W korpo-slangu, fuckup oznacza nieprzyjemną sytuację, wpadkę, która powoduje gwałtowny nawał dodatkowej pracy. Braku takich gorąco Wam życzymy – powyższe rady mogą zapewnić Wam spokój, nawet w sytuacji nieprzewidzianego wypadku.

The post Światowy dzień backupów: kilka prostych sposobów na kopię zapasową appeared first on AntyWeb.

7 powodów dla których warto robić kopie zapasowe

$
0
0

1) Technologia nie jest niezawodna. My również.

Nie ważne czy pracujecie na najnowszym, high-endowym komputerze, czy ma wysłużonym już sprzęcie. Podzespoły mogą zawieść w każdym z nich. Nic nie trwa wiecznie, nie ważne czy mówimy o dyskach HDD czy SSD, zdarzają się podbramkowe sytuacje w których każdy może spłatać figle. Nie tylko ten stary. A chyba nie chcielibyście któregoś razu włączyć komputera i odkryć, że nie macie dostępu do waszych danych… Co więcej — żadni technicy-magicy nie są w stanie pomóc, albo kwoty których żądają za odzyskanie plików są poza waszym zasięgiem. Tak, to nie są tanie usługi.

Ale może zdarzyć się również tak, że urządzenie zostanie skradzione, albo… przez przypadek skasujemy parę folderów za dużo. To też się zdarza — nawet tym najlepszym.

2) Chmura nie daje 100% bezpieczeństwa

Co rusz słyszę że kolejni znajomi nie trzymają lokalnie żadnych danych, bo po co — wszystko jest w chmurze. Mówią nawet, że szybciej doczekają końca świata niż upadku Google. A przecież wszystko co na Gmailu jest bezpieczne. Czyżby?

Kto powiedział że gigantowi nie zdarzy się żadna wpadka? Albo co więcej. Kto powiedział, że pewnego dnia nie stracicie dostępu do waszych kont? Odzyskanie ich potrafi być procesem który się ciągnie w nieskończoność. Czy wasze służbowe sprawy mogą tyle czekać?

O problemach z dostępem do swoich plików w chmurze boleśnie przekonał się chociażby Dennis Cooper. W najnowszym raporcie firma ANZENA wspomina jego zeszłoroczne przygody, których raczej nikt mu nie zazdrości:

27 czerwca 2016 utracił on 14 lat swojej pracy, gdy firma Google usunęła jego konto w serwisie Blogspot i zablokowała dostęp do usługi Gmail, za rzekome „złamanie zasad serwisu”. Początkowo firma nie odpowiadała na wezwania prawników Coopera, ale ostatecznie ugięła się pod krytyką fanów pisarza i dwa miesiące później zdecydowała się przywrócić zasoby autora, który najwyraźniej tworzył bezpośrednio w serwisach Google, nie zachowując kopii zapasowych.

3) Zasada ograniczonego zaufania

Firmy dbające o bezpieczeństwo naszych danych obiecują swoją niezawodność. Ich usługi nie należą do tanich, czy kiedykolwiek mieliście (nie)szczęście testować ich rozwiązania w praktyce? Czy na pewno administratorzy dbają o to, aby co kilka godzin tworzona była kopia zapasowa, a później bez mrugnięcia okiem będą potrafili ją odtworzyć? Oby. Ale pamiętajcie — przezorny zawsze ubezpieczony.

Dlatego warto poza kopiami w chmurze, mieć także lokalny zapas. Czy to na wymienialnych nośnikach, czy to na innych dyskach — najlepiej takich, które trzymamy w różnych miejscach.

4) Więcej stresu, niż ta kopia warta

Obecnie to w formie elektronicznej trzymamy cały zestaw najrozmaitszych dokumentów. Nie tylko służbowych, ale także urzędowych. W przypadku jakiejkolwiek awarii i braku kopii zapasowej przy kontroli czeka nas naprawdę dużo tłumaczenia. A także prósb o wyciągi i kopie. Czy to naprawdę jest tego warte?

5) Ciągle to samo? Nie, lepiej ruszyć dalej

Zdarzyło mi się kilka razy utracić małe fragmenty pracy. Czy to tekstu, czy to grafiki, czy to nieco większego projektu — gdy zawiesił się panel WordPressa, albo oprogramowanie odmówiło posłuszeństwa. Robienie tego od nowa było nużące i drażniące, bo wiem, że mógłbym już ruszyć dalej i kontynuować pracę. A tak — niestety. I mówię tu o drobnicach, nie chcę nawet myśleć o utracie kilkunastu czy kilkudziesięciu miesięcy pracy naukowej…

6) Lepiej zyskać klientów, niż ich stracić

Jeżeli zajmujecie się dostarczaniem wszelkiej maści usług, to wiecie jacy potrafią być klienci. Wdzięczni, gdy wszystko działa jak należy. Gorzej, kiedy zaczynają się schody — i brak możliwości odzyskania danych które wam zawierzyli może okazać się ogromnym ciosem. Pomijając już kwestie prawne, to nie zdziwcie się, kiedy wasza baza klientów zmniejszy się w mgnieniu oka. O opinii nie wspominając.

7) Czas to pieniądz

To żadna tajemnica, że z czasem ostatnio wielu z nas jest na bakier. Dlatego nawet jeśli mamy kopie najważniejszych plików, a po prostu zawiedzie nas sprzęt — warto mieć kopię wszelkiej maści ustawień. Po zakupie nowego urządzenia odtworzenie całości nie zajmie nam wówczas więcej, niż kilkunastu minut. Kiedy jednak zaczniemy wszystko od nowa pobierać, a następnie konfigurować — wielu z nas ma dzień z głowy, nieprawdaż?

Grafika: 1, 2

The post 7 powodów dla których warto robić kopie zapasowe appeared first on AntyWeb.

Karta Cinema City Unlimited zwróciła się po dwóch miesiącach. To był dobry zakup

$
0
0

Karta Cinema City Unlimited to nic innego, jak abonament do kina. Klient płaci ponad 40 złotych miesięcznie (w Warszawie jest drożej) i ma nieograniczony dostęp do oferty Cinema City. Za część seansów trzeba dopłacić, ale nie są to porażające sumy. No i nie ogląda się wszystkiego w 3D czy w IMAX. Do tej pory dopłacałem raz. A filmów, jak już wspomniałem, obejrzałem w tym czasie 20. Wspomniane cztery dyszki nie są sumą nie do przeskoczenia dla większości z nas, lecz istnieje pewien haczyk: umowę podpisuje się na rok. W efekcie za 12-miesięczny abonament płaci się około 500 złotych.

Nie prowadziłem spisu obejrzanych do tej pory filmów, policzyłem to wczoraj przy okazji rozmowy na temat opłacalności rozwiązania, jego zalet i wad. Akurat okazało się, że przyjmując standardową cenę biletu w CC, wyszło 500 złotych. Wyszłoby, gdybym przy każdej wizycie płacił za bilet. Tym samym, po kilku tygodniach od zakupu, mogę napisać, że wyszedłem na zero: wszystko co obejrzę od tego momentu będzie już „darmowe”. Ciekawa perspektywa. A jeszcze krótko przed zakupem zastanawiałem się, czy to się opłaci.

Komuś może się wydawać, ze 20 filmów w ciągu niecałych dwóch miesięcy to naprawdę dużo, ale zapewniam, że po rozbiciu nie wygląda to tak szokująco. Zwłaszcza, że pięć z nich obejrzałem jednego dnia. Wtedy przekonałem się, że maratony to kiepskie rozwiązanie i potem serwowałem sobie po 2 tytuły w tygodniu. Czasem w pakiecie, czasem rozbite. Podejrzewam, że każdy może poświęcić w tygodniu jeden wieczór, południe czy popołudnie, by zobaczyć dwa filmy. Zwłaszcza, że część seansów odbywa się dość późno i nie koliduje to już z obowiązkami dnia codziennego. Tak przynajmniej jest w moim przypadku – wiem, że u Was może to wyglądać zupełnie inaczej.

Czy zmuszałem się do chodzenia do kina, żeby zobaczyć jak najwięcej filmów i jak najszybciej odzyskać kasę? Nie, to zadziałało trochę inaczej: skoro już zapłaciłem i mogę pójść, to pójdę. Bez patrzenia na cenę biletu i stwierdzania, że trochę szkoda pieniędzy, że mam ważniejsze wydatki na głowie, że film może rozczarować i będę żałował tych dwudziestu kilku złotych. Przestałem patrzeć na kino z punktu widzenia czysto ekonomicznego, teraz kieruję się prostym pytaniem: czy chcę to zobaczyć? Czy poświęcić 2 godziny akurat na ten film?

Na wspomnianych 20 seansów trafiło się kilka gniotów, to trzeba otwarcie napisać. Ale całkiem prawdopodobne, że i tak bym się na nie wybrał, zapłacił za bilet. Jednocześnie trafiłem na kilka filmów, które bym pominął, a które okazały się świetne, a przynajmniej dobre. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, multipleksy nie serwują jedynie blockbusterów i komedii romantycznych. Jasne, te dominują, ale obok znajdziemy kino niszowe, typowo studyjne. Za sprawą karty śledzę teraz dość uważnie, co wchodzi do kin. Cytując klasyka: mam oko i ucho na pulsie spraw. Czasem zaczynam też szperać w informacjach na temat obrazu, bo wiem, że z ocenami na Filmwebie różnie bywa i jest to źródło informacji niepozbawione poważnych wad. A skoro już o wadach mowa.

Karta Cinema City Unlimited zdecydowanie nie jest dla osób, które reagują alergicznie na świat multipleksów. Przed seansem są serwowane reklamy, ale te można oczywiście ominąć przychodząc 10-15 minut po wyznaczonej godzinie. Niestety, w podobny sposób nie rozwiążemy innych problemów, np. baru. Nie jest tak, że zgrywam jakiegoś wielkiego przeciwnika pudełka z kukurydzą – wszystko jest dla ludzi. Jednak nie mogę zaakceptować tego, gdy ktoś je bardzo głośno i rzuca ziarnami dookoła. nie wiem, jak można jeść popcorn oglądając scenę, w której ludzie są pakowani do bydlęcych wagonów i wywożeni do obozów koncentracyjnych. Wywołuje u mnie drgawki sytuacja, gdy sąsiad wylizuje plastikowe opakowanie z naczosami.

Czynnik ludzki to niestety najsłabsza część tej oferty. I nie zgodzę się z opinią, że trzeba lepiej dobierać godziny seansów, wybierać te, gdy ludzi będzie mniej. Bo na 8 osób i tak mogą się trafić dwie czy nawet cztery, które będą rozmawiać, korzystać z telefonu, glośno jeść, wybuchać salwami śmiechu w najmniej spodziewanym momencie (biada Wam, jeśli tak robicie i znajdziemy się w jednej sali). Do tego nie da się przyzwyczaić. Przynajmniej mnie się nie udało, a staram się od lat. Pozostaje zacisnąć zęby albo zabawić się w szeryfa…

Karta okazała się naprawdę dobrym pomysłem – gdybym miał podejmować decyzję zakupową jeszcze raz, nie zastanawiałbym się długo. Teraz zastanawiam się, jaki wynik zdołam wykręcić w ciągu roku…

The post Karta Cinema City Unlimited zwróciła się po dwóch miesiącach. To był dobry zakup appeared first on AntyWeb.

Viewing all 60233 articles
Browse latest View live